O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

czwartek, 30 kwietnia 2015

Poznaniu - przybywam!

Udało się! Wreszcie będę mogła odwiedzić stolicę Wielkopolski, miasto królów. Poznań był na mojej liście życzeń od kilku dobrych lat, wraz z Wrocławiem, Toruniem i Lublinem. I wreszcie udało mi się to zorganizować - w chwili, gdy czytacie te słowa, jestem już w drodze. Zahaczymy o Wrocław, wypijemy kawę, potem skręcimy z głównej trasy do zamku w Kórniku, może uda się również zobaczyć dęby w Rogalinie, a potem już prosto na Poznań. A tam spacer po pięknym Rynku, zamek cesarski, Zamek Przemysła, Brama Poznania, Ostrów Tumski. Może znajdzie się też chwila na Stary Browar?

Tutaj również wielka prośba do Poznaniaków, którzy tu zaglądają - co polecilibyście w swoim pięknym mieście. Gdzieś rozciąga się piękny widok? Gdzieś mają ciekawą wystawę? A może w konkretnym miejscu jest najlepsza kawa w mieście. Gdzie można dobrze zjeść? Gdzie jest tania książka ;).

No to lecę!

http://www.zdm.poznan.pl/informacje.php?sp=sim&layer=10

wtorek, 28 kwietnia 2015

Piechotą przez USA

Niezależnie od tego, ile takich książek przeczytam, chyba nigdy mi się one nie znudzą. Tak samo jak nigdy chyba nie wyleczę się z marzenia, aby kiedyś te książki zamienić na rzeczywistość, i podążając ich śladami przemierzyć Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Osobista wizyta jest na dzień dzisiejszy tak odległa, pod wieloma względami, że ocean to naprawdę mój najmniejszy problem. Więc pozostają mi książki. Niezależnie  czy to żartobliwy styl Brysona w Zapiskach z wielkiego kraju, czy polski punkt widzenia Marka Wałkuskiego w Wałkowaniu Ameryki, czy uroki życia na prerii opisywanej przez Cejrowskiego w Wyspie na prerii – każdą z tych Ameryk chciałabym zobaczyć. Bo im więcej czytam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że to państwo o wielu twarzach, w zależności od tego, kto patrzy.

Tym razem było mocno nietypowo. Po pierwsze, moim przewodnikiem był Niemiec, Wolfgang Buschner. Pierwszy raz czytałam reportaż niemieckiego autora, początkowo trudno mi było się przyzwyczaić do nieznanego mi dotąd stylu, niemalże porzuciłam książkę zaraz na początku. Na szczęście, nie zrobiłam tego, bo już za pierwszym zakrętem zrobiło się ciekawie. I tu pojawia się po drugie – autor przebył Stany Zjednoczone, ale na piechotę! Każdy, kto wie cokolwiek o USA, wie również, iż tam nikt, ale to nikt nie chodzi na piechotę. Mimo wielu różnic, w tej kwestii wszyscy wyżej wymienieni autorzy są zgodni. Może poza Nowym Jorkiem i kilkoma innymi metropoliami z rozwiniętym transportem publicznym, w Ameryce możesz nie mieć domu, ale samochód musi być. Wprawdzie mój współtowarzysz podróży trochę „oszukiwał” będąc po drodze podwożonym przez przejeżdżających akurat kierowców, i zdarzyło mu się przejechać kawałek pustyni autobusem, ale po podróżowaniu trasy jaką pokonał z drogą z Krakowa do Gdańska trudno nie poczuć szacunku dla wytrzymałości tego podróżnika. I tak dochodzimy do po trzecie – najczęściej podróże po Stanach odbywają się poziomo – ze Wschodu na Zachód, rzadziej odwrotnie. Buschner schodził „w dół” – przekroczył granicę z Kanadą i udał się przez obie Dakoty, Nebraskę, Kansas, Oklahomę i Teksas aż do Meksyku. Stany raczej marginalizowane w literaturze podróżniczej tego kraju (może poza Teksasem).

Można się sporo dowiedzieć o państwie z takiej podróży, głównie o ludziach. O tym, jak brak plecaka drastycznie zmniejsza zaufanie, jak bardzo uprzedzeni są mieszkańcy stanów północnych w stosunku do Teksasu i Oklahomy, jak trudno jest nieraz żyć w „raju na ziemi” i ilu Amerykanów tak naprawdę ma niemieckie korzenie. Idąc, Buschner opowiada czytelnikowi historię Indian, i skąd Karol May (prawdopodobnie) miał taką rozległą wiedzę na ich temat.

Wróciłam z tej wyprawy lekko zmęczona, mimo iż spędziłam ją w moim fotelu (rosnący rozmiar jeansów każe pomyśleć o podobnej wyprawie, tym razem nie-literackiej). Wbrew początkowym obawom autorowi udało się wciągnąć mnie w swoją podróż, zainteresować, opowiedzieć fragment historii fascynującego mnie kraju tak, że nawet nie zauważyłam, kiedy śniegi Dakoty przeszły w prerię, a następnie w upalną pustynię Teksasu. Innymi słowy – przekonał mnie. Jadę! (tylko jeszcze nie wiem kiedy…)

Moja ocena: 5/6

Wolfgang Buschner Hartland
Tłum. Katarzyna Weintraub
Wyd. Czarne

Wołowiec 2013

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Kłamstwa, oszustwa, łgarstwa

Dobrze byłoby wiedzieć, kiedy ktoś kłamie, co nie? Przyznam szczerze, że zawsze uważałam się za osobę dosyć wyczuloną na łgarstwa, jednak z czasem zdałam sobie sprawę, że są ludzie, którzy lepiej ode mnie kłamią niż ja te kłamstwa wykrywam. Z resztą, nie jestem odosobniona w tym przypadku. Chyba nie istnieją osoby, które byłyby w stanie wychwycić każdy fałsz w drugiej osobie, chociaż hollywoodzcy producenci seriali takich jak Mentalista, Lie to me albo Zabójcze umysły usilnie starają się nas przekonać, że oni istnieją. Za to mam dla was złą wiadomość – postaci takie jak Frank Underwood z serialu House of Cards czy grany przez Benedicta Cumberbatcha Sherlock niestety sa wśród nas. Kłamcy, zdolni manipulować innymi i wykorzystujący to na każdym kroku by zdobyć to, czego pragną. Czasem idzie im to łatwo, czasem muszą się bardziej postarać. Czasem to znajomi z pracy, zwykli znajomi – wtedy jest wrednie. Ale czasem są to osoby, które spotykamy na swojej drodze na której pojawiają się tylko po to, by za chwilę zniknąć, sprzedając nam jakiś szajs. Innym razem kłamstwo może nas dosięgnąć nie ze strony psychopaty, ale co do zasady całkiem przyzwoitej osoby, która z jakiegoś powodu nie chce nam powiedzieć prawdy. Dziecko, współmałżonek, najlepsza przyjaciółka z jednej strony, klient, petent, współpracownik z drugiej. Innymi słowy – możliwości zostania ofiarą kłamstwa są nieskończone.

Przyznam, że odkąd mam pracę, w której osoby z definicji nie chcą powiedzieć mi prawdy, jestem na tym punkcie trochę bardziej wyczulona niż dotychczas. Głownie dlatego, że moja nieumiejętność wydębienia prawdy wpływa na jakoś wykonanej przez mnie pracy. Toteż gdy tylko natrafiłam na książkę o nęcącym tytule Anatomia kłamstwa” napisanej przez agentów CIA, od razu się w nią zaopatrzyłam. Kilku agentów CIA przez lata pracy zdobyli olbrzymie doświadczenie z kłamiącymi ludźmi, nie tylko tymi podejrzanymi o najgorsze zbrodnie, ale i z nieuczciwymi pracownikami, których rekrutowano na ważne nieraz stanowiska. Dzięki temu zdołali opracować metodę, której poznanie, na przykład poprzez uważne przeczytanie tej książki, znacznie pomoże wam poradzić sobie z kłamstwami, które inni będą chcieli wam sprzedać.

Od razu odpowiadam na zarzuty, które pewnie teraz (i słusznie) zalęgły wam się w głowie. To brzmi zbyt piękne, by było prawdziwe, więc pewnie jest zbyt pięknie, a autorzy i po trochu la usiłujemy wam wcisnąć jakiś kit. Jednak, mimo obietnic zawartych na okładce, autorzy tej książki uczciwie piszą, że metoda nie jest 100% pewna i nie gwarantują, że zawsze, ale to zawsze wykryjecie kłamstwo. To nie jest magiczna książka zwierzeń – opisane tu narzędzia wymagają, oprócz wnikliwej nauki symptomów kłamstwa, również rozwiniętej empatii i wielu ćwiczeń, gdyż w chwilach rozmowy z potencjalnym kłamcą wasz umysł musi działać na kilku płaszczyznach na raz. Przyznam się wam, że ja po przeczytaniu tej książki już wiem, ze konieczne będzie zapoznanie się z nią jeszcze kilka razy, by wreszcie móc skorzystać w pełni z tej wiedzy, którą zawiera.

Myślę, że to dobra pozycja zwłaszcza dla tych osób, które w pracy stykają się z osobami, które raczej nie będą z wami szczerzy. Od razu na myśl przychodzą mi tutaj policjanci, ale również prawnicy, nauczyciele, pracownicy banków. Wiele zawodów implikuje fakt, że napotkani ludzie w swoim najlepszym interesie będą próbowali was okłamać, a jeśli można  chociaż część tych kłamstw wykryć, to chyba warto?

Moja ocena: 4,5/6

Philip Houston, Michael Floyd, Susan Carnicero, Don Tennant Anatomia kłamstwa
Wyd. Sine Qua Non

Kraków 2015

sobota, 25 kwietnia 2015

197 książek

Dwa tygodnie temu podjęłam się sporego logistycznego przedsięwzięcia, mianowicie postanowiłam raz na zawsze spisać wszystkie nieprzeczytane książki, jakie posiadam. Każdy nieprzeczytany tom z każdej półki, każdą pożyczoną innym książkę, o jakiej pamiętam, niezależnie od tego, czy kupiłam ją w tym roku, czy też kurzy się u mnie od, dajmy na to, siedmiu lat, niezależnie od tego, czy ją kupiłam dostałam, znalazłam lub wygrałam, czy to był prezent czy recenzencka, początek, środek czy koniec serii. Czy leży u mnie w pokoju, czy posiana gdzieś indziej. Beletrystyka i non-fiction. Kryminały, obyczajówki, klasyka. Wszystko.

Wyszło 197 książek. To bardzo dużo, chociaż znam osoby, które mają więcej (lub dużo więcej). To nie będzie post o tym, jak to muszę przestać kupować, jak to mnie gnębi, że tyle ich leży nieprzeczytanych, itd. To będzie post o działaniu.
Cień rąk i telefonu dla dodania dramatyzmu, jakby kto pytał ;)


Działanie rozpoczęłam naprawdę na początku tego roku – wtedy pobieżnie policzyłam nieprzeczytane i wyszło mi około 200. W międzyczasie coś przeczytałam, czegoś się pozbyłam, z drugiej strony wyszukałam kilka tytułów, które należą do mnie ale nie leżą u mnie w pokoju. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie tyle irytuje mnie, że mam dużo nieprzeczytanych, ile fakt, że mam tyle świetnych książek, które chcę przeczytać. Po raz pierwszy naprawdę spojrzałam na swoje regały jak na prywatną bibliotekę, pełną skarbów, które nieraz po latach z zaskoczeniem odkrywam, perełek, którymi okazują się być  lekko zakurzone tomy i tomiki, które już ze dwa razy lądowały na kupie do wyrzucenia, a setki razy na stosiku do przeczytania.



A zatem najpierw liczenie, potem uświadamianie sobie. A wreszcie najważniejsze – czytanie. Dziś okazało się, że od początku roku przeczytałam sześć swoich starych książek, to więcej niż przez cały rok uczestniczenia z wyzwaniu Z Półki. W ogóle wyzwania mnie jakoś nie motywowały, nawet, z przykrością stwierdzam, „12 książek na 2015 rok” – czytam wszystko spoza tego stosika. To jak to się dzieje, że czytam swoje książki, zamiast pożyczać czy kupować nowe? Po pierwsze – dalej pożyczam i kupuję nowe. Mniej tego robię, nie boję się oddać nieprzeczytanej, i jeżeli nie mogę wytrzymać – kupuję coś nowego. Zatem, co się zmieniło? Sposób kupowania. Już nie szybkie klikanie w internetowej księgarni, nie wchodzenie do tych realnych z nastawieniem „kupię sobie dziś książkę, bo miałam zły dzień”, „rabat 30 % szkoda nie skorzystać” lub „wczoraj zainteresowałam się tym tematem, dziś zbuduję na ten temat bibliografię”. Każdy zakup monitoruję – wpisuję na listę, zaznaczam cenę i czy była to papierowa kopia czy ebook, a po przeczytaniu oznaczam kolorem. Za dużo kupionych – idę dalej i blokuję zakupy. Ogłosiłam sobie na kwiecień book buying ban (mimo, że w Dniu Książki są zawsze fajne przeceny) i mimo tego, iż nie było łatwo, miesiąc ma się ku końcowi, Bonito zrobiło obniżkę, podobnie Matras i Empik, a ja daję radę.



Po pośród 197 książek znajdzie się zwykle nie jedna z każdego lubianego przez mnie gatunku. I każdy potencjalny zakup mogłam odłożyć w czasie w ten sposób, że znajdowałam coś podobnego na moich półkach lub na Kindlu. Zawsze. Ostatnio zrobiło się głośno o książce „Magia sprzątania”, którą chciałabym mieć w papierowej wersji. Jednak akurat był Ten kwiecień. Za to na czytniku czekała „At Home with madame Chic” Jennifer L. Scott. Zatem zamiast japońskiej książki o sprzątaniu przeczytałam amerykańską o organizacji domowego życia. I nie żałuję, bo znalazłam w niej akurat to, czego mi było potrzeba.

Inny przykład. Młodzieżówka „DUFF. Ta brzydka i gruba” pojawiła się w księgarniach w związku z filmem, jaki na jej podstawie nakręcono. Słyszałam o tej powieści na amerykańskim booktubie kilka miesięcy temu, zatem pierwszą reakcją, gdy zobaczyłam ją u nas, było maszerowanie do kasy. Powstrzymałam się, ale przez kolejne kilka dni myślałam o zakupie. Dziś już, już miałam się złamać, pomyślałam – przecież naprawdę bardzo chcę ją teraz przeczytać, myślę o niej od kilku dni. Ale zgadnijcie co? Wpisałam ją do jednej z tych internetowych wyszukiwarek rekomendujących książki na podstawie konkretnego tytuły (na przykład What Should I Read Next) – na uzyskanej liście znalazłam co najmniej trzy, które już mam na półce.


Coraz częściej jednak odrzuca mnie od kupienia nowej książki. Wiem, że radość z zakupu będzie niewspółmiernie krótka w porównaniu z miesiącami lub latami przykrości, że nie da się tych wszystkich książek przeczytać na raz. Że doba ma tylko 24 godziny, i większość z tych godzin pochłania praca, sen, nauka i inne zainteresowania.


Na pewno dalej będę kupować książki. Na pewno za niedługo się złamię i „DUFF” wyląduje w mych rękach. Ale mimo to czuję, że teraz jest inaczej. Że zamiast dzikiego pędu jest świadomy zakup i celebrowanie tego, co już mam. Te 197 książek przestało być zwartą masą – teraz każda ma swój numerek na liście, każda została wzięta do ręki, nad każdą się zastanowiłam („Będę to jeszcze czytać?”). I tak samo będę teraz postępować z dopiero zakupionymi tomami.




niedziela, 19 kwietnia 2015

Na marginesie globu

Co wiecie o Australii? Ja do niedawna bardzo niewiele: Australia jest daleko, do góry nogami, mówi się tam po angielsku, urodził się tam Simon Baker i praktycznie każde zwierzątko chce cię zabić. Założę się, że wiedza większości z was na temat tego kontynentu jest niewiele bogatsza. I trudno się dziwić – ponieważ to spokojny kraj, nie urządzający burd w stosunkach międzynarodowych, medialne doniesienia stamtąd należą do rzadkości, i nie jest to tylko problem polski. Bill Bryson, którego książki uwielbiam, rozpoczynając swoją fascynującą podróż po Australii zaczyna od sprawdzenia, ile razy a anglojęzycznych mediach pojawiła się o niej wzmianka. Wystarczy powiedzieć, że częściej usłyszymy o Albanii, Kambodży i Burundi. A przecież to miejsce tak bogate w wyjątkowe zjawiska, że mogłoby obdzielić tym bogactwem całą Afrykę i trochę Europy, bez uszczerbku na swojej atrakcyjności.

Bryson to człowiek orkiestra, który jednocześnie z pokonywaniem setek kilometrów wzdłuż i wszerz Australii zdołał poczytać kilka interesujących pozycji na temat zwiedzanego kraju, setek informacji uzyskać z innych źródeł i jeszcze zaliczyć parę zabawnych sytuacji. Uwielbiam go czytać, bo pod płaszczykiem dowcipnego stylu znajduje się gruby pokład wiedzy, podanej w sposób tak lekki, że nawet nie wiesz, czytelniku, kiedy się uczysz. Uczysz przez zabawę, bo chwilami opowieści autora potrafią przyprawić o ból brzucha (nie należy tego czytać w środkach transportu publicznego!). W taki oto, przepełniony anegdotami sposób, odbyłam podróż przez Australię, odwiedzając Sydney, Melbourne, Perth, Adelaide, Darwin, zapuszczając się na pustynię, przemierzając kilkusetkilometrowe odcinku dróg wzdłuż australijskiego wybrzeża, prawie zupełnie niezamieszkanego przez ludzi, za to z wodą aż kipiącą od mieszkających tam stworzeń (a każde tylko czeka, żeby zabić niczego niepodejrzewającego turystę). Ponadto – tam jest piekielnie gorąco. Upał wylewa się z kartek książki, efekt jest absolutnie powalający – siedzisz sobie w fotelu w futrzanych papuciach ze Szklarskiej Poręby, za oknem pizga zimnem, a ty odcierasz z czoła pot sunąc przez out back.

Przeczytałam Śniadanie z kangurami i teraz mam dylemat. Z jednej strony chciałabym już dziś spakować plecak i wyruszyć do tego świata, tak innego od znanego mi zza okna. Poczuć gorący powiew wiatru znad pustyni, zobaczyć operę w Sydney, zrozumieć, co to znaczy być na drugim końcu świata. Z drugiej – ten kraj na marginesie przeraża mnie bardziej niż mogłabym to sobie wyobrazić, zanim przeczytałam tą książkę. Olbrzymie połacie ziemi na których nigdy nie stanęła ludzka stopa, albo stanęła i zaraz odeszła (ergo, awaria samochodu gdzieś w outbacku równa się śmierć), setki jadowitych stworzeń, świadomość, że to już naprawdę koniec świata, i że bilet do domu kosztuje majątek. Nie wsiądziesz w pociąg i za parę godzin nie znajdziesz się znów w domu. Co więcej, lecąc tutaj, już straciłeś, dosłownie, jeden dzień życia via zmiana czasu.

Po raz kolejny polecam Brysona. Po odbyciu wspólnej podróży po Wielkiej Brytanii i Europie, po uzbrojeniu mnie w kawał niekoniecznie-potrzebnej-wiedzy o Stanach Zjednoczonych, teraz zabrał mnie do Australii. I powiem wam, jedno – z żadnej z tych podróży nie wracam taka sama.

Moja ocena: 5,5/6

Bill Bryson Śniadanie z kangurami
Tłum. Tomasz Bieroń
Wyd. Zysk i S-ka

Poznań 2011

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Automatycznie kupowani autorzy

Natrafiłam na taki oto temat, gdzieżby indziej, na YouTube (nie wiem, kto to zapoczątkował, ale nie jest to mój pomysł, to pewne). I bardzo mi się spodobało podsumowanie, w którym przedstawia się swoich ulubionych autorów poprzez pryzmat tego, czy się kupi ich następną książkę. W czasach, kiedy książki drożeją coraz bardziej, i w sytuacji, gdy się ma tak dużo książek, że rodzina wysyła cię na spotkania anonimowych zakupoholików, fakt, że jednak ktoś idzie i bez zastanowienia kupuje książkę za pełną, okładkową cenę, w dzień po premierze, coś znaczy.

Postanowiłam podzielić moją listę na autorów, których automatycznie kupuję, gdy tylko wydają kolejną książkę, autorów, których odkryłam dopiero niedawno i automatycznie dokupuję kolejne, wydane już pozycje, oraz takich, których kiedyś bez namysłu kupowałam po kolei, ale z różnych powodów przestałam, chociaż książki dalej wychodzą.

(Dla porządku dodam tylko, że od kilku miesięcy poważnie walczę z kupowaniem, zatem w niektórych przypadkach nie mam ostatnich książek tych autorów. Jeszcze nie mam.)

Kogo kupuję zawsze i wszystko:
J. K. Rowling – muszę mówić więcej? Wprawdzie nie mam jeszcze Jedwabnika powtarzam – jeszcze. Po skompletowaniu całego Pottera w pierwszych polskich wydaniach zabrałam się za powolne dokupywanie oryginalnych wersji językowych (mam już trzy ostatnie tomy), Quidditcha przez wieki, Fantastyczne zwierzęta i jak jej znaleźć, Baśnie Barda Breedle’a, Trafny wybór i Wołanie kukułki. Jeśli Rowling wyda kiedyś książkę kucharską, przewodnik po robalach albo album „101 sposobów na origami z papieru toaletowego” to też kupię. 
Arne Dahl – kolejny oczywisty wybór. Wprawdzie przygody Drużyny A zostały już wydane w całości, ale teraz po cichu liczę na polskie wersje powieści z cyklu o Europolu.
Alexander McCall Smith – cykl “44 Scotland Street” jest już cały na półce, czeka na chandrę by mnie rozśmieszyć I otulić ciepełkiem. Pierwszy tom cyklu „Kobieca agencja detektywistyczna nr 1” odstąpiłam Oisajowi, bo ma całą resztę, toteż ja już nie dokupywałam ( w myśl zasady „półki naszych przyjaciół są naszymi półkami”) zaś obecnie kompletuję cykl o pannie Dalhousie. I jeszcze upolowałam jedną wolnostojącą powieść J.
Regina Brett – jej eseje zawsze okazują się akurat wstrzelać w aktualny dla mojego życia temat, i natchnąć mnie pozytywnymi myślami i nadzieją. Toteż każda kolejna pozycja, która ukazuje się na rynku, automatycznie trafia na moją półkę.
Martha Grimes – tutaj niestety już dosyć dawno nie kupiłam kolejnego tomu z cyklu kryminałów o inspektorze Jury’m. A to z tego względu, iż już od dłuższej chwili nie pojawiają się u nas dalsze tomy tego cyklu. Coś mi mówi, że za niedługo podejmę decyzję o dokupieniu brakujących tomów (a jest ich niemało) w oryginalnej wersji językowej.
Marta Kisiel – no ba. Czy ja tu naprawdę muszę pisać, dlaczego? Bo albo kupię i przeczytam sama, albo mi się fabuła złoży z kilkudziesięciu recenzji moich ukochanych blogerów.
Khaled Hosseini – ten pan rzadko coś publikuje, ale jak już to robi, bo kapelusze z głów. Jego powieści są zawsze wyjątkowe, smutne, zaskakujące, mimo, iż dotyczą tematu, którego wszyscy mamy już trochę dość, czyli Afganistanu. I to odróżnia dobrą literaturę od tej zwykłej.

Janet Evanovich – tutaj również mamy do czynienia z masą tomów cyklu popularnie określanego

Śliwką. Na razie mam cztery tomy, sięgam po nie, gdy jest mi źle i nie chce mi się czytać niczego innego. Są tak lekkie i zabawne, zupełnie niewymagające, że ratują za każdym razem, gdy cierpi się na zmęczenie materiału. Dalsze tomy jak najbardziej są, ale będę je dokupywać na bieżąco.
John Green – autor odkryty przeze mnie dopiero w grudniu zeszłego roku, zatem również na spokojnie zamierzam go sobie dokupywać.  Pierwszy raz miałam do czynienia z literaturą młodzieżową, która potrafi tak emocjonalnie przemielić nawet dorosłego czytelnika.
Anna Jansson – również stosunkowo niedawno poznana autorka, na razie przeczytałam jej dwa kryminały, trzeci zamierzam nabyć w najbliższej przyszłości, bo bardzo polubiłam główną bohaterkę, policjantkę Marię Wern.


Kiedyś kupowałam:
Trudi Canavan – były czasy, gdy kupowałam wszystko tej autorki, obecnie mi przeszło, możliwe, że mi się odrobinę przejadło, albo wręcz przeciwnie – tempo wydawania trylogii Zdrajcy sprawiło, że zanim wyszedł trzeci tom, zapomniałam co było w pierwszych dwóch, i teraz wypadałoby zacząć od początku. A to grube jest. Więc na razie pozostawiam ten temat na boku.
Lisa Marklund – kryminały o Annice Bengzton wciąż bardzo lubię, ale kiedyś wpadłam w szał I kupiłam prawie na raz 5 tomów, plus trzy przeczytane miałam już na półce. Więc, jak zapewne rozumiecie, trochę przyszalałam. Na razie do przeczytania zostały trzy, a wtedy zobaczę, co dalej. Pewnie będę kupować kolejne.
Henning Mankell – była taka chwila, że po skompletowaniu wszystkich tomów o komisarzu Wallanderze zaczęłam nabywać kolejne książki tego króla szwedzkiego kryminału, nie czytając ich jednak na bieżąco. Nawet nie wiem, czy mi się spodobają, bo recenzje mają dosyć mieszane. Na razie jednak myślę, że nadwyżka pięciu nieprzeczytanych wystarczy mi na jakiś czas.


Tak to wygląda u mnie – przyznam, że sporo tego, nie spodziewałam się, że aż tulu autorów potrafi przyciągnąć mnie skutecznie do księgarni za każdym razem, gdy coś wydają. I Obawiam się, że przy bliższej kwerendzie półek takich autorów znalazłoby się więcej.


A jak to u was wygląda? Macie takich autorów, w stosunku do których nie potraficie się obejść, i kiedy tylko widzicie nową książkę w zapowiedziach albo na księgarnianej półce, wasz portfel chudnie, bo zwyczajnie musicie ją mieć już i teraz?

piątek, 10 kwietnia 2015

A z czym Tobie kojarzy się "21:37"?


Znacie tą satysfakcję z przeczytania wreszcie książki, która czekała na półce już długo, całe lata, i kilkakrotnie była wcześniej typowana na „przeczytam w tym miesiącu”, „przeczytam w tym wyzwaniu”, „wezmę na wakacje”, ale nigdy się jakoś nie złożyło? Ja odczuwam ją niestety bardzo rzadko, gdyż sięganie po pozycje, które leżą na półkach, nie jest moją mocną stroną. Ale kiedy już do tego dojdzie, jestem w siebie dumna, a gdy dodatkowo książka mi się podobała, to już w ogóle pełnia szczęścia. Przynajmniej nie spędziła tego całego czasu na półce bez potrzeby.

Z książkami Mariusza Czubaja zetknęłam się poprzez innego polskiego autora kryminałów, którego twórczość wielbię, mianowicie poprzez Marka Krajewskiego, z którym to panem Czubaj popełnił dwa kryminały: Aleję samobójców oraz Różę Cmentarną, cykl dwóch kryminałów osadzonych nad polskim morzem. Obie książki mi się podobały (choć wiem, że Aleja nie wszystkich zachwyciła), toteż kolejnym etapem było sięgnięcie po powieści samodzielnie napisane. I tak oto w moje ręce wpadła książka 21:37, kryminał, którego głównym bohaterem jest komisarz Heinz, profiler z Katowic, który zostaje wysłany do Warszawy, by pomóc tamtejszej policji rozwiązać dosyć delikatną sprawę kryminalną. Na marginesie dodam, że w dniu, kiedy kupiłam tą książkę, ktoś ukradł mi wszystkie dokumenty (spokojnie, odnalazły się potem porzucone przez rozczarowanego złodzieja) i zamiast czytać spędziłam kilka upojnych godzin na komisariacie. Zaś dwa lata później Sam Autor złożył mi bardzo fajną dedykację i autograf na Targach Książki w Katowicach (za pośrednictwem znajomej blogerki). Czyli, jak widzicie, wszystko się zgadza.

Komisarz Heinz zajmuje się, z dużym powodzeniem, tworzeniem profili psychologicznych seryjnych morderców. I chociaż jego praca często pomaga w śledztwach, koledzy policjanci traktują go raczej jako ichniejszy odpowiednik wróżbity Macieja – dużo machania łapami ale zero konkretów. Nie żeby nasz bohater się tym przejmował – zaangażowanie w pracę, która rzuca się cieniem na jego własną psychikę (momentami go przytłaczając) okazuje, borykając się jednocześnie  z osobistą tragedią, trudnościami z dorastającym synem i wspomnieniami z najcięższego śledztwa w karierze. Wszystko wskazuje na to, że kolejny seryjniak zaczyna grasować po Katowicach, jednak na rozkaz z góry musi niechętnie udać się do Warszawy, gdzie znaleziono dwóch zamordowanych kleryków i napis „21:37”, który jednoznacznie kojarzy się chyba wszystkim Polakom. Kto dokonał tego makabrycznego czynu, jaki ma to związek z Papieżem i Czu ten ktoś znów zabije – to pytania, na które będzie trzeba znaleźć odpowiedzi. Możliwie szybko, zanim góra dobierze się komisarzowi do tyłka.

Powieść wciąga, nie ma tu dłużyzn, opisów przyrody i wielostronicowych głębokich przemyśleń bohatera. Jest za to ciekawie skonstruowana postać komisarza w średnim wieku – zwykle takie postaci w naszych rodzimych kryminałach przechodzą przez kryzys wieku średniego i zgrywają Brudnego Harrego. Heinz zaś jest profilerem – bardziej niż pięściami i glockiem pracuje głową, chociaż jego metody nie zawsze są traktowane poważnie. Wprawdzie było kilka drobiazgów, które zgrzytały w trakcie czytania – sytuacje w stylu „zapisałem sobie numery tego vana sprzed 10 lat, bo coś czułem, że będziecie pytać”, parę zbiegów okoliczności, które nie do końca przekonują. Ale i tak zakończenie zaskoczy, a zanim do niego dojdzie, przyjdzie się czytelnikowi zastanowić nad kilkoma sprawami.

Urocza dedykacja autora :D


Moja ocena: 4,5/6

Mariusz Czubaj 21:37
Wyd. WAB
Warszawa 2011



Kolejna pozycja ze stosika 12 książek na 1015 rok przeczytania. Półki, bójcie się!

wtorek, 7 kwietnia 2015

Tajemnicza wyspa

Z każdą kolejną książką jak ta coraz bardziej zaskakuje mnie różnorodność panująca wśród powieści młodzieżowych. Do niedawna młodzieżówki kojarzyły mi się jedynie z antyutopiami i Pretty Little Liars. Od początku tego roku zaczęłam częściej sięgać po ten gatunek, i chociaż czasem ewidentnie powieść nie była przeznaczona dla mojej grupy wiekowej, część z tych książek naprawdę mi się podobała, poruszyła mnie i zaskoczyła sięganiem przez ich autorów po elementy innych gatunków literackich. Tak było i w przypadku Byliśmy łgarzami.

Szlachetna rodzina Sinclairów. Posiadłość w Bostonie, prywatna wyspa, na której rodzicie wznieśli posiadłości dla każdej ze swoich trzech córek, i na której cała rodzina spędza każde wakacje. Służba, przyjęcia, golden retrivery – wszystko to brzmi jak z powieści Fitzgeralda, zatem dopiero po napomknięciu w powieści o meilach i smsach zdałam sobie sprawę, iż fabuła powieści osadzona jest jak najbardziej w czasach współczesnych, gdyż zachowanie bohaterów wcale na to nie wskazuje. Dziadek Sinclair to głowa rodziny, twardą ręką trzymający całą resztę. Babcia Sinclair urządzająca piękne przyjęcia charytatywne. Służba chyłkiem przemykająca między bohaterami. I trzy rozpieszczone córki z gromadą dzieci, czyniące wszystko, by zapewnić sobie udział w spadku.

A pomiędzy nimi najstarsze wnuki, Łgarze: Mirren, Johnny, Candence i Gat. Gat, Johnny, Mirren i Candence. Równolatkowie, wbrew tradycyjnemu wychowaniu w luksusie mający w sobie, poza właściwe piętnastolatkom nieposłuszeństwo, również serce na właściwym miejscu i zdolność do odczuwania prawdziwych emocji. Niechętni walce ciotek o spadek. Nagle zdarza się coś, co na zawsze zmieni oblicze rodziny. Candence zostaje znaleziona pół naga na plaży, nie pamiętając, co się wydarzyło. Lekarze orzekają: amnezja wsteczna. Candence nie może sobie przypomnieć szeregu zdarzeń sprzed wypadku oraz samego zdarzenia. Czuje, że przydarzyło się coś złego, ale nie wie co. Po dwóch latach przybywa ponownie na wyspę, która wygląda teraz inaczej. Nikt nie chce jej powiedzieć, co się wydarzyło, pozostali Łgarze coraz bardziej się od niej oddalają. A Candence czuje, że musi wyjaśnić tajemnicę swojego wypadku.

Mimo, że krótka, Byliśmy łgarzami zawiera w sobie mnóstwo emocji, wydarzenia są opisane przez autorkę wystarczająco szczegółowo, by nie sprawiać wrażenia prowizorki, ale nie na tyle, by pozwolić się czytelnikowi domyśleć, jakie czeka go rozwiązanie. Książka przepełniona jest realizmem magicznym, retrospekcje przeplatają się z wydarzeniami współczesnymi, a to, co wydaje się zwyczajne, okazuje się być najbardziej zaskakujące. No i  zakończenie, którego zupełnie się nie spodziewałam. Na które nic nie wskazywało.

To był chyba pierwszy thriller młodzieżowy, który przeczytałam, bo tak bym właśnie określiła tę książkę. Ale jest tu też ciekawy opis rodziny, która, chociaż bogata, wykształcona i z dobrą reputacją, okazuje się być do pewnego stopnia patologiczna. Chciałabym więcej takich książek.

Moja ocena: 5/6

E. Lockhart Byliśmy łgarzami
Wyd. WAB
Warszawa 2015


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Podsumowanie marca

Marzec był długi i obfity w pracę i inne rekreacje, zatem z zaskoczeniem odkryłam, że udało mi się w tym czasie przeczytać aż sześć książek, a każda z nich okazała się być niezwykle satysfakcjonującą lekturą. Zauważyłam że ostatnio wybieram moje lektury według pewnego klucza: jedna z półki (kupiona przez styczniem 2015), jedna tegoroczna, jedna z biblioteki, jedna pożyczona od znajomych, jedna recenzencka i jeden ebook, przy czym odstępstwo od tego klucza nie jest końcem świata. W marcu przeczytałam bowiem: jeden ebook, jedną pożyczkę, jedno przykurzątko, jedną tegoroczną i dwie recenzenckie. Biblioteczne dalej czekają na swoją kolej, no i jestem jedną pozycję w plecy ze stosika dwunastu książek na 2015 rok (ale wyjątkowo nie miałam ochoty na żadną z nich, więc nie było się co męczyć. To, z czego najbardziej się cieszę, to fakt, iż trzy z sześciu marcowych lektur zostały napisane przez polskich autorów – jest to coś, na co chciałam zwrócić większą uwagę w 2015 roku, bo moja znajomość rodzimej literatury jest coraz bardziej ograniczona z roku na rok.



W marcu przeczytałam zatem:

1.       Śmierć wAmazonii – Artur Domosławski  - reportaż smutny i straszny, otwierający oczy na rzeczy, o których na co dzień się nie myśli i nie mówi. Domosławski pisze w tak sugestywny sposób, że czytelnik zaczyna dbać o sprawy, które go dotąd zupełnie nie obchodziły.  
2.       I góry odpowiedziały echem – Khaled Hosseini  - trzecia powieść amerykańskiego pisarza afgańskiego pochodzenia, wielowątkowa opowieść biorąca swój początek w Afganistanie.
3.       Romans to moja praca – Patience Bloom  - zabawna, słodko-gorzka autobiografia wieloletniej redaktorki wydawnictwa Harlequin, napisana w iście powieściowy sposób.
4.       Anatomia kłamstwa – Philip Houston i in.  – bardzo pouczająca lektura. Agenci CIA opisują w niej stworzoną przez siebie metodę wykrywania kłamstw, którą sami stosują w trakcie przesłuchań, ale i czasem w życiu prywatnym.
5.       Śleboda – Małgorzata i Michał Kuźmińscy – trzymający w napięciu podhalański kryminał. Jazda bez trzymanki!
6.       Wyrok – Mariusz Zielke – kolejny kryminał, tym razem osadzony w warszawsko-krakowskim światku wielkiego biznesu i nie zawsze czystych pieniędzy. Jeśli oglądaliście „Chciwość” albo jesteście fanami „House of Cards”, powinno wam się sposobach, bo wszak Polacy nie gęsi, też swój przekręt mają.



Na kwiecień mam na razie dwa plany czytelnicze, jeszcze nie wiem, który
 zdecyduję się realizować – albo zabiorę się za smakowity stosik obok mojego biurka (no dobra, już się za niego zabrałam), albo zdecyduję się odgruzować Kindla z nieprzeczytanych ebooków. A może trochę tego i trochę tego?

A jak wyglądał wasz czytelniczy marzec? Natrafiliście na jakąś perełkę?


środa, 1 kwietnia 2015

Miało być podsumowanie, ale będzie reklama

Zaprzyjaźniony bloger zamieszkujący drugi koniec osiedla (ja wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że jedno niewielkie terytorium w Krakowie jest tak bogate w geniusz) otwiera przed nami nową jakość blogowania, vlogowania i w ogóle wszystkiego. Nowe. Lepsze. Zaglądnijcie.

Tramwaj Nr 4.