O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

niedziela, 28 czerwca 2015

Autorzy, których chciałabym poznać

Chyba każdy, kto regularnie czyta i komentuje na blogach książkowych, przynajmniej raz w życiu napisał pod postem „Muszę wreszcie sięgnąć po tego autora!” Wydaje mi się, że ja dosyć często tak piszę, albo wzdycham ze smutkiem na spotkaniu książkoholików, w odpowiedzi na rekomendację jednego ze współuzależnionych. Ze smutkiem, bo książek tak dużo, czasu tak mało, i w ogóle jak to wszystko ogarnąć?

Już od jakiegoś czasu kompletowałam sobie listę tych autorów, których chciałabym kiedyś przeczytać (w sensie ich książki), a potem ją zgubiłam. Za Chiny Ludowe nie wiem, gdzie ona może być. Dlatego zamiast tworzyć  kolejną kartkę, którą zgubię, spróbuję zrekonstruować ją tutaj, na blogu. A wy powiedzcie mi, czy znacie i polecacie szczególnie kogoś z poniższej listy.

1.       Matthew Quick – przede wszystkim w planach mam od dawna Poradnik pozytywnego myślenia, która to książka była bardzo silnie obecna w zbiorowej świadomości przy okazji filmu, Oscara itd… Jednak również młodzieżowe powieści tego autora zbierają same pochwały, w moim umyśle plasując go tuż obok Johna Greena, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Jeżeli zatem wzdycham do czegoś „Kiedyś cię przeczytam”, to na pewno są to książki Matthew Quicka.

2.       Jo Nesbo – jestem chyba ostatnią osobą na globie, która nie sięgnęła jeszcze po ani jedną książkę Norwega odpowiedzialnego za jeden z najlepiej sprzedających się cykli skandynawskich kryminałów. Tylko i wyłącznie dlatego, że jakoś nie może mi wpaść w ręce pierwszy tom. Ot i cała historyja.
3.       George R. R. Martin – tak, wiem, książki swoje, serial swoje, ale ja i tak nie będę mogła ze spokojnym sumieniem zobaczyć serialu, jeśli chociaż nie spróbuję przeczytać powieści. A rozmiary każdej części tego cyklu jakoś nie nastawiają na szybką lekturę…
4.       Marcus Zusak – nie czytałam ani Złodziejki książek, ani Posłańca, chociaż ten ostatni czeka już na swoją kolej na półce. A bodzie mnie w oczy tym bardziej, że co i rusz natrafiam na odniesienia do powieści tego autora w innych książkach. Wiecie, jak to jest.
5.       Lew Tołstoj – tu nie pytam, czy ktoś zna. Po dokonaniu rachunku sumienia wychodzi na to, że nigdy nie przeczytałam żadnego utworu, który by wyszedł spod pióra tego pana. Dlaczego? Zapewne dlatego, że żadna z nich nie była mi obowiązkową lekturą w szkole, a im starsza jestem, tym jakoś trudniej mi się grawituje w kierunku trudniejszych lektur. Nie, żebym nie chciała tego zmienić, ale chyba jeszcze nie w te wakacje.
6.       Gaja Grzegorzewska, Olga Rudnicka, Katarzyna Bonda – absolutnie nie uważam, żeby to było wszystko to samo i dlatego wrzucam do jednego wora, tylko w trakcie pisania tego posta uzmysłowiłam sobie, że pojawiło się na naszym polsko-kryminalnym firmamencie kilka autorek, które polecają blogerzy, i z których dorobku chciałabym przeczytać chociaż po jednej książce i przekonać się na własne oczy i na własny mózg, czy mi się spodobają, która bardziej i w ogóle jaki to styl.
7.       Magda Szabo – wy młodzi nie pamiętacie, ale dawno, dawno temu na blogach szalała prawdziwa szabomania. Gdzie człowiek nie wszedł, natrafiał na tekst o jednej z jej książek, pomieszany z ubolewaniem, że tak trudno je gdzieś dostać. Do tego stopnia, że Rynek się ruszył i chyba wydał kilka wznowień powieści tej węgierskiej pisarki. Teraz trochę ucichło, ale nie zapomniałam ówczesnych zachwytów. Może w te wakacje wreszcie zapoznam się z tą panią, przy okazji urlopu na Węgrzech?
8.       Alex Cava, Robin Cook – nie wiem dlaczego, ale w mojej świadomości te dwa nazwiska występują jako przedstawiciele tej samej kategorii. Ta pierwsza to wprawdzie thrillery psychologiczne, ten drugi – medyczne, ale oboje z Ameryki. I żadnego nie znam z czytelniczej autopsji.




To chyba tyle, chociaż z tyłu głowy coś mi buczy, tak jakbym o czymś jeszcze zapomniała. I pewnie tak jest, ale nazwiska podane powyżej wydają mi się tymi najbardziej pilnymi, których nieznajomość ciąży mi najbardziej. Nie wiem, jak to jest, ale mimo, iż lubię poznawać nowych autorów, to kiedy jestem zmęczona, chętniej sięgam po znajomych autorów, co nie zawsze przecież kończy się dobrze, bo nie każda książka danej osoby będzie równie dobra jak poprzednie. Dlaczego więc lista „muszę poznać” staje się coraz dłuższa?


A kogo wy macie na takiej liście?

sobota, 27 czerwca 2015

Jak nie sprzątać

Ostatnio cały świat oszalał na punkcie Magii sprzątania. Dosłownie – każdy blog, każdy vlog, każde czasopismo, boję się otworzyć konserwę… Nie będę ukrywać, strasznie się na tą książkę cieszyłam, długo miałam ją w angielskiej wersji w schowku na Amazonie, ale kiedy ukazała się u nas, zainwestowałam. Zwłaszcza, że jest tak ładnie wydana. I powiem Wam, że to jest chyba ten przypadek, kiedy marketing robi robotę.

Powiedzieć, że bardzo mi się ta książka nie podobała, to nic nie powiedzieć. Wymęczyłam ją (bo skoro już kupiłam, to chociaż przeczytam), nie wyciągnęłam z niej ani jednej pożytecznej nauki, autorka swoim sposobem pisania doprowadzała mnie niejednokrotnie do irytacji. Owszem, na początku Marie Kondo mówi jedną sensowną rzecz – nikt nikogo nie uczy teraz sprzątać, ludzie uczą się gotować, szyć, ale nie sprzątać. A jest to jednak ważna kwestia w codziennym życiu, umiejętność uporządkowania przestrzeni wokół nas na pewno wpływa na poprawę jakości życia – szybciej znajdujemy rzeczy, nie niszą się one tak bardzo, nie irytujemy się, gdy nie możemy odnaleźć potrzebnego przedmiotu. Jednak drogi, jakimi Kondo dochodzi do idealnych metod sprzątania – tu już się zupełnie nie zgadzamy.

Ponieważ są to idealne metody sprzątania, ale dla niej. Zapewnie również dla wielu innych osób, jednak przedstawianie metody KonMarie (czy można było nadać temu bardziej pretensjonalną nazwę? Czy nadawanie kilku trikom miana metody nie jest już przesadą?) jako prawdy objawionej, jedynego słusznego sposobu na życie, to impertynencja i egocentryzm. I tym mi ta książka zieje od początku do końca. Jeśli do tej pory składałeś koszulki inaczej – robiłeś to źle. Nie rozpakowywałaś torby codziennie po powrocie do domu – też źle. Co jednak znacznie gorsze, wąskie horyzonty i zainteresowania autorki, i może osób z którymi się styka, prowadzą ją bezpośrednio do stwierdzeń typu „ja tak nie robię, więc nikt tak nie robi” albo „nie znam nikogo, kto by tak robił”. Serio, Marie, weź się ogarnij.

Nie przemówiła do mnie rada, aby wyrzucić wszystkie instrukcje, bo przecież „lepiej zadzwonić na infolinie i zapytać, niż samemu próbować zrozumieć”. Nie, akurat uważam, że lepiej samemu zrozumieć, z instrukcją czyż bez, niż zadawać głupie pytania na prawo i lewo. Ludzie na infolinii też mają lepsze rzeczy do roboty niż tłumaczyć idiotom, do czego służy ten wielki, czerwony guzik. Dalej – nikt nie używa monet ze skarbonki. Ja używam. Od kilku lat zbieram tzw. „resztę”, a po uzbieraniu pewnej kwoty może zrealizować jakieś swoje małe marzenie, kiedy na przykład kupiłam książki na kurs włoskiego. Co jeszcze? Nikt nie czyta książek, które leżą na półce od lat. Nie muszę się tu chyba wypowiadać. (OK, może nie trwa to szybko, ale jednak czytam książki, które mam na półce już kilka lat).

I na pewno nie zamierzam dziękować rzeczom, za to, że robią co do nich należy. Wystarczy, że gadam do psa, nie potrzebuję jeszcze prowadzić ożywionych dyskusji z moją torebką, butami czy kleistą rolką do usuwania sierści z płaszcza.

Dałam temu ocenę „2” tylko dlatego, że udało mi się jednak doczytać to do końca, i faktyczny sens ma dla mnie proponowana kolejność sprzątania rzeczy. Ale to wszystko. Możecie kupić lepsze książki o sprzątaniu.

Moja ocena: 2/6

Marie Kondo Magia sprzątania
Tłum. Magdalena Macińska
Wyd. Muza

Warszawa 2015

wtorek, 23 czerwca 2015

Jak ty się zachowujesz?

Coraz rzadziej przeglądam zapowiedzi wydawnicze, ale przyznam, że kiedy tylko ukazała się informacja o tej książce, łapki mnie świerzbiły, żeby ją dorwać. Nie tylko dlatego, że Liv Tyler to jedna z moich ulubionych aktorek, ale i przede wszystkim dlatego, że odczuwam pewne braki w mojej edukacji. W szkołach nikt nie uczy savoir-vivre’u, co coraz bardziej widać na ulicy, w urzędach, biurach, na uczelni. A jednocześnie dobre zachowanie w codziennych sytuacjach potrafi zdziałać więcej, niż wiedza i doświadczenie razem wzięte.

Dorothea Johnson jest założycielką Szkoły Etykiety w Waszyngtonie i światową ekspertką w kwestiach poprawnego zachowania, w której usług korzystają najmożniejsi tego świata. Zdziwiło mnie, że taką właśnie babcię ma Liv Tyler, której rodzice należą z kolei do raczej rozrywkowych ludzi. Obie postanowiły opublikować pozycję, która daje dokładnie to, co obiecuje – konkretną wiedzę jak zachować się w poszczególnych życiowych sytuacjach. To jeden z nielicznych znanych mi poradników, który zamiast bajdurzenia o banałach oferuje konkretne porady, możliwe do zastosowania już dziś. Pozycja podzielona jest na rozdziały, z których każdy dotyczy innej sfery życia, która wiele może zyskać na przyswojeniu zawartych w niej rad. Jest zatem mowa o sposobie prowadzenia konwersacji na przyjęciu, o tym, które widelce są do którego posiłku, jak ubrać się w zależności od adnotacji zawartej w zaproszeniu, jak korzystać z nowoczesnych technologii, nie zachowując się przy tym jak dzikus.

Trudno mi wymienić wszystkie zalety, których charakteryzuje się ta książka. Oprócz wspomnianej wyżej praktyczności porad, jej treść silnie jest nastawiona na życie zawodowe, stąd szereg rozdziałów dotyczy sytuacji, w których znajdziemy się w związku z naszą praca, niezależnie od tego, czym się zajmujemy. Co za tym idzie, jest to książka na wskroś nowoczesna, co chyba nie jest oczywiste, gdy mowa o dobrych manierach, prawda? Odnoszę wrażenie, że coraz więcej osób utożsamia chamstwo z nowoczesnością, podczas gdy zasady etykiety wciąż obowiązują, co więcej, są stale dostosowywane do zmieniającego się świata. W przyswojeniu niektórych porad wydatnie pomagają grafiki (szczególnie, kiedy mowa o sztućcach!). Generalne zasady są też ilustrowane przez autorki przykładami z ich życia, niekiedy naprawdę zabawnymi. Pozycja jest dostosowana zarówno do kobiet jak i do mężczyzn.  A jako wisienka na torcie – jest cudownie wydana. Tak ładnej książki, dopracowanej, pięknie ilustrowanej, eleganckiej i wyrafinowanej dawno nie widziałam, oprócz zatem waloru informacyjnego będzie ona również stanowiła dekorację dla moich półek.

Okazało się, że mama dobrze mnie wychowała, i większość zawartych w książce zasad nie była mi obca, ale przyznam, że i mnie zdarzyło się w przeszłości nieświadomie naruszyć niektóre z nich. W szczególności przypadł mi do gustu rozdział dotyczący telefonów komórkowych, może dlatego, że większość naszego społeczeństwa zdaje się nie zauważać, że korzystanie z tej zdobyczy techniki też winno być ograniczone szacunkiem do innych. My jako społeczeństwo nie jesteśmy jeszcze nauczeni korzystania z komórek, ja nie jestem tu żadnym wyjątkiem. Na pewno też dużo skorzystałam z informacji dotyczących prowadzenia konwersacji na przyjęciach – to prawdziwa sztuka, którą muszę udoskonalić.
Współczesne maniery zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie, ta pozycja zdecydowanie towarzyszyć mi będzie przez kolejne lata. I myślę, że każdy, ale to każdy powinien poświęcić swoim manierom trochę uwagi – z książką czy bez, bo wtedy rzeczywistość wokół będzie może nie lepsza, ale przynajmniej uprzejma. A to już coś.

Moja ocena: 6/6

Dorothea Johnson, Liv Tyler Współczesne maniery
Wyd. Literackie
Kraków 2015


niedziela, 21 czerwca 2015

Minimalizm i co dalej

Od kilku miesięcy dzielę z Magdą ze Stulecia literatury kolejną (obok czytania) pasję, mianowicie – minimalizm i ogólne ogarnianie życia. I chociaż u każdej z nas objawia się to w różny sposób i w różnym tempie, to siłą rzeczy sięgamy po te same książki. Których, swoją drogą, jest ostatnio bardzo dużo na naszym rodzimym podwórku. Amerykanie, Japończycy, Francuzi, Polacy – każdy pisze o zmniejszaniu ilości posiadanych dóbr i organizowaniu tego, co pozostało po porządkach. I co ciekawe, mimo, iż sam temat wydaje się uniwersalny, każda narodowość podchodzi do niego nieco inaczej, każdy, w zależności od kultury, w jakiej żyje, uzbierał trochę odmienny barłóg śmieci, wydaje niepotrzebnie pieniądze na innego rodzaju towary nie-pierwszej-potrzeby, ale i korzysta z przestrzeni o innych rozmiarach, typów szaf popularnych w ich otoczeniu (od szaf-pokojów, poprzez szafy wnękowe aż do szaf wolnostojących). Dlatego lektura każdej kolejnej pozycji daje zupełnie nowy ogląd zbieractwa, ale i między wierszami sporo mówi o tym, co zbierają poszczególne nacje.

Fale wyrzucania niepotrzebnych rzeczy mam już za sobą – co jakiś czas przeglądam swoje zbiory i zwykle kończy się to kilkoma workami ubrań, papierów i cosiów, których nie używałam, i których nieobecności dotąd nie odczułam jako przykrej. Co nie znaczy, że nie mam już nic do wyrzucenia, oddania, sprzedania, zrecyklingowania. Mam, ale zauważyłam, że niektóre rzeczy potrzebują czasu i odpowiedniego nastawienia, aby móc się z nimi bezboleśnie rozdzielić. Teraz jednak, kiedy sporo rzeczy zniknęło, zaczęłam się równie mocno interesować sensownym przechowywaniem tego, co zostało. Przechowywaniem w taki sposób, aby było łatwo dostępne, gdy zajdzie potrzeba, aby nie utrudniały codziennego życia i w miarę możliwości nie spadały mi na łeb, kiedy otworzę szafkę.

I jedną z tych pozycji, które miały mi w tym pomóc, jest Sztuka porządkowania Dominique Loreau. Książki tej autorki przyciągały mnie od jakiegoś czasu – cieknie, białe, minimalistyczne, eleganckie, i obiecujące pomoc w kolejnych fazach ogarniania życia poprzez bezpośrednie tytuły: Sztuka sprzątania, Sztuka umiaru, Sztuka minimalizmu, ect. Czy była to lektura zmieniająca życie? Nie za bardzo, bowiem autorka nie zawarła w niej zbyt wielu odkrywczych patentów na porządkowanie; jeśli ma się za sobą kilka miesięcy żmudnego przekopywania się przez zawartość Internetu, większość z tych porad zdołał już przyswoić. Co nie znaczy, że nie okazała się zupełnie pozbawiona wartości. Po pierwsze Loreau ciekawie pisze o tym, dlaczego porządkowanie jest tak ważne. Na jakie sfery naszego życia wpływ mają nieuporządkowane lub źle przechowywane rzeczy, ile czasu można zaoszczędzić, znajdując rzeczom miejsce i trzymając je w nim, jak spada poziom stresu, gdy łatwo możemy odnaleźć klucze czy rajstopy, jak wpływa to na oszczędność pieniędzy (ile razy zdarzyło się wam kupić coś w drugim egzemplarzu, po pierwszy leży nie wiadomo gdzie? No właśnie). Te informacje, bardziej niż same praktyczne wskazówki, zmotywowały mnie do dalszej pracy nad zajmowanym przez mnie terytorium  w domu, w pracy, na wakacjach. Dlatego ta pozycja zdecydowanie ze mną zostaje, przynajmniej na razie, ze względu na ten motywujący charakter jej pierwszej części.

W części drugiej znajduje się zatrzęsienie praktycznych porad dotyczących porządkowania. Jak pisałam, mnie tu nic szczególnie nie wbiło w fotel, ale wydaje mi się, że dla osoby, która nie chce się doktoryzować przez kilka miesięcy z tego tematu, czytając blogi, story internetowe, przeglądając Pinteresta i subskrybując logi na YouTube, Sztuka porządkowania będzie idealnym rozwiązaniem. Cienką książeczkę można przeczytać w jedno popołudnie, a pozytywne skutki będą odczuwalne przez następne kilka miesięcy.

Moja ocena: 5/6

Domique Loreau Sztuka porządkowania. Lepsze życie w zorganizowanej przestrzeni.
Tłum. Angelina Waśko-Bongiraud
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2015

środa, 17 czerwca 2015

Designated Ugly Fat Friend

Nie wiem dokładnie dlaczego, ale od chwili, kiedy o niej po raz pierwszy usłyszałam, uznałam, że powieść młodzieżowa o nastolatce, która za nic ma sobie najnowsze trendy, która zostaje określona jako DUFF (Designated Ugly Fat Friend – w wolnym tłumaczeniu – ta koleżanka z grupy, która jest najbrzydsza, gruba i inni trzymają ją tylko dla kontrastu), nawiązuje czysto seksualną relację z tym właśnie chłopakiem, który nadał jej to przezwisko, jest ciekawą książką. W każdym bądź razie ta książka okazała się być słabsza niż myślałam – jeden z tych przypadków, kiedy wyobrażenie o fabule nie znosi konfrontacji z rzeczywistą fabułą, a oczekiwania okazują się być ukierunkowane zupełnie gdzie  indziej niż podążył autor.

Mimo, iż sam schemat powtarza się w każdej młodzieżówce o liceum, Kody Keplinger stworzyła nową metkę, którą bohaterowie powieści zaczynają się posługiwać, i nadawać jej różne znaczenia. DUFF czyli „najsłabsze ogniwo” to z resztą bardzo wdzięczny temat, trudno zliczyć nie tylko książki, ale i seriale i filmy, gdzie to właśnie ta najbrzydsza koleżanka okazuje się być tą „najlepszą”, zwykle jednak poprzedzone jest to przemianą brzydkiego kaczątka w łabędzicę. Tutaj należy przyklasnąć autorce, że nie wybrała tej drogi na skróty. Fabuła w ogóle wydaje się na pierwszy rzut oka ciekawa – życie Bianki, siedemnastolatki, zaczyna się walić, gdy rozpada się małżeństwo jej rodziców, a dodatkowo tata zaczyna pić. Normalne, przyjazne środowisko niemalże z dnia na dzień staje się nie do zniesienia, ale coś w Biance każe jej udawać  przed wszystkimi, że nic się nie dzieje. Frustracja, smutek, rozczarowanie, niepewność muszą jednak gdzieś znaleźć ujście, i tym miejscem okazuje się być sypialnia największego Casanovy w szkole. W między czasie okazuje się, że życie żadnego z bohaterów nie jest usłane różami, i że każdy na swój sposób jest DUFFem.

Fabułę zniszczyło, moim zdaniem, spłaszczenie bohaterów, którzy praktycznie bez wyjątków są jednopłaszczyznowi, przewidywalni i nienaturalni. Każde ma od początku wyznaczoną rolę, i nic co zrobią czy powiedzą nie odkryje w nich dodatkowej głębi. Tam, gdzie można by pójść dalej, nadać opowieści więcej realizmu i wymiarowości, jest traktowane po łebkach, zamiast tego zaś są dosyć szczegółowe, biorąc pod uwagę target tej książki, opisy łóżkowych akcji. I chociaż czytało się to szybko, to bardziej siłą przyzwyczajenia niż z zaciekawienia. W dodatku irytowała mnie okładka filmowa, która nijak się ma do treści, ponieważ z tego co zdążyłam się zorientować, scenariusz dosyć mocno odbiega od oryginału i wprowadza nowe postaci. Po kiego kija wrzucać na okładkę (i podpisywać!) postaci, które w powieści nie występują?

I chociaż było to do tej pory jedno z największych rozczarowań książkowych, i tak zamierzam obejrzeć film, bo sądząc po zwiastunie, scenarzystom udało się to, co nie udało się Kody Keplinger.

Moja ocena: 3,5

Kody Keplinger DUFF
Tłum. Martyna Bielik, Agata Żukowska
Wyd. Harlequin Polska

Warszawa 2015

niedziela, 7 czerwca 2015

Magia w rytmie jazzu

Jeśli miałabym napisać „recenzję” cyklu powieści Bena Aaronovitcha składającą się z jednego zdania, brzmiałoby ono tak: Gdyby powstała kontynuacja powieści o hardym Potterze, w których Harry jest aurorem, ściga złych po ulicach Londynu i ma nieco większy dystans do siebie samego, to były by to właśnie książki o posterunkowym Peterze Grancie. Na szczęście, nie mam ograniczeń w ilości zdań, dlatego poniżej znajdziecie w miarę wyczerpujące uzasadnienie, dlaczego ten cykl stał się moją nową obsesją.

Żeby to miało ręce i nogi, należy przypomnieć, że pierwszą powieścią z tego cyklu są Rzeki Londynu, w której to posterunkowy Peter Grant dowiaduje się przypadkowo, że chociaż jako normalny gliniarz nie jest może najlepszy, ale jako gliniarz nienormalny jest pierwszym od pięćdziesięciu lat właściwym kandydatem. Znaczy, okazuje się, że Peter ma magiczne zdolności, zatem może dołączyć do elitarnej jednostki londyńskiej policji, zajmującej się ściganiem złoczyńców właśnie magicznych – duchów, wampirów, bóstw – podwajając jednocześnie jej skład. Do tej pory bowiem jedynym magicznym gliniarzem w mieście był jego szef – inspektor Nightingale.

Księżyc nad Soho to druga książka w tym cyklu, która poza przypomnieniem najważniejszych informacji z tomu pierwszego, wprowadza na scenę całkiem nowe potwory i spółkę, na tyle nowe, że nawet sam Nightingale nie bardzo chce wierzyć w ich istnienie. Nie tylko z tego powodu Peterowi będzie trudniej niż w pierwszej powieści uporać się z magicznymi przestępcami, ale więcej nie powiem, żeby nie spoilerować. Co jednak mogę powiedzieć, to że ta część podobała mi się nawet bardziej niż Rzeki Londynu.

Nie wiem dlaczego, ale tematyka wodnych bóstw z tomu pierwszych nie pociągała mnie aż tak bardzo jak tematyka Księżyca, który oddala się od Tamizy i reszty i skupia się na tytułowym Soho, a konkretnie – na scenie jazzowej Soho. Czytelnik dowiaduje się kolejnych ciekawych rzeczy na temat magicznego systemu stworzonego przez autora, dzięki czemu coraz bardziej zaczyna się to trzymać kupy, poznaje też nieco historii Nightingale i magii w Anglii. Ale przede wszystkim śmieje się jak głupi. To znaczy, ja się śmiałam, i to o wiele głośniej i częściej niż przy okazji pierwszej książki z cyklu. Humor głównego bohatera, przechodzący od lekko zrezygnowanego dowcipu, poprzez żart pełny, zahaczając o ironię i sarkazm, aż do klasycznej komedii sytuacyjnej sprawił, że po ile po lekturze Rzek Londynu wiedziałam, że będę chciała przeczytać kontynuację, o tyle teraz wiem, że muszę przeczytać dalsze tomy. I teraz tylko zależy od Wydawcy, czy dostarczy mi kolejne, czy też ja i Amazon Kindle zaprzyjaźnimy się jeszcze bardziej.

Moja ocena: 6/6

Ben Aaronovitch Księżyc nad Soho
Wyd. MAG

Warszawa 2014

sobota, 6 czerwca 2015

Kolejny dobry niemiecki kryminał

Zapłatą będzie śmierć jest jedną z tych książek, które długo musiały na mnie czekać. Najpierw zachęcała do lektury sama tłumaczka, Agnieszka Hofmann z bloga Krimifantamania, później polecała mi ją przyjaciółka, która z resztą zdążyła nauczyć się niemieckiego i przekazać mi swoją kopię (sama zaopatrzyła się z oryginały), potem jeszcze trochę sobie poleżała na półce. Przypadek sprawił, że po nią sięgnęłam, w chwili, gdy nie miałam ochoty na nic kontruktywnego, wrzuciłam liczbę moich nieprzeczytanych książek do programu losującego i już za 6. razem wyskoczył ten oto kryminał.

Nie mam wielkiego doświadczenia z niemiecką literaturą, w szczególności tą współczesną, w szczególności kryminałami, ale to doświadczenie, które posiadłam mówi mi, że jakością nasi zachodni sąsiedzi  zupełnie nie odbiegają od namiętnie czytanych Szwedów, i chyba tylko zaszłości historyczne sprawiają, że akurat tej narodowości autorom trudniej niż innym przebić się u nas w hurtowych ilościach. Tak w ogóle, nie uważacie, że minęło wystarczająco dużo czasu od wojny, żeby wciąż widzieć nazistów w każdym napotkanym Niemcu?

Ale wracając do powieści – to chyba mój ulubiony typ kryminału, kiedy fabuła osadzona jest w niewielkim miasteczku, gdzie wszyscy się znają, a wieści szybko się rozchodzą. Mariaseeon nie jest zbytnio oddalone od Monachium, ale wystarczająco, by sprawiać wrażenie spokojnego, sielskiego otoczenia, idealnego dla znękanej duszy. Tak w każdym razie wydawało się Agnes, która osiada tutaj po niezwykle traumatycznych przeżyciach. I tak by pewnie było, gdyby porwanie małego chłopca nie zapoczątkowało serii coraz bardziej makabrycznych zdarzeń, w których centrum znajdzie się właśnie Agnes.

Polubiłam bohaterów tej powieści, w szczególności głównodowodzącego gliniarza, komisarza Duhnforta, który na szczęście nie należy do tej licznej Grupy Rozwodników z Nastoletnimi Dzieciakami z Problemami z Kokainą, w skrócie GRzNDzPzK. Przede wszystkim facet nie jest nieomylny, a zwroty w dochodzeniu nie są wynikiem nagłych olśnień w trakcie odbywania porannej toalety. Procedura dochodzenia do prawdy była żmudna, długotrwała i realistyczna, i to najbardziej sobie tutaj ceniłam, bo w pewnym momencie zgadłam, kto jest przestępcą (po raz kolejny ostatnio, co wskazuje, że za dużo czytam kryminałów, ot co), zatem nie tyle interesowało mnie złapanie króliczka, co pogoń za króliczkiem.

 Wiem, że u nas wydano jeszcze drugi tom przygód pana komisarza, co do dalszych losów cyklu, muszę się wywiedzieć u tłumaczki. Mam nadzieję, że się pojawią, albo że ja wreszcie nauczę się niemieckiego. Jedno z dwojga.


Moja ocena: 4,5/6



Inge Löhnig Zapłatą będzie śmierć

Tłum. Agnieszka Hofmann

Wyd. Initium



Kraków 2012

czwartek, 4 czerwca 2015

Podsumowanie maja

Uff, jak to dobrze, że maj już się skończył. To był pod wieloma względami trudny miesiąc, wiele się działo, zdecydowanie zbyt dużo, a jednak, a może dzięki temu udało mi się przeczytać aż 8 książek. Po raz kolejny przekonałam się bowiem, że obok rozrywki, czytanie stanowi też formę terapii. Kiedy wracałam do domu po kolejnym ciężkim dniu, wiedząc, że jutro, pojutrze i za tydzień czy dwa nie będzie lepiej, jedyne, co mnie trzymało przy życiu, to możliwość zatopienia się w lekturze chociażby na pół godziny, a tym samym oderwanie się od wymagającej codzienności.

Jednocześnie był to bardzo dobry jakościowo czytelniczy miesiąc, chociaż zdarzały się pozycja takie sobie, jednak żadna wyraźnie zła. Była to praktycznie wyłącznie mało wymagająca intelektualnie lektura, zapewniająca sporą dozę rozrywki. Żadna z nich nie została napisana przez polskiego autora, ale było rozmaicie – Francja, Niemcy, Australia, Wielka Brytania, Japonia, USA. 5 książek pochodzi z moich tegorocznych zakupów, co mnie cieszy, gdyż wygląda na to, że czytam w miarę na bieżąco z kupowaniem (z naciskiem na „w miarę”). Gatunkowo, były to dwie powieści współczesne, jedna historyzująca, dwa kryminały, z czego jeden leciwy, jedna młodzieżówka i dwa poradniki.

A konkretnie:
1.       Teoria niegrzecznej dziewczynki – HubertHaddad  - przesłana do recenzji z wydawnictwa WAB powieść osadzona w XIX wieku w Stanach Zjednoczonych, opowiadająca dość wiernie, z tego co się zdążyłam zorientować, historię sióstr Fox, uważanych za inicjatorki spirytyzmu. Opowieści o „naukowych” metodach rozmawiania z zaświatami przeplatane są tutaj ciekawymi opisami stosunków społecznych panujących pod koniec XIX wieku na wsi i w miastach Nowego Świata.  4/6
2.       Projekt „Rosie” – Graeme Simsion   - kupiona pod wpływem amerykańskiego YouTube’a australijska powieść romantyczno-humorystyczna. Główny bohater, Don, jest naukowcem, genetykiem, i człowiekiem o dosyć odmiennym poglądzie na świat i ludzi. Aktualnie poszukuje żony przy pomocy kwestionariusza osobowego, ale wtedy poznaje Rosie i sprawy zaczynają się mocno gmatwać…  6/6
3.       Piętnaście pierwszych żywotów HarregoAugusta – Claire North -  najlepsza książka tego miesiąca i możliwe, że roku. Harry August rodzi się, żyje, umiera i… rodzi się od nowa, z pamięcią swoich przeszłych żywotów. W jego jedenastym życiu jednak coś się zmienia – na łożu śmierci mała dziewczynka przekazuje mu wiadomość z przyszłości – świat się kończy, szybciej niż powinien, i to właśnie Harry musi  dowiedzieć się, dlaczego, i to zatrzymać.  6/6
4.       Znak czterech – sir Arthur Conan Doyle – pierwsza w tym miesiącu przeczytana książka, pochodząca z moich zbiorów sprzed 2015 roku. W skrócie: Z Półki. Odkąd za sprawą serialu BBC Sherlock Holmes na stał zagościł w mojej głowie, od czasu do czasu muszę sięgać po serial lub po kolejną książkę sir Arthura Conan Doyle’a. Na szczęście, wciąż mam kilka nieprzeczytanych opowiadań i chyba jedną powieść na półce.  5/6
5.       DUFF – Kody Keplinger – młodzieżówka, która była bardzo pozytywnie oceniana przez niektóre youtuberki, które śledzę, która jednak okazała się najsłabszą lekturą w maju. Nie była może najgorsza, ale spodziewałam się po niej czegoś odrobinę głębszego. Generalnie pomysł był zacny – nastolatka, której życie sypie się wraz z rozpadem małżeństwa jej rodziców, która wikła się w niezdrową relację ze swoim kolegą. Do połowy było nawet ciekawie, a potem zrobiło się łzawo, a potem happy end…  3,5/6
6.       Sztuka porządkowania – Dominique Loreau  - wokół książek tej autorki kręcę się odkąd zainteresowałam się minimalizmem, czyli od kilku miesięcy. Kupiłam ją w sumie pod wpływem impulsu, i tak samo przeczytałam. Odnoszę wrażenie, że chociaż książka sama w sobie działa motywująco, to jej treść zawiera niewiele nowego. Może po prostu po przeczytaniu pewnej liczby książek i artykułów na temat porządkowania i sprzątania zasób nowości po prostu się wyczerpuje? 5/5
7.       Zapłatą będzie śmierć – Inge Loning – wreszcie doczłapałam się do tej powieści, i teraz ubliżam sobie w duchu, że dopiero teraz. Zachęcała do niej między innymi sama tłumaczka, Agnieszka Hofmann, autorka bloga Krimifantamania, druga koleżanka zdążyła nauczyć się niemieckiego i oddać mi polski przekład, zanim ja wreszcie po nią sięgnęłam. Naprawdę, naprawdę dobry kryminał, z fajną atmosferą małego miasteczka i nieco innym od większości policjantem w roli głównej. 4,5/6
8.       Współczesne maniery – Dorothea Johnson i Liv Tyler – na tą pozycję miałam chęć od chwili, gdy zobaczyłam ją w zapowiedziach. Bardzo przejrzysty, pięknie wydany i ciekawy przewodnik po wszystkim, co chcielibyście wiedzieć o sztućcach ale boicie się zapytać. Nieskromnie powiem, że większość opisanych w niej zasad znam i stosuję na co dzień, bo tak mnie wychowała mama, chociaż i mnie zdarza się popełniać pewna faux pas od czasu do czasu, ale teraz zwracam na nie baczną uwagę i niweluję, jak tylko mogę.  6/6

Niestety, nie wszystko doczekało się jeszcze osobnych postów, stosik nieopisanych książek rośnie na biurku i aktualnie wygląda tak:



Mam listę, na której znajduje się dokładnie 14 pomysłów na posty, liczę, że czerwiec będzie tym miesiącem, kiedy wreszcie uda mi się je zrealizować. A na razie wracam do czytania, a chętnych odsyłam do tych kilku recenzji, które ukazały się już na blogu. Pozdrawiam!