O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

sobota, 30 listopada 2013

Kryminał na listopad


Nie masz nic lepszego na listopadowe wieczory niż mroczny kryminał. Taki z szalejącym psychopatycznym seryjnym mordercą, zabijającym na wymyślne sposoby, deszczem lejącym się ciurkiem z nieba, tajemniczymi telefonami o północy i ponurym antykwariatem gdzieś w Pradze. I odpowiedzią na pytania śledczych zawartą w zaginionym, uważanym za nieistniejący, manuskrypcie Franza Kafki. Czyli wszystkim tym co zawiera w sobie drugi tom cyklu niemieckich kryminałów o pani prokurator Miriam Singer.

We Frankfurcie nad Menem mają miejsce dwa niezwykle brutalne zabójstwa. Każde z nich nacechowane jest nie tylko okrucieństwem, ale też w pewnym sensie perfekcyjną reżyserką, a scenariuszem tych makabrycznych przedstawień mają być zaginione wersje opowiadań Kafki, potwierdzających teorię jakoby sam pisarz był w głębi duszy psychopatą. Za teorią tą stoi znany profesor literatury, który okazuje się być jednocześnie związany silnie z obiema ofiarami. Prokurator Singer i dwóch śledczych będą musieli rozwikłać nie tylko zagadkę potwornych zgonów, ale i ich związek z czeskim pisarzem.

Sam schemat poszukiwania rozwiązania sprawy morderstwa w zaginionych pracach znanych pisarzy nie jest  nowy. Co natomiast czyni tą serię w mojej ocenie dosyć wyjątkową to osoba głównej bohaterki. Jakby nie patrzeć, w większości kryminałów głównym śledczym jest policjant w średnim wieku, często rozwiedziony. Prokurator Miriam Singer jest dojrzałą lecz wciąż młodą i atrakcyjną kobietą, która w życiu zawodowym i prywatnym zawsze stawia zasady na pierwszym miejscu. Z tego powodu nazywana jest często przez współpracowników Żelazną Damą. Potrafi jednak wznieść się ponad paragrafy i wykorzystać intuicję i inteligencję by schwytać przestępcę, a następnie doprowadzić go przed sąd i za kraty. Poprzedni tom – Zimowy morderca – pozostawił bohaterkę w szczęśliwym związku z policjantem Henrim. W Podpisie mordercy autorka zaś każe jej zdecydować, czy Miriam chce przenieść ten związek na wyższy poziom, czy też wycofać się do strefy komfortu. Te prywatne perypetie nie zasłonią jednak czytelnikowi głównego nurtu wydarzeń, który już na początku powieści jest bystry, a pod koniec galopuje ku zaskakującemu rozwiązaniu.

Podsumowując – fabuła nie zaskakuje oryginalnością, ale jest to jeden z lepszych kryminałów tego typu jaki zdarzyło mi się czytać. Wciąga, przeraża – innymi słowy – polecam!

Moja ocena: 4,5/6

Krystyna Kuhn Podpis mordercy
Tłum. Małgorzata Słabicka
Wyd. Dolnośląskie
Wrocław 2013


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy.

poniedziałek, 25 listopada 2013

[Cracoviana] Znowu cegła

Tym razem krótki post o kolejnej książce o Krakowie. Urbs celeberrima. Przewodnik po zabytkach Krakowa autorstwa Michała Rożka to absolutna klasyka. Profesor Rożek jest historykiem sztuki i osobą, którą o Królewskim Mieście wie więcej niż ono samo o sobie. Co kilka lat jego Przewodnik jest aktualizowany i wznawiany i służy kolejnym pokoleniom studentów, naukowców, ambitnych turystów, przewodników miejskich i pasjonatów Krakowa.

A czymże jest ta opasła cegła? Jest to szczegółowy opis zabytków Krakowa – ale taki naprawdę szczegółowy. Znajdziemy tu dokładne informacje o każdej (KAŻDEJ!) kamienicy w obrębie murów, każdym interesującym budynku lub miejscu w każdej części miasta. Planty, Garbary, Kleparz, Kazimierz, Podgórze, Nowa Huta, Zwierzyniec, Piaski, Prądnik Biały i Prądnik Czerwony – gdziekolwiek nie trafisz palcem na mapie miasta, o tym pan Rożek będzie miał wyczerpującą opowieść. W którym roku powstało, kto ufundował, po co, ile trwało, ile razy zostało przebudowane, co zostało przebudowane, w jakim stylu, co tu stało wcześniej a co tu stoi dzisiaj. A do tego czasem jakaś anegdotka. Ale nie dajcie się zwieść tym ostatnim. Nie od parady przewodnicy krakowscy nazywają Urbs celeberrima cegłą. W moim wydaniu z 2006 roku jest niemalże 590 stron czystej informacji. Tak czystej, że po przeczytaniu akapitu można nie tylko napisać fajny doktorat ale i dostać zadyszki. Wiedza prof. Rożka jest olbrzymia, jednak styl dosyć ciężki, a nagromadzenie detali nie czyni przeprawy przez Przewodnik ani trochę łatwiejszą. Warto jednak poświęcić ten rok na przebrnięcie przez nią, a czytanie połączone ze spacerem po mieście (warto wcześniej poczynić notatki i z nimi chodzić, bo „cegła” ma dodatkowo twardą oprawę) – gwarantuję wam, że nigdy już nie spojrzycie na tą szara, na codziennie mijaną kamienicę tymi samymi oczami. Kraków ze średniowiecznej makiety zmieni się w żywe miasto, gdzie wciąż się kotłuje, wciąż zmienia, a wbicie jednej łopaty w Rynek zamienia kilkutygodniowy remont nawierzchni w wieloletnie [przedsięwzięcie archeologiczne.

Michał Rożek Urbs celeberrima. Przewodnik po zabytkach Krakowa
Wyd. WAM
Kraków 2006


Cracovia totius Poloniae urbs celeberrima atque amplissima Regia atque Academia insignis (Kraków w całej Polsce miasto najsławniejsze, ozdobione wspaniałym zamkiem królewskim i słynną Akademią).

niedziela, 24 listopada 2013

Life is brutal ale można sobie z tym poradzić

Z większością książek typu poradnikowego, samopomocowego czy motywacyjnego które miałam okazję w życiu przeczytać (nie było tego wiele, ale teraz to się zmieni) miałam dosyć zniechęcające doświadczenia. Nie, żeby były to pozycje zawierające niełatwe prawdy o mnie czy prezentujące zbyt skomplikowane koncepty i zadania. Po prostu te książki nic nie wnosiły do dyskusji. Były zbyt ogólnikowe, napisane pseudonaukowym językiem, luźno traktujące psychologię jako coś co się może przydać, a nie jako naukę. Bazowały na freudowskiej psychoanalizie w wersji odtłuszczonej i wskazywały wizualizację jako klucz do wszelakiego szczęścia i sukcesu. Ale nie ta książka, ta jest inna.

Larry Winget należy do licznej grupy osób, o których istnieniu jeszcze do niedawna nie miałam pojęcia – jest mówcą motywacyjnym, czyli osobą, którą wielkie koncerny zatrudniają by wygłosiła wykład dla ich pracowników na temat stresu, szczęścia, sukcesu itd. Winget napisał również kilka książek o tej samej tematyce, a Zamknij się, przestań narzekać i zacznij żyć, czyli kopniak ku lepszemu życiu  jest właśnie jedną z nich.

Larry to gość, który nie owija w bawełnę. Nie głaszcze czytelnika po główce, mówiąc mu, że to nie jego wina, że to świat jest zły, że nie trzeba nic robić tylko wizualizować sukces i już – o nie! Larry na początku cię zwymyśla, wskaże jedynego winnego, którym jesteś ty, a kiedy już zwiniesz się w kłębek na ziemi, podniesie się za kołnierz, otrzepie z kurzu i powiek KONKRETNIE co zrobić, by ulepszyć wszystkie ważniejsze i mniej ważne sfery naszego życia – pracę, małżeństwo, przyjaźń, stosunki z dziećmi, duchowość, rozrywkę. Pod płaszczykiem motywacyjnej gadki opowie nam o swoich problemach i procesie ich przezwyciężania (który nieraz trwa do dziś), pokaże, jak nasz stosunek do nas samych i do świata sabotuje nasze przedsięwzięcia. Tak naprawdę autor operuje bardzo prostymi, zdroworozsądkowymi prawdami, które dla poukładanych ludzi są oczywiste. Ta książka jest dla tych, który dopiero muszą sobie poukładać to i owo – i jeśli tylko otworzysz się na to, co Larry ma do powiedzenia i zaczniesz od drobnych zmian w sobie, możesz zobaczyć pozytywne różnice w swoim życiu.

Podobała mi się forma tej książki – krótkie rozdziały poświęcone konkretnym sferom naszego życia, dzięki czemu można wybrać tylko te rozdziały, które są nam potrzebne, albo po lekturze całości wrócić do tych fragmentów, które wymagają więcej pracy. Zawarte są tu również zadania dla czytelnika, a nawet wykropkowane miejsca na odpowiedź. Skoro repertorium do włoskiego z ćwiczeniami działa, to niby dlaczego poradnik sukcesu nie miałby korzystać z tych samych metod? Co może trochę irytować, to styl autora – luzaka, który na każdym kroku przypomina, jak to ma gdzieś co o nim myślisz, i z emfazą zapytuje, czy już jesteś zirytowany, bo to co mówi miało cię zirytować. Mnie nie zirytowało – może gdyby to słowo rzadziej się pojawiało w tekście, byłoby inaczej, a tak po prostu to po mnie spłynęło.

Czy to książka dla każdego? Niekoniecznie. Niektórzy nie potrzebują takich książek jak ta, by czuć się szczęśliwym i spełnionym. Niektórym natomiast dobrze jest w takim płaszczyki negatywnego myślenia – ci z kolei przeczytają taką pozycję z cynicznym uśmiechem i dalej będą niezadowoleni. Jednak jeśli akurat znalazłeś się na przysłowiowym rozdrożu, albo ilość wydarzeń w twoim życiu trochę cię przytłoczyła, może warto sięgnąć po Wingeta i spróbować zrobić z tym wszystkim porządek. Mnie na pewno ta książka potowarzyszy w najbliższym czasie i z jej pomocą będę pracować na swoje szczęście. Bo na to też trzeba pracować, samo nie przyjdzie.

Sukces nie oznacza, że na swojej drodze nie będziesz napotykał problemów i przeszkód. Jeśli tak myślisz, to jesteś naprawdę naiwny.”

Moja ocena: 5/6

Larry Winget Zamknij się, przestać narzekać i zacznij żyć czyli kopniak ku lepszemu życiu.
Wyd. Druga Strona
Warszawa 2013


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy i Pani Natalii Kado z BookSenso.

piątek, 22 listopada 2013

Zakupoholiczka - książka vs film

Myślę, że wiele osób czytających ten tekst cierpi na ową przypadłość. Jest taki artykuł pierwszej potrzeby, który kupujemy regularnie i emocjonalnie, mimo iż przez długi czas nie będziemy w stanie wykorzystać zamówionego towaru – nazbieraliśmy go po prostu tak dużo! Mowa oczywiście o książkach.

 Rebecka Bloomwood ma podobny problem, tylko tak jakby na większą skalę. Kupuje wszystko, bez opamiętania, nie oszczędzając w ogóle pieniędzy. A banki nie oszczędzają na korespondencji z wyciągami jej niespłaconych kart kredytowych i ponagleniami do uregulowania rachunków. Bohaterka, by uregulować sytuację musi wybrać jedno z dwojga: Mniej Wydawać lub Więcej Zarabiać. Jednak oba plany okazują się mieć swoje wady, a czytelnicy będą mieli okazję uczestniczyć w wielu zabawnych sytuacjach z tym związanych.

Powieść Sophie Kinselli została kilka lat temu zaadaptowana na scenariusz filmowy. W kinowej wersji pod tytułem „Wyznania zakupoholiczki” w główna bohaterkę wcieliła się Isla Fisher, i chociaż książkę i film dzieli wiele, jednak trudno uniknąć porównań. Co do fabuły – na początku powieściowa i filmowa zdają się pokrywać, jednak szybko przekonujemy się, że scenarzyści bardzo lekko potraktowali wersję Kinselli, zapożyczając jedynie pojedyncze sceny, ale zmieniając zupełnie kontekst niektórych wydarzeń oraz obraz postaci – do tego stopnia, że niektóre z nich z oryginału mają tylko nazwiska. Główne bohaterki są jednak do siebie bardzo podobne, z tym że Isla Fisher sportretowała Rebeckę w tak mistrzowski sposób, że nawet jej głupie zachowania i wybory, które mogą irytować w książce, w filmie są po prostu zabawne. W tym przypadku można to chyba porównać do kreacji Reese Witherspoon i jej Legalnej Blondynki – trzeba nie lada talentu,  by z klasą odmalować zupełną idiotkę. 

Podsumowując – i książka i film zapewniają dobrą rozrywkę i naprawdę trudno mi powiedzieć, które lepsze. „Wyznania zakupoholiczki” to jeden z moich ulubionych filmów, książka zaś jest naprawdę dobrze i ciekawie napisana - „Świat marzeń zakupoholiczki” może śmiało wylądować na liście moich ulubionych chick-litów. Co więcej, dzięki różnicom w fabule znajomość jednego nie powinna przeszkadzać z rozkoszowaniu się drugim. Fankom lekkiej babskiej prozy i komedii romantycznych bardzo polecam.

Moja ocena książki : 5/6
Moja ocena filmu: 5/6

Sophie Kinsella Świat marzeń zakupoholiczki
Literatura w spódnicy

Warszawa 2005

czwartek, 21 listopada 2013

Mały stosik

Miała być dzisiaj recenzja "Świata marzeń zakupoholiczki", ale chyba nie dam rady sklecić czegoś sensownego, dlatego wrzucam mały stosik z ostatnimi nabytkami. Bo w sumie dawno nie było. :)



Najwyżej - "Grób" Gai Grzegorzewskiej pożyczona od Oisaja - muszę przeczytać ze względu na miejsce osadzenia akcji, czyli Kraków. Poniżej dwie pozycje od wydawnictwa Druga Strona - jestem już pod koniec pierwszej i wrażenia mam raczej pozytywne. Na końcu prezent urodzinowy od autorki zamieszczanych tutaj zdjęć krakowskich - "Nowy Jork" czyli książka o moim wymarzonym celu podróży (a nawet zamieszkania).

Oczywiście w tle widać tony innych książek, które powinnam przeczytać pierwsze. Znów odnoszę wrażenie, że zobowiązania czytelnicze zaczynają mnie przytłaczać i odbierać przyjemność z czytania. Musze wkrótce oczyścić powietrze i półki.

Życzę miłego wieczoru i zapraszam jutro na recenzję!

piątek, 15 listopada 2013

Bo nawet papier toaletowy się rozwija, czyli krótki post organizacyjny

Jak w tytule posta - aby żyć trzeba się rozwijać, i nie tyczy się to wyłącznie ludzi ale i, na przykład, blogów. A ponieważ Krakowskie Czytanie już niedługo skończy dwa lata, czyli stanie się tak jakby pełnoletnie, uznałam, że można mu sprawić fanpage'a. Niech ma. Zatem od dziś po aktualności i zapowiedzi postów, a kto wie, może i trochę ekskluzywnych (czytaj: nie nadających się do publikacji gdzie indziej) dodatków zapraszam na https://www.facebook.com/krakowskieczytanie?notif_t=page_new_likes .

Fanpage jest na razie mocno niedoskonały w formie i treści, ale jednocześnie stanowi szczyt moich możliwości w tym zakresie. Może pod choinkę zażyczę sobie od Gwiazdki coś w stylu "Komputer dla bystrzaków", gdyż okazuje się, że nawet Paint chwilami wykracza poza moje czasy (datowane gdzie na okolice CK-Monarchii).

To co zobaczyska na Facebooku!

PS Po dwóch latach rajcowania się statystykami bloga czas na nową zabawę - zbieranie lajków! Lajkujcie!

czwartek, 14 listopada 2013

Zbrodnia z Mozartem w tle

O tym, że szwedzkie kryminały czyta się głównie dla tego społecznego komentarza w tle, nie trzeba nikomu przypominać. O tym, że w tychże kryminałach zbrodnia zwykle bierze swe początki w problemach nękających współczesnych Szwedów, to też już banał. Tym razem jednak Arne Dahl poszedł o krok dalej – i wylądował jedną nogą w Iraku, a drugą w Stalingradzie.

W siódmym tomie cyklu o Drużynie A nieco zmieniona w składzie, ale wciąż niezawodna śmietanka szwedzkiej policji otrzymuje szczególne zadanie – wraz z przełożonymi i ekspertami wchodzą w skład sztabu kryzysowego, gdy dwaj zamaskowani mężczyźni barykadują się w banku z zakładnikami, grożąc wysadzeniem całej dzielnicy. Dodatkowym elementem, czyniącym zadanie jeszcze trudniejszym, jest fakt, iż jednym z zakładników jest osoba bliska niektórym członkom drużyny. W trakcie działań grupy szybkiego reagowania ma miejsce incydent, który włącza w obręb działań wydział spraw wewnętrznych i byłego członka Drużyny – Paula Hjelma. Drużyna A i BSW muszą razem rozwikłać szaradę, która początkowo zdawała się być zwykłym rabunkiem.

Dahl w Mszy żałobnej prowadzi bardzo ciekawe rozważania na temat wojny. Wojna jest obecna wszędzie, jest obserwowana w telewizji, czytamy o niej w dzienniku z czasów drugiej wojny światowej, zaś wojny można zaobserwować nawet między tymi, którzy winni stać po tej samej stronie prawa. W powieści będą też mniej lub bardziej odległe w czasie historie rodem z zimnej wojny, i wreszcie będą małe wojny małżeńskie. Wszystko, co się tutaj wydarzy, związane jest z jakąś wojną, a wszystkie polityczne wojny toczą się o jeden i ten sam surowiec – ropę.

Autor bardzo zmyślnie łączy wszystkie pozornie poszarpane wątki, romansując całkiem udanie z powieścią sensacyjną i szpiegowską, nie zatracając dobrze znanego z poprzednich tomów kryminalnego charakteru. I mimo iż całość pokryta jest szwedzkim, marcowym mrokiem, jest tu też miejsce na trochę humoru, trochę miłości i trochę przyjaźni. I to czyni tą powieść wyjątkową.

Moja ocena: 5/6

Arne Dahl Msza żałobna
Wyd. Czarna Owca
Warszawa 2013-11-14

Cykl o Drużynie A:
1.       Misterioso
2.       Zła krew
3.       Na szczyt góry
4.       Europa blues
5.       Wody wielkie
6.       Sen nocy letniej

7.       Msza żałobna

poniedziałek, 11 listopada 2013

[Cracoviana] Gdzie się zaczęła niepodległa Polska?

Fot. J. Otrębska
W 1914, tuż po tym jak Austrio-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii, komendant oddziałów strzeleckich Józef Piłsudzki ogłosił mobilizację tych oddziałów. Na miejsce zbiórki wybrano baraki położone wzdłuż krakowskich Błoń, miejsce to do dnia dzisiejszego nazywane Oleandry. Sama nazwa wzięła się od teatrzyku ogródkowego, który znajdował się wcześniej w tym miejscu i nosił taką właśnie nazwę. Z przybyłych żołnierzy sformowano tzw. I Kadrową, która wyruszyła z krakowskich Oleandrów po długo oczekiwaną niepodległość.

Sama niepodległa Polska też narodziła się w Krakowie, a konkretnie – w Podgórzu, kilka lat wcześniej przyłączonym do Wielkiego Krakowa. 31 października 1918 roku znajdujący się w podgórskich koszarach polscy żołnierze, pod dowództwem porucznika Antoniego Stawarza dokonali rozbrojenia oddziałów austriackich, następnie przypięli sobie do czapek polskie orzełki i udali się na Rynek Główny w Krakowie. W południe pod Ratuszem doszło do przejęcia warty od Austriaków. Po tym mieszkańcy zaczęli usuwać  austriackie symbole z miasta. Austriacki komendant miasta, Zygmunt Beningi, bez oporu przekazał władzę pułkownikowi legionowemu Bolesławowi Roi. Już kilka dni wcześniej krakowscy urzędnicy zadeklarowali się jako funkcjonariusze państwa polskiego, utworzono tez Komisję Likwidacyjną do tymczasowego zarządzania ziemiami polskimi. I tak Kraków stał się pierwszym polskim niepodległym miastem.
Fot. J. Otrębska


A tak te wydarzenia opisał później Karol Estreicher w książce Nie od razu Kraków zbudowano:

„Gdy hejnał na wieży Mariackiej grał godzinę dwunastą, ody orkiestra rżnęła hymn narodowy, gdy chorągwie biało-czerwone wykwitały na domach, gdy ludzie płakali i nieznajomi ściskali się za ręce, rozległy się odgłosy komendy polskiej, a warta Deutschmeistrów [nazwa jednego z pułków piechoty austriackiej] stanęła na baczność. Stali ci Styryjczycy i Tyrolczycy […] przed nami, ponuro prezentując broń w chwili, ody ich dowódca oddawał Roi szablę, i patrzyli nienawistnie na kompanię chłopców, w ręce której składali swą władzę. Czepiony kraty odwachu widzę jeszcze złe błyski w ich oczach, gdy spadał żelazny dwugłowy orzeł Habsburgów i pękł na dwoje, i widzę ciągle ich złość, gdy biały jednogłów zawisł u szczytu. Wojsko polskie zaciągnęło wartę. Tłumy wyły.”


Wpis na podstawie książki Historia Krakowa dla każdego prof. Jana M. Małeckiego, o której pisałam tutaj.

sobota, 9 listopada 2013

Cztery proste umowy do zawarcia z samym sobą

W życiu niektórych z nas przychodzi taki moment, kiedy próbujemy czytać poradniki. Miała tak Bridget Jones, miały tak przed nią i po niej tysiące kobiet, a w skrytości ducha i pokoju miewali i faceci. Ja też tak miałam mniej więcej w okolicy gimnazjum – krótka i bolesna przygoda z czymś w rodzaju „Jak się skutecznie uczyć” oduczyła mnie szukania łatwych rozwiązań. Jeśli coś wygląda zbyt pięknie, prawdopodobnie jest zbyt piękne.

Ostatnio jednak natknęłam się na amerykańskim YouTube na określenie inspirational books. Nie wiem jak określić to po polsku – nie są to typowe poradniki, nie jest to filozofia w takim znaczeniu jak Kant czy chociażby Terzani, nie jest to też publicystyczny opis jakiejś filozofii życiowej. Stwierdziłam, że mogę sobie w spokoju siedzieć i hejtować, ale moge też obaczyć, o co kaman. W końcu – tysiące ludzi na cały świecie czytają tego typu literaturę i czują się po tym lepiej, to niby czemu na mnie to miałoby nie zadziałać. Postanowiłam spróbować z książką, o której już coś niecoś słyszałam, i która byłaby prosta w odbiorze. I że podejdę do tego z otwartym umysłem, spróbuję wziąć tyle ile się da, i zobaczyć, co z tego wyjdzie.

Cztery umowy to króciutka, malutka książeczka, która wprowadzać ma czytelnika w sekrety starożytnej myśli Tolteków (wiem, jak to brzmi, i szczerze mówiąc po pierwszym rozdziale miałam ochotę tym rzucić o ścianę, bo jakoś nie kupuję takich historii). Opierać się ma ona na tytułowych czterech umowach, które musimy zawrzeć sami ze sobą, by osiągnąć spokój ducha i szczęście. Umowy te są bardzo proste, zdroworozsądkowe, ale każdy z nas wie, jak trudno je inkorporować w nasze codzienne życie. Brzmią one: szanuj swoje słowo, nie bierz niczego do siebie, nie zakładaj niczego z góry, rób wszystko najlepiej jak potrafisz. Proste, prawda? A jednak, kiedy się wkurzę, wszystko bierze w łeb i popełniam czyny lub słowa, które mają potem olbrzymi wpływ na moje życie. Don Miguel Ruiz opisuje w prostych przykładach, jak złamanie tych zasad (czy raczej umów) wpływa na nasze stosunki z innymi i na nasze własne samopoczucie.

Wiele mi ta lektura dała (co mnie zaskoczyło) ale i mam kilka zarzutów (co mnie nie zaskoczyło). Co mi się spodobało, to proste opisy prostych spraw i sytuacji, łopatologiczne wyłuszczenie na czym polegają wszystkie cztery umowy, w sposób, które nie nakazuje czytelnikowi – rób tak czy siak, ale inspiruje by coś w sobie zmienić. Czytając chociażby o umowie pierwszej: szanuj swoje słowo, uzmysłowiłam sobie ile razy bezmyślnie chlapnięte słowa czy nieprzemyślane żarty zepsuły dobrze zapowiadające się rzeczy. Nie mówię, że teraz w ogóle nic nie będę mówić (z moim poczuciem humoru to może jednak powinnam to rozważyć) ile uświadomiłam sobie ludową mądrość „najpierw myśl, potem mów”. Mając gdzieś w tyle głowy książkę Ruiza na co dzień staram się opóźnić niektóre głupie wypowiedzi o te kilka sekund – czasem durny żarcik może spowodować więcej przykrości innym niż nam śmiechu. Podobnie echem odbijają się w mojej głowie pozostałe umowy, i myślę, że sukcesywne wtłaczanie ich w moje codzienne życie faktycznie może coś pomóc, a na pewno nie zaszkodzi.

Co do zarzutów, to czytając Cztery umowy odnosiłam wrażenie, że jest to po prostu kolejna uproszczona wersja epikureizmu – dążenia do własnego szczęścia nie oglądając się na siebie. Ruiz absolutnie nie zachęca do włażenia na szczyt po cudzych ramionach, ale poleca odciąć się od tego wszystkiego, co ludzie o nas myślą i co nam mówią, gdyż to my sami wiemy co jest dla nas najlepsze. Odniosłam wrażenie, że autor trochę neguje socjalizacje, każe się wyrwać spod jej piętna – branie tych słów dosłownie przez każdego mogłoby jednak spowodować paraliż społeczny. Gdyby każdy z nas zastosował się do książki Ruiza, nikt nie reagowałby na słowa krytyki ze strony innych, a jednak takie przejmowanie się zdaniem innych do pewnego stopnia stanowi istotę kontroli społecznej, bez której nie ma społeczeństwa.

Podsumowując – jeśli ktoś interesuje się rozwojem osobistym, lub czuje potrzebę wspomagania się tego typu literaturą – mogę spokojnie polecić Cztery umowy. Ruiz urzeka prostotą wypowiedzi i całej filozofii, daje dużo ciekawych przykładów, jak zawarcie z sobą prostych umów codziennego życia wprowadza pozytywne zmiany w naszych relacjach z innymi i z sobą samym. Nie należy brać tej książki zbyt dosłownie, warto nałożyć na nią swoją własną wiedzę i doświadczenia, a na pewno nie zrobi nam krzywdy.

Na marginesie – Cztery umowy odniosły gigantyczny sukces, szczególnie za oceanem. Tych ze znajomością angielskiego zachęcam do zaglądnięcia na amerykańskiego YouTuba – ilość filmików omawiających osobiste doświadczenia czytelników z tą książką przyprawia o zawrót głowy.

Moja ocena: 4,5/6

Don Miguel Ruiz Cztery Umowy
Tłum. Eleonora Karpuk
Wyd. Galaktyka

Łódź 2007

poniedziałek, 4 listopada 2013

[Cracoviana] Podaj cegłę

Fot. J. Otrębska
 Jeszcze kilkanaście lat temu termin „Cegiełki wawelskie” znał każdy, jednak moje obserwacje na przestrzeni ostatnich 5 lat dowodzą, że traci on na znaczeniu i staje się powoli zapomnianym elementem krakowskiego krajobrazu. A przecież szczególnie dziś warto pamiętać o tysiącach osób, organizacji czy nawet miast, które własnym sumptem pomogły odbudować najważniejszy zabytek w Polsce.

Pomysłodawcą całego projektu był Adolf Szyszko-Bohusz, jeden z najważniejszych architektów w międzywojennym Krakowie i kierownik odbudowy Wawelu, zniszczonego najpierw potopem szwedzkim, potem rozbiorami, wreszcie I wojną światową. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku ważniejsze były wydatki niż odbudowa zamku, o którym już wiadomo było, że czasy jego politycznego znaczenia minęły. Szyszko-Bohusz zwrócił się zatem do społeczeństwa o pomoc finansową poprzez zakup tzw. „cegiełek krakowskich”. Kwoty z nich uzyskane służyły do  opłacenia tzw. dniówek konserwatorskich. Odzew był znaczny – 6330 osób, stowarzyszeń, szkół, cechów, miast i in. przyczynili się do przywrócenia Wawelowi dawnej chwały.

Źródło: jpilsudski.org
Szyszko-Bohusz obiecał uhonorować ofiarodawców umieszczeniem ich nazwisk i nazw na murze prowadzącym do Bramy Herbowej (główna brama prowadząca na Wawel od strony ul. Grodzkiej i Kanoniczej), jednak nie wszyscy się tam znaleźli – początkowo, w latach 1921 – 192, wmurowano jedynie 1800 cegiełek. Co więcej, w 1953 władze nakazały usunąć część cegiełek.  Dlatego obecnie w murze znajduje się tylko 750 cegiełek, pełna lista darczyńców znajduje się zaś w archiwach wawelskich. Znajdują się wśród nich znane nazwiska, jak na przykład Józef Piłsudzki, ale i miasta, jak Lwów, Wilno czy Drezno.

Tak też współcześnie odwiedzających Wawel witają od progu Ci, którym możliwość zwiedzania Wzgórza zawdzięczamy.

Źródła:
Kraków.pl
J. Adamczewski Mała encyklopedia Krakowa
M. Rożek Urbs Celeberrima. Przewodnik po zabytkach Krakowa.


niedziela, 3 listopada 2013

Raport z polskiej brzydoty



Już dawno się przekonałam, że najbardziej przerażające są reportaże zza płotu. Owszem, wojny, kataklizmy i poczynania narkotykowych karteli w Ameryce Południowej są straszne, ale nasze współczesne społeczeństwo jest już do tej straszności przyzwyczajone. Prawdziwy strach został oswojony. To, co budzi grozę dziś, przynajmniej we mnie, to patologie życia codziennego. Nie musi być krwawe, nie musi być śmiercionośne, nie musi to być nawet widoczne na pierwszy rzut oka. Przypadkowy przechodzeń, zapytany o to stwierdzi, że ludzie mają większe problemy na głowie – głód, wojny, kartele narkotykowe - niż takie pier..ły. A jednak to powoli, niczym zatruta woda, drąży codzienność, rodzi niechęć, frustrację, obniża satysfakcję z życia. Co to jest to To? Samowola najbogatszych, niekompetencja urzędników, szarość (czy może pstrokatość) blokowisk, brak planu na przyszłość, brak gustu, wszechobecne reklamy. Pier..ły? Może i tak, ale brak ładu przestrzennego i demokracja w dekoracjach powodują, że przez ostatnie dwadzieścia lat przerobiliśmy szary, popeerelowski krajobraz w landszafcik porównywalny z jeleniem na rykowisku.

Filip Springer opisał polską brzydotę i jej przyczyny – tak w skrócie można podsumować Wannę z kolumnadą. Przejechał Polskę wzdłuż i wszerz, dokładnie obejrzał koszmarki budowlane, kicz, brak ładu i składu, widoczki z tonami reklam na pierwszym planie, pobrodził w błocie na nowych osiedlach, zdefiniował na nowo pastele na starych blokowiskach. I maluje przerażający obraz. Bo mimo cudownych zamków, pałaców, starówek, mostów, teatrów, gór i łąk, w Polsce jest brzydko. Bo jeśli tylko nie zagląda tam turysta, nie warto się starać. Ma być dach na głową, a ten kawał betonu z wystającym drutem, póki nie przeszkadza, niech leży. A jeśli już coś się robi aby było ładniej, to maluje bloki z wielkiej płyty w kolory tęczy, przęstko za radą pani Bożenki z sekretariatu. Na środku wsi sadzi się rzymski pałac a gdzieś na Śląsku – piramidę, w imię demokratycznego „bo ludziom się to podoba”.

Jednak pod otoczką opisów szkaradztwa Springer pisze o rzeczach ważnych – samowolkach budowlanych, które na zawsze przekształcają górski krajobraz w niewiadomoco, o tym jak miasta wypięły się (dosłownie) na rzeki, i ile kosztuje samorządy brak, a ile posiadanie planu zagospodarowania przestrzennego. I  z tych obserwacji wysuwa się mocno depresyjny obraz tego, co wokół nas – braku pomysłu na siebie, na okolicę, na państwo. I można, owszem, powiedzieć, że to nie jest najważniejsze. Ale ten okoliczny krajobraz, to, co widzimy na co dzień za oknem – czy są to chaszcze wokół magazynu na peryferiach, czy blokowisko, czy bita droga poprzez nowoczesne osiedle – to wszystko kształtuje nasz sposób myślenia o sobie, o naszej przyszłości, o naszym społeczeństwie. O naszych perspektywach. Trudno, by były bogate, gdy za oknem prowizorka.  To zaś, co myślimy kształtuje to, co robimy. Sami sobie tworzymy przestrzeń, w której siłą rzeczy musi umrzeć kreatywność, dobry gust i pozytywny stosunek do świata. A potem zakładamy na Facebooku stronę – „Polska – przyjedź i narzekaj”.


To jest porządnie napisany reportaż. Czyta się to szybko i gładko, chociaż ze zgrozą. Aby nie być gołosłownym autor opatrzył tekst licznymi zdjęciami zrobionymi w całej Polsce: jest Warszawa, Wrocław i Łódź, ale i Michałowice, Piła i Bolesławiec. I każde z tych zdjęć wygląda znajomo, bo na takie „cuda” natykamy się na co dzień po drodze do szkoły czy pracy. Zapewniam was, że po lekturze Wanny z kolumnadą zaczniecie inaczej patrzeć na okolicę.

Moja ocena: 6/6

Filip Springer Wanna z kolumnadą
Wyd. Czarne
Wołowiec 2013

sobota, 2 listopada 2013

Taki tam kryminał



Kiedy jakiś czas temu czytałam recenzje tej książki, odniosłam wrażenie, że miało być śmiesznie. Ciekawe, bo już drugi raz mi się to zdarzyło – po recenzjach spodziewałam się komedii, a było raczej mrocznie (pierwszy raz tak było ze Starsza pani wnika Anny Fryczkowskiej). Jest to bowiem, jak w tytule posta – taki tam kryminał – ni bardzo śmieszny, ni przesadnie mroczny, ni genialny, ale nie zły.

Fala zbrodni przetacza się przez Hel. Mamy zwłoki, porwania, podejrzenia o korupcję i przestępstwa przeciwko środowisku. A w to wszystko uwikłany jest katowicki policjant na wakacjach. Czyli dzieje się. Od początku autorzy zarysowują kilka głównych wątków, o których z góry wiadomo, że gdzieś się tam połączą, i tak faktycznie będzie. Gonimy zatem po całym półwyspie za bohaterami tej powieści, przy okazji zwiedzając pozostałości wojskowych umocnień i obserwując pejzaż pod tytułem „kurort po sezonie”.

Mam jeden zarzut pod adresem tej książki – za dużo głównych bohaterów. Zaczyna się jeszcze w Katowicach od życia rodzinnego nadkomisarza Polańskiego. Potem przeskakujemy na podkomisarza Tyszkę, który ze Śląska udaje się na Hel na wakacje. Tam z kolei poznajemy miejscowego glinę po degradacji, starającego się (nieudolnie) wypracować swój powrót na szczyt, oraz jego przełożonego, którego najbardziej na świecie interesują jego dwie bassetki. Oprócz tego mamy Tomasza i Karolinę, parę zakochanych, których na Helu spotka nie lada przygoda, i na doczepkę ich koleżankę, wojowniczą ekolożkę Ewę. I zrobiło się tłoczno, bo każde z nich ma swoje 5 min., każdego z nich poznajemy od dobrej i złej strony, i trudno się zdecydować, komu kibicujemy najbardziej, a czasem nawet ogarnąć, w którym jesteśmy wątku. Poza tym dostajemy sporo wątków pobocznych, jakby każde z autorów chciało wtrącić jeszcze coś od siebie, potem nagle zorientowali się, że to już koniec śledztwa, i pozostawiali niektóre drobiazgi samym sobie. Stąd na końcu wrażenie, że niektóre kwestie zostały po prostu zapomniane, albo ja się nie zorientowałam, kiedy je wyjaśniono.

A nie jest to wcale kryminał zły. Cała intryga jest wielowarstwowa, dosyć nietypowa a jednocześnie realistyczna – taka historia naprawdę może się zdarzyć na polskim wybrzeżu. I w całej reszcie kraju. Pogoń za wielką kasą, wyprzedaż państwowych gruntów plus zorganizowana przestępczość to ciekawy pomysł na fabułę, często wykorzystywany w polskich serialach kryminalnych, ale niedoceniany przez autorów książek. Postaci jako takie też złe nie są – mamy tu czterech gliniarzy różnych stopniem, doświadczeniem i stosunkiem do pracy, cztery różne typy, które poznajemy bardzo dokładnie.  Jednak nagromadzenie osób i zdarzeń w moim odczuci niepotrzebnie zaczerniło  obraz.

Podsumowując, jest to przyzwoity kryminał, ale szału ni ma. Można przy okazji przeczytać i spędzić kilka miłych wieczorów szukając mordercy i jednocześnie trochę się podśmiewając z komedii pt. „Polak na wakacjach” (może stąd to „komediowe” wrażenie), ale waszego życia ta powieść nie zmieni.

Moja ocena: 4/6

Violetta Sajkiewicz, Robert Ostaszewski Sierpniowe kumaki
Wyd. WAB
Warszawa 2012

Książka przeczytana w ramach Wyzwania Miejskiego.

Za możliwość przeczytania tej książki serdecznie dziękuję Krimifantamanii.

piątek, 1 listopada 2013

Podsumowanie wyzwania październikowego i zapowiedź listopadowego



1 listopada akurat wypada w dosyć ważne święto, dlatego tylko na chwilę przybywam, by podsumować październikową edycję Wyzwania Miejskiego. Jak zwykle udział wzięła nieliczna, ale za to wierna grupa, oto one:

1.       ejotek Piotr Kołodziejczyk "Klępy śpią" - powieść współczesna osadzona w mieście polskim.
2.       anetapzn Nadia Szagdaj "Kroniki Klary Schulz"; Ignacy Karpowicz "Cud" - pierwsza Śląsk, druga - współczesna osadzona w polskim mieście
3.       Nutinka Bahdaj Adam "Telemach w dżinsach"; Karol Bunch "Psie pole" - pierwsza - współczesna polska, druga - Śląsk
4.       Anek7 Monika Szwaja "Jestem nudziarą"; Bogna Ziębicka "Droga do Różan" i "Wiosna w Różanach" - obie powieści współczesne osadzone w polskich miastach
5. makomt - Monika Szwaja "Zapiski stanu poważnego" powieść współczesna osadzona w jednym z polskich miast.
6.       Viv Arne Dahl "Sen nocy letniej" - powieść współczesna osadzona (częściowo) w jednym z polskich miast. Violetta Sajkiewicz Robert Ostaszewski "Sierpniowe kumaki" - trochę zahacza o Śląsk, ale bardziej jest to powieść współczesna osadzona w kilku polskich miastach. (Recenzja jutro).
7. maniaczytania -  "Rodzinnych, ciepłych świąt" Magda Parus
8. Wiki - Piotr Kołodziejczyk "Puść już mnie"Joanna M. Chmielewska "Karminowy szal" - powieści współczesne osadzone w polskim mieście.

Jeżeli jeszcze o kimś zapomniałam, albo ktoś pragnie się przyłączyć i zostać podsumowanym (nawet jeśli nie czytał danej książki z myślą o wyzwaniu, a na wet Wyzwaniu) to zapraszam do wrzucania linków pod tym postem.

A teraz - co czytamy w tym miesiącu? Muszę przyznać, że coraz trudniej jest mi wymyślać kolejne kategorie, co pokazuje, że wyzwanie zmierza do swojego naturalnego końca. Możliwe, że w listopadzie będzie zatem jeszcze trudniej znaleźć dla siebie wyzwaniową lekturę.

W listopadzie czytamy:
Książkę dziejącą się w jednym z tych miast: Rzeszów, Sandomierz, Białystok
lub
powieść obyczajową osadzona w dowolnym polskim mieście.

Zapraszam zatem do zabawy :) Nowego banera nie mam, proszę tylko o  zmianę linka do tego posta :).