O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

sobota, 29 czerwca 2013

OK, przyznaję, udało im się mnie zaskoczyć

Kolejny to już rok, kiedy na pobliskim lotnisku w Czyżynach organizowany jest Piknik Lotniczy. generalnie, nie jestem wielką fanką organizowania TAKICH imprez na terenach zamieszkanych przez tysiące ludzi, poza tym jak rok w rok przez trzy dni stare silniki ci buczą nad głową, to niekoniecznie się czuje to coś, co zapewne czują fani lotnictwa. Awionetki i inne takie robiące beczkę tuż przed moim oknem też nie robią na mnie wrażenia. Ale dziś się organizatorom udało.

Siedzę sobie, czytam Festung Breslau Krajewskiego (co nie ma znaczenia dla tej opowieści, ale buduje atmosferę, prawda?) i nagle słyszę takie dziwne szuuuuuu, szuuuuu, szuuuuuu za oknem. Centrum miasta (prawie), dziwne odgłosy to nic nowego, ale znowu szuuuuu, szuuuuuu, szuuuuuuuuuuuuuuuu sprawiło, że jednak leniwie spojrzałam w okno. I mało nie spadłam z krzesła, bo co jak co, ale tego się nie spodziewałam:
Stado wielkich, kolorowych balonów właśnie, niby nigdy nic, przeleciało przed moim oknem, około 300 metrów od bloku, w którym mieszkam, niektóre na wysokości 20. niektóre na wysokości +/- 6. piętra. Niektóre sfrunęły sobie za pobliski blok, niektóre chyba zaparkowały na ulicach, niektóre mało nie siadły na blokach, zresztą - zobaczcie sami:



Życie jak w Madrycie...



piątek, 28 czerwca 2013

O tym, jak pojechałam do Toskanii nie ruszając się z domu



Toskania stała się bardzo modna kilka lat temu za sprawą licznych, lepszych lub gorszych, powieści i filmów typu „rozwiodłam się, pojechałam do Toskanii, kupiłam chatę i teraz jestem szczęśliwa”. Co nie znaczy, że i wcześniej, i obecnie nikt tam nie jeździ. Piękne widoki i przeogromna ilość zabytków tego w sumie niewielkiego regionu Włoch od wieków przyciągają poszukujących harmonii, piękna i dobrego wina podróżników. Jednymi z takich podróżników są Anna Maria Goławska i Grzegorz Lindenberg. Jedną z takich podróżniczek nie jestem ja (niestety, ten kierunek wyprawy jest jeszcze długo przede mną), dlatego jedyne co mogę na razie zrobić, to udać się w podróż z wspomnianymi osobami i ich Subiektywnym przewodnikiem.

Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny to jak sam tytuł wskazuje przewodnik trochę nietypowy. Nie mamy tutaj dokładnego, bezosobowego, podzielonego na wyraźne sekcje bedekera, a zapis licznych wypadów pani Anny i pana Grzegorza do Włoch, zebrany wcześniej na potrzeby ich strony internetowej. I to widać, czasem bowiem zatrzymujemy się na długo w mało znanej miejscowości, czasem staniemy wraz z nimi w korku lub kolejce, a czasem zdarzy się nawet zapomnieć, gdzie się widziało piękny krucyfiks. J Zatem czytanie go to nie tylko praktyczne zajęcie ale i czytelnicza przyjemność.

Przewodnik ten jest podzielony na dwie główne części. W pierwszej autorka zapoznaje czytelnika z ogólnymi informacjami na temat Włoch, i ta część trochę mnie wynudziła. W Italii byłam już bowiem kilka razy, więc informacje o tym, że sjesta, że buon giorno, że dobre lody i że sierpniu gorąco mogłam w sumie ominąć. Z drugiej strony, jeśli ktoś o tym kraju nie wie nic, taki wstęp może się okazać bardzo przydatny. Część druga pakuje nas w samochód (rzadziej autobus czy pociąg) i zabiera do Florencji, Sieny, Arezzo, Cortony, Montepulciano, Pizy, Pienzy, Gubbio i kilkudziesięciu innych miejscowości rozrzuconych po Toskanii i Umbrii oraz okolicach. Zachwycająca jest wiedza autorki na temat oglądanych po drodze obrazów,  fresków czy ołtarzy, z resztą, w zachwytach nad nimi pomaga jej nie raz Zbigniew Herbert i inny znani toskańscy turyści. Opowieść swą pani Anna przeplata legendami, historią i lokalnymi zwyczajami, a czasem schodzi na tzw. ziemię i wspomina o transporcie, cenach biletów i stronach internetowych, na których można dokonać rezerwacji. Dzięki temu wiemy, że faktycznie mamy w rękach przewodnik, i jednocześnie z czytaniem go mamy możliwość planowania własnej podróży.

Nie można też nie wspomnieć o pięknych fotografiach pana Grzegorza, których w Toskanii i Umbrii jest często i gęsto. I znów widać, że to prywatny zapis podróży a nie zlecony na prędko bezosobowy przewodnik. Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale wkurza mnie zafałszowywanie fotografii w niektórych pozycjach. Potem jadę w dane miejsce i okazuje się, że na środku budynku wisi wielki znak STOP a na schodach zawsze siedzą ludzie. A tu widać było, że w Toskanii życie sobie płynie, tu ktoś zaparkował nieprzepisowo, tu dwoje staruszków przysiadło na ławce, tu jest kawiarnia, a w tle te wszystkie piękne miejsca nie tracą zupełnie swego uroku. Oglądając te zdjęcia, ma się wrażenie, że pokazuje ci je znajomy u siebie w salonie, a nie oglądasz je w przewodniku. Co ważniejsze, wydawca zadbał, aby zdjęcie danego obiektu było na tej samej stronie, co jego opis. To znacznie ułatwia „wirtualne” zwiedzanie, ale i na pewno pomoże w trakcie faktycznych poszukiwań, tam na miejscu.

Jedyne, co mi się tu nie podobało, to niestety, ciężar tej publikacji. Znowu, nie wiem, czy to tylko ja mam takie problemy, ale książki, które mają ze mną podróżować, powinny być maksymalnie lekkie. Tymczasem Toskania i Umbria wydana została na eleganckim, śliskim, grubym papierze, zapewne by wyeksponować zdjęcia. Jednocześnie jednak przewodnik stał się niemiłosiernie ciężki. Pikuś, gdy podróżujemy własnym samochodem, jeśli jednak ktoś zamierza udać się tam samolotem, każde pół kilo będzie miało niebagatelne znaczenie. O noszeniu ciężkiej torby w upale na miejscu już nawet nie wspomnę, dlatego obawiam się, że ta pozycja lepsza będzie do stacjonarnego czytania w domu przed wyjazdem, albo w hotelu dzień przed wycieczką w dane miejsce.

Pierwszy raz przeczytałam od deski do deski, ciągiem, przewodnik po miejscu w którym nie byłam i do którego się obecnie nie wybieram. Było to możliwe dlatego, że Toskania i Umbria jest dobrze napisana, ładnym, ale prostym językiem, stąd nawet czytanie dłuższych fragmentów o konkretnym dziele sztuki nie nużyło i pozwalało wyobrazić sobie chociaż częściowo, o czym mowa. Spodobało mi się takie „zastępcze zwiedzanie”, do tego stopnia, że już zamówiłam sobie kolejny przewodnik do czytania w wakacje zamiast wyjazdu. Ten natomiast kładę na półkę, w przekonaniu, że jeszcze nie raz po niego sięgnę.

Moja ocena: 5/6

Anna Maria Goławska, Grzegorz Lindenberg Toskania i Umbria. Przewodnik Subiektywny
Wyd. Zysk i S-ka
Poznań 2013

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu czytanienieszkodzi.pl i Wydawnictwa Zysk i S-ka.

wtorek, 25 czerwca 2013

Stosiki czerwcowe czyli Biblionetkowicze krakowscy w akcji

W niedzielę o 15 w krakowskich Smakołykach odbyło się kolejne spotkanie krakowskich (i trochę rzeszowskich) Biblionetkowiczów. Jak na Kraków, spotkanie było dosyć liczne, i pierwsze od dawna, na którym mogłam spokojnie popożyczać sobie nowe książki, z nadzieją, że zdążę je przeczytać. Stąd też po miesiącach posuchy mogę machnąć kolejny stosikowy post.

Tu pierwsze skrzypce gra kolejny komiks od Oisaja


Tu już zbiorczo wszystko, co przybyło od ostatniego stosu. Od góry: kryminał, który recenzowałam tu, następnie pożyczki od Alouette, jak widać z nadreprezentacją literatury włoskiej :), następnie już wielokrotnie wspominany kryminał od Wydawnictwa Dolnośląskiego, który wreszcie się przypomniał w kontekście rodzinnych fotek, a na końcu moja propozycja do wyzwania miejskiego czyli ostatni tom cyklu wrocławskiego autorstwa Marka Krajewskiego.

A tu w szale robienia zdjęć załapał się stosik podręczny, czyli teoretycznie to, co powinno iść na pierwszy ogień. U mnie jednak, mimo wcześniejszych zapowiedzi, czytanie bardziej zorganizowane nie wychodzi, więc się szczególnie nie przywiązuję do tego tutaj :)

Nie wiem jak to wygląda u was, ale ja stosiki uwielbiam, chociaż zapewne odwołują się do tej części mojej natury, której nie można nazwać szlachetną (skarb, mój skarb...)

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Pani komisarz nie znosi wielu rzeczy



Wypatrzyłam ten kryminał w zapowiedziach i już samo imię bohaterki sprawiło, że musiałam go przeczytać – Viviane Lancier ;) Muszę przyznać, że rzadko czytam powieści kryminalne, w których pierwsze skrzypce gra kobieta, a już kobiety policjantki, chociaż nie zupełnie nieobecne, wciąż jednak gubią się w tłumie panów komisarzy z różnych krajów. Nie mówię, panów bardzo lubię, ale jednak.

Takiej bohaterki jeszcze nie było. Metr sześćdziesiąt w kapeluszu. Twarda jak skała. Nie stara, ale pierwszą młodość też już ma za sobą. Jedyna kobieta w wydziale, nie zniesie żadnej innej – „od równouprawnienia jest ona”. Lubi znęcać się nad swoimi podwładnymi i oglądać gołe męskie trupy w towarzystwie innych mężczyzn. Nie lubi poezji i odchudzania. Taki przyjemniaczek w spódnicy. Baba z jajami. Ciekawy jest również jej asystent, Monot – naiwny, uroczy blondasek z loczkiem, zjadający dowody rzeczowe i referujący, jak smakowały. Literat i policjant.

Afera też przezacna, choć trąci nieco na pierwszy rzut oka oklepanym schematem – drogocenny rękopis sonetu, prawdopodobnie Baudelaire’a, wokół którego trup się ściele. Jednak Georges Flipo stworzył niebanalną intrygę, którą w dodatku opisał w kpiarskim, złośliwym i przezabawnym stylu. W efekcie dostajemy świetny kryminał, idealną lekturę rozrywkową na lato, który odczarowuje Paryż jako miasto nie tylko zakochanych, tworząc Paryż-wariatkowo.

Noir Sur Blanc obiecuje wydanie wkrótce kolejnego tomu przygód pani komisarz. Czekam na to z niecierpliwością, bo Viviane już została moją dobrą przyjaciółką, ale i równym kompanem pozostałych ulubionych detektywów – Wallandera, Knutasa, Hjelma i Holm czy Brunettiego. Nie myślcie sobie, że porównuję - każdy z nich ma odrębny styl - ale gdybym miała stworzyć swój dream team, na pewno wszyscy oni, wraz z Viviane, by się w nim znaleźli.

Moja ocena: 5/6

Georges Flipo Pani komisarz nie znosi poezji
Tłum. Krystyna Arustowicz
Noir Sur Blanc
Warszawa 2013

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Viv czyta komiksy



Od Oisaja pożyczyłam ostatnio mój pierwszy komiks. Zdałam się na jego znajomość rzeczy, i dostałam pierwszy tom komiksów o Marzi – małej dziewczynce, żyjącej w latach 80. w Polsce.

Marzena Sowa stworzyła przeuroczą bohaterkę, czasem zabawną, czasem poświęcającą się głębszej refleksji nad otaczającym ją światem. A to właśnie ten świat jest głównym bohaterem tej opowieści. Dostajemy bowiem historię tego, co wszyscy znamy – niektórzy z autopsji, niektórzy z opowiadań – kolejki przed sklepami, kartki żywnościowe, małego fiata, dobrodziejstwo rodziny na wsi, Czarnobyl, wizytę papieża, huty, fabryki i szczególnie żywą religijność, która zwykle towarzyszy ludziom, gdy nie jest najlepiej. Nie jest to jednak depresyjna próba rozprawienia się ze słusznie minionym systemem, a trochę sentymentalna wycieczka w nie tak odległe czasy. Bo chyba każdy z nas ma jeszcze wokół siebie relikty PRL – malucha rdzewiejącego pod blokiem, zamrażarkę, która szkoda wyrzucić, meblościankę typu Hejnał – dlatego oglądając i czytając ten komiks pewnie nie raz się uśmiechniecie.

Nie znam się na komiksach, dlatego nie strzelę wam tu teraz profesjonalnej notki (wiem tylko, że się w takich przypadkach mówi coś o kresce, ale ja się nie będę mądrzyć). Czasem miałam wrażenie, że autorka wkłada w usta kilkuletniej Marzi zbyt skomplikowane i wydumane sformułowania, szczególnie silne to było przy opisach pierwszej komunii. Jedyna rzecz, która mnie tu jednak rozwaliła na całego, to że w czasie pobytu Marzi w Krakowie cała rodzina wybrała się na mszę do… Arki Noego. Serio? Nie było tam żadnej korekty, redakcji czy zdrowego rozsądku, kiedy to wychodziło?

Nie stałam się nagle fanką komiksów. Może dlatego, że Marzi, chociaż urocza, nie porywa, może dlatego, że się jeszcze nie wczułam w klimaty. Jednak rozumiem, dlaczego tak wielu ludzi za tym sposobem przekazu przepada, i czuję, że jeszcze nie raz sięgnę po taką historię w obrazkach.

Moja ocena: 4/6

Sylvain Savoia, Marzena Sowa Marzi. Dzieci i ryby głosu nie mają
Klub Świata Komiksu
Egmont Polska
Warszawa 2007

sobota, 15 czerwca 2013

Stosik, czyli wróciło stare dobre chomikowanie

Od początku roku jakoś przystopowałam z przygarnianiem książek, trochę dlatego, że zaczynało mi się to wymykać spod kontroli, trochę dlatego, że nie miałam takiej wewnętrznej potrzeby. A teraz mi wróciło, ze zdwojoną siłą. Ale z drugiej strony - mogę opublikować stosik, a to zawsze jakaś pociecha po tym, jak się padło ofiarą własnego nałogu (znów!).


Bez szczegółowego opisywania, bo zdjęcie, choć trochę prześwietlone, wydaje się całkiem czytelne. Dwie pierwsze od Oisaja - wreszcie może mnie zarazić Camillerim (właśnie zdałam sobie sprawę, że od roku z uporem godnym lepszej sprawi piszę Callimeri) i komiksami. Następnie 8. tom Edwardsona, którego to autora jeszcze nie znam, wygrzebany na przecenie w Realu, a z kolei tom 6. i dwie kolejne książki to prezent od Saszy (jeszcze raz dziękuję!). Indridason i McCall Smith to wynik wizyty w krakowskiej taniej książce. "O psach kotach i aniołach" przytargane z biblioteki osiedlowej w ramach wyzwania Sardegny (wszystko co fajne o aniołach już przeczytałam), Manna złapałam już prawie przy wyjściu w tejże bibliotece. "Toskania i Umbria" to przewodnik wysłany mi przez pana Grzegorza Lindenberga do recenzji - marzy mi się Toskania od lat, za to przewodników w życiu miałam w łapach wiele, więc chętnie sprawdzę, jaki jest ten. Ostatni w stosie Eugenides łaził za mną odkąd przeczytałam o nim artykuł w "Książkach" i pewnego dnia po prostu nie wytrzymałam w Matrasie.

Sporo, gorzej, że to jeszcze nie wszystko. W przyszłym tygodniu jest bowiem kolejne spotkanie biblionetkowe, i zapewne z niego też coś przytargam. Ale naciągają wakacje, więc jest szansa, że chociaż część w tego przeczytam zanim załapie się na przyszłoroczne wyzwanie Z Półki :D.

środa, 12 czerwca 2013

Co ty wiesz o Gujanach?



Mam już nieco więcej czasu, i miałam nadzieję, że uda mi się nadrobić zaległości czytelnicze i trochę więcej o książkach popisać na moim blogu. Jednak dwa tygodnie temu złapałam się za dopiero co kupionego ebooka Dzikie wybrzeże, i cóż, posłuchajcie.

Rzadko zdarza mi się czytać książki, o których zupełnie nic nie wiem. Z jednej strony, dzięki temu nie kupuję już tyle nietrafionych rzeczy co kiedyś, z drugiej, portale i blogi książkowe czasem odbierają przyjemność z bycia totalnie zaskoczonym. I tą przyjemność z bycia zaskoczonym, i to pozytywnie, miałam teraz dzięki Johnowi Gimlette i jego reportażowi z podróży do Gujan.  Wzięło się to z tego, iż jak tylko zobaczyłam w podtytule „Ameryka Południowa”, od razu książkę kupiłam, myśląc, że opowiadać będzie o całym kontynencie. Okazało się, że mam w rękach dokładny, ciekawy, napakowany masą informacji reportaż  o historii, ludziach, wierzeniach, językach i zwyczajach Kooperacyjnej Republiki Gujany, Surinamu i Gujany Francuskiej.

Nie jest to książka łatwa, przeczytanie jej zajęło mi ponad dwa tygodnie. Gimlette opisuje bowiem dokładnie nie tylko swoją podróż po tych krajach, ale i ich historię. Książka zatem z podróżniczej zmienia się w reportaż o ważnych wydarzeniach z dziejów Gujan i Surinamu, potem w książkę typowo historyczną, czasem w biografię, by znów powrócić jako podróżnicza. Autor opisuje swoje przygody z miejscowymi hotelami i transportem, ale przeważająca część książki to gęsty raport z „pola walki”. Faktem jest, że Ameryka Południowa jest wciąż jeszcze marginalizowana przez Europejczyków, a o Gujanach prawdopodobnie mało kto wie więcej niż to, że istnieją (ale już co istnieje i ile tych Gujan jest, to mogłoby stanowić spory problem). Osobiście nie wiedziałam o tym rejonie nic, dlatego każda przeczytana informacja była dla mnie nowością, i stąd też pewnie dlatego czytanie szło mi chwilami opornie. Jest to jednak książka, której warto poświęcić sporo czasu, nawet przeplatając ją z czymś lżejszym.

Poza dokładną historią obu Gujan i Surinamu poznajemy też życie w Georgetown,  historię sekty Świątynia Ludu, odpowiedzialnej za największe masowe samobójstwo w historii, przedrzemy się przez dżunglę, przepłyniemy pirogą nie jedną rzekę, poznamy tubylców i ich wierzenia, udamy się w pogoń za małpą wodną, zahaczymy o Laos, potkniemy się o wątek polski, zwiedzimy jedno z najstraszniejszych więzień świata i przeżyjemy kilka innych przygód. A przede wszystkim dowiemy się czegoś nowego o kawałku wybrzeża Ameryki Południowej, pomiędzy Wenezuelą i Brazylią, zwanym do dziś Dzikim Wybrzeżem.

Moja ocena: 5/6

PS Bardzo podoba mi się nowa seria Wydawnictwa czarne, w której wyszła ta książka – „Orient Express”. Już sama nazwa nastraja do spakowania plecaka, a tytuły w niej proponowane tylko tą chęć podroży, choćby czytelniczej, we mnie wzmagają.  Czaję się teraz na Stary Ekspres Patagoński  Theroux oraz Hartland  Buschera. Wydaje się, że to ciekawa propozycja na wakacje. Czytaliście już coś z „Orient Ekspresu”? Jakie macie wrażenia?

John Gimlette Dzikie Wybrzeże
Tłum. Hanna Pistuła-Liwicka
Wydawnictwo Czarne, Seria Orient Express
Wołowiec 2013
Książka przeczytana w formie ebooka (fajnie, bo zdjęcia były większe niż w papierowej, nietajnie, bo trudno się wraca do map).