O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

czwartek, 24 września 2015

Mały stosik wrześniowy


Nie udało mi się jednak we wrześniu tak całkowicie odciąć od kupowania książek. Plan był, aby do Targów Książki w Krakowie nie przysposobić żadnej nowej pozycji, ale jakoś tak wyszło, że nie wyszło. Pocieszam się, że mogło być gorzej ;)


Na miejscu pierwszym "Motyl" Lisy Genovy, bardzo, bardzo zachwalana wciąż pozycja, która doczekała się już nawet ekranizacji, również chwalonej. A ja stałam jednego dnia w Matrasie przez pół godziny pod regałem i byłam zdesperowana, żeby sobie coś kupić. Jak nie przymierzając alkoholik... Pod spodem zaś dwie pięknie wydane klasyki, jedna ze spożywczaka, druga ze Świata Książki, obie po dyszce, więc nie mam aż takich wyrzutów sumienia: "Panie z Cranford" Elizabeth Gaskell i "Wichrowe wzgórza" Emily Bronte. Gaskell nie czytałam jeszcze nigdy nic, ale ostatnio natrafiłam na recenzję tej konkretnej powieści (nie pamiętam u kogo) i bardzo się napaliłam na lekturę. "Wichrowe wzgórza" i ja mamy bardzo burzliwą historię, próbowałam ją czytać już ze trzy razy, ale nie ustaję w usiłowaniach.

Ale od teraz już naprawdę nic nie kupuję, przysięgam!

wtorek, 22 września 2015

"Jak znaleźć faceta w wielkim mieście" Melissa Pimentel

Dzięki recenzjom blogerów książkowych odkryłam przez ostatnie lata wiele wspaniałych, albo chociaż fajnych książek, i uniknęłam paru bubli. W pewnym momencie zaczęłam polegać na Waszych (bo i blogerzy tu zaglądają) opiniach tak bardzo, że z zasady nie sięgałam po pozycje, o których nikt nic nie napisał. W ten sposób jakość moich lektur wyraźnie wzrosła, zmalała zaś ilość pieniędzy wyrzucona w błoto po zakupieniu słabej pozycji. Zrobiło się dosyć przewidywalnie. I nudno. Bo oprócz satysfakcji z przeczytania dobrej książki lubię ten dreszczyk emocji, gdy z półki ściągam pozycję, o której nic nie wiem. Żadnej wiedzy, żadnych uprzedzeń. I tak jak życie samo w sobie składa się też z takich właśnie chwil niepewności, i to one nadają mu smak, tak i życie książkoholika sporo traci na samych przewidywalnych lekturach. W ten oto zawoalowany sposób chcę powiedzieć, że w tym roku odkrywam po raz kolejny w życiu radość z czytania książek o których nikt nic nie wie, bo zwyczajnie pojawiły się na rynku zbyt niedawno. I po raz kolejny przekonałam się, że znajomośc z nieznaną znikąd książką może pokazać się równie pasjonująca co z szeroko polecaną pozycją.

Nie wiem, co mnie do tej konkretnej pozycji najbardziej przyciągnęło: czy urocza różowa okładka z fajnymi babskimi gadżetami i Tower Bridge, czy blurb na okładce obiecujący sympatyczną, nie-przesadnie-oryginalną fabułę, czy po prostu w wyniku doła brałam co popadnie. Jak znaleźć faceta w wielkim mieście Melissy Pimentel okazało się być naprawdę przyjemną w odbiorze, zabawną i nie głupią obyczajówką, klasycznym chick litem o dwudziestodziewięcioletniej Lauren, która przybywa do Londynu by zmienić swoje życie i poznać faceta. O ile jednak w przeważającej większości powieści tego typu chodzi o Tego Jednego Jedynego, Lauren poszukuje… wielu różnych, i to nie po to, by stworzyć związek, ale po to, by się zabawić. A ponieważ żaden facet nie chce uwierzyć na słowo, gdy oświadcza im, iż związek jej nie interesuje, wygląda na to, że będzie ich musiała wziąć ich sposobem. Tym sposobem pracownica londyńskiego Muzeum Nauki zapoczątkowuje projekt naukowy – co miesiąc wybiera inny poradnik randkowy i przez 30 dni stosuje się do niego jota w jotę. Każdy, kto miał kiedyś w ręku takie poradniki wie, że każdy z nich mówi co innego, a w dodatku gdy się wybiera również takie z lat 50. a nawet z XIX wieku, muszą z tego wyniknąć pewne nieplanowane zwroty akcji. A dla czytelnika – mnóstwo uciechy, bo bohaterka zdaje się mieć amputowane poczucie obciachu.

Mogę z ręką na sercu polecić tą powieść każdej kobiecie, która ma ochotę na lekką, babską literaturę. Autorka miała bardzo fajny pomysł na fabułę, mnóstwo humoru, co więcej stworzyła przekonywujących bohaterów, których da się lubić. Szczególnie przypadła mi do gustu Lauren, główna bohaterka, mimo, iż nie popieram żadnego jej zachowania, to nie sposób było nie kibicować tej zakręconej dziewczynie. Ponadto autorka okazał się trzymać dla czytelnika coś w zanadrzu, co dodało powieści głębi. Wciąż nie jest to „ambitna literatura”, ale należy docenić pewien zwrot akcji, który nie daje się nudzić, i którzy dodaje tej opowieści uroku. Nie żałuję ani jednej minuty spędzonej na lekturze Jak znaleźć faceta…, było to dokładnie to, czego oczekiwałam. Pozostaje liczyć na to, że autorka jeszcze coś napisze. I że kolejne eksperymenty z nowościami wydawniczymi okażą się równie udane.

Moja ocena: 5/6

Melissa Pimentel Jak znaleźć faceta w wielkim mieście
Tłum. Piotr Kaliński
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2015

sobota, 19 września 2015

"Marsjanin" Andy Weir

Najlepszy przykład na to, że czasem warto wyjść ze swojej strefy komfortu i dać się ponieść powieści, po którą co do zasady by się nie sięgnęło.

Zetknęłam się z tylko jedną recenzją Marsjanina Andy’ego Weira ale to wystarczyło, bym wybrała ją na jedną z moich wakacyjnych lektur (tak, przeczytałam ją już prawie miesiąc temu, tempo recenzowania mam zabójcze); mianowicie, recenzentka określi tą książkę jako niesamowicie zabawną. Nie wiem, czy wy też tak macie, ale mnie coraz trudniej rozbawić. Nie wiem, czy to kwestia tego, że już dużo zabawnych rzeczy, przeczytałam, czy humor autorów jest coraz częściej nastawiony na prymitywnego odbiorcę, czy ja się zwyczajnie stara robię, ale ostatnio wiele z tego, co miało być zabawne, jakoś mnie nie bawi. A Marsjanin rozbawił, i to tak prawdziwie. A przy okazji poduczył i wciągnął w przygodę, której na pewno nie chciałabym sama przeżyć.

Wbrew temu, co narzuca tytuł, nie jest to powieść SF o ufoludku. Mark Watney jest jak najbardziej ziemianinem, astronauta, inżynierem, botanikiem, zabawnym gościem. I jest pierwszym mieszkańcem planety Mars, czyli jakby nie patrzeć, Marsjaninem. Nie, żeby planował to ostatnie, ale stało się. W trakcie burzy pisakowej zostaje oddzielony od reszty załogi, która przekonana błędnymi odczytami ze skafandra Watney’a iż ich kolega postradał życie, odlatuje z Marsa bez niego.  Tymczasem Mark pozostał cały i zdrów na powierzchni planety, zdeterminowany, by przeżyć na niej kolejne 4 lata, zanim ktoś będzie mógł po niego przylecieć.

Powiem wam, że z początku, po przeczytaniu blurba, podejrzewałam, że będzie to kolejna powieść o dzielnym Amerykaninie, który robi rzeczy niemożliwe ze słowami hymnu narodowego na ustach, taki kosmiczny MacGayver. Autor bardzo mnie więc zaskoczył, kiedy jego bohater okazał się nie tylko wesołkiem, ale i goście w stylu „jeśli coś jest głupie, ale działa, to znaczy, że nie jest głupie”. Mark na bowiem do dyspozycji nie tylko pozostawiony przez załogę sprzęt, ale przede wszystkim sporą wiedzę (ktoś go do tej misji jednak wybrał) i olbrzymie pokłady dobrego humoru. Nie wiem, co sprawia, ze jego dziennik z Marsa czyta się tak świetnie: czy jego niesamowita pomysłowość (chociaż tutaj moja ograniczona wiedza naukowa nie pozwalała docenić wszystkich idei) czy właśnie żartobliwy, lekko ironizujący, czasem odrobinę wulgarny, pełen dystansu do siebie styl Marka. Większość znanych  mi ludzi (w tym moja skromna osoba) w jego sytuacji położyłaby się i czekała na śmierć. Mark tez ma chwile zwątpienia, ale przede wszystkim przywraca nadzieję w ludzkość. Wiedzą bowiem można uratować się z najgorszej nawet sytuacji.

To, co mnie przekonało do tej powieści tak na 100% to „akredytacja NASA". Autor korzystał z wielu źródeł informacji, dzięki czemu jego pomysły, chociaż osadzone w niedalekiej przyszłości, są jak najbardziej realistyczne i zgodne z prawami fizyki. Co więcej, gdzieś nawet wyczytałam, iż Marsjanin to dokładna wizja NASA na najbliższe kilkadziesiąt lat, minus cała dramaturgia z zostawieniem astronauty na Marsie.

Jest więc przygoda, jest humor, jest spora dawna wiedzy. Jest też fajna dynamika grupy, kiedy do akcji dołącza reszta trefnej załogi, jest mechanizm działania public relations, social media i polityki, kiedy Ziemia dowiaduje się o Marsjaninie. To wszystko tworzy jedną z najlepszych powieści tego roku. Mogę jedynie polecić i czekać na film.

Moja ocena:  5/6

Andy Weir Marsjanin
Tłum. Marcin Ring
Wyd. Akurat

Warszawa 2015

czwartek, 17 września 2015

Co czytać?

Dopadło mnie choróbsko, jutro po powrocie z pracy zanurzam się pod koc i pozostaję tam do poniedziałku. I nie mogę się zdecydować, co sobie na to leżakowanie zabrać do czytania. Pomożecie?

Dla ułatwienia, od lewej:
1. "Pożegnalny ukłon" Arthura Conan Doyle'a - opowiadania o Sherlocku Holmesie
2. "Wielki Gatsby" F. Scotta Fitzgeralda - w tłumaczeniu Jacka Dehnela
3. "Szukając Alaski" Johna Greena - trwa moja przygoda z książkami tego autora
4. "Świniobicie" Magdy Szabo - miało być przeczytane na wakacjach na Węgrzech, no ale nie wyszło...
5. "Czerwone gardło" Jo Nesbo - o ile pamiętam, ejotek dała mi czas na przeczytanie tej książki do końca miesiąca... Dam radę!
6. "Kocham Paryż" Isabelle Lafleche - niegroźna i mało wymagająca obyczjówka-romans-chicklit.
7. "Grona gniewu" John Steinbeck - temu chyba nie podołam ze stanem podgorączkowym.
8. "Miłość z kamienia" Grażyna Jagielska - strasznie ciężka lektura, choć jednocześnie bardzo mocna i prawdziwa.
9. "Szkatułka pełna Sahelu" Mirosław Kowalski - opowieść autora o subsaharyjskiej Afryce, leżu na stosiku już zbyt długo.

Za czym głosujecie?

środa, 9 września 2015

I kolejny "kryminalista" ląduje na liście ulubionych

Jest kilka naprawdę dobrych nazwisk w Polsce, jeśli idzie o autorów kryminałów. Z tego, co pamiętam, pierwszym poznanym był Konatkowski, potem przyszedł czas na Krajewskiego, Czubaja, Pollaka. Teraz śmiało mogę dołączyć do tego grona Mateusza M. Lemberga.

Trudno powiedzieć, czy zaczęło się od porwania, fałszerstwa, gwałtu czy morderstwa. Emerytowany policjant Witczak, wbrew swojej woli zostaje wciągnięty w porachunki gangsterów, kiedy próbował tylko wrócić do zdrowia. Policjantka nietypowym jak na polską literaturę w ogóle problemem okazuje się mieć do ukrycia więcej, niż tylko swoje prywatne sprawy. Hif usiłuje jednocześnie poskładać swoje rodzinne życie do kupy i rozwikłać zagadkę zbiorowego grobu, zwłaszcza, iż superprojekcja znalezionej w dole czaszki prowadzi do kogoś, kto wciąż żyje…

Nie jest to kryminał z gatunku tych, z którymi miałam do tej pory do czynienia. Mennica jest o wiele bardziej mroczna niż dotychczas czytane przez mnie kryminały, bohaterowie zaś znacznie bardziej pokręceni niż ci, których do tej pory poznawałam na łamach tego gatunku. I nie mówię tutaj o bandziorach, ale o „tych dobrych”. Lemberg, co śmiało można powiedzieć, pojechał po bandzie, wrzucił w swoją książkę, obok śledztwa i zbrodni, problemy, z którymi do tej pory nie zdarzyło mi się zetknąć, w szczególności w literaturze polskiej, i nie trudno się domyśleć, iż dla niektórych będzie to lektura kontrowersyjna. Nie ma tut też postaci kryształowych, każdy ma coś za uszami, nie każdego można polubić. Ale najważniejsze, że wydali mi się prawdziwi, wzbudzali we mnie emocje i dawali pole do krytyki swoich działań.

Bywały chwile, kiedy trudno mi się było połapać z mnogości wątków i retrospekcji, podobnie na początku mylili mi się bohaterowie, bowiem autor posługuje się w przeważającej części powieści ich ksywkami, a wiecie jak to z tymi krótkimi ksywkami bywa – po pewnym czasie wszystkie zlewają się w jedno. Ale taki problem to nie problem.

Mogę zdecydowanie polecić zarówno Mennicę jak i myślę, pozostałe pozycje Mateusza Lemberga, bo nie wierzę, że można tak pisać i popełnić gniota. Ja w każdym bądź razie na pewno tego autora jeszcze spotkam.

Moaj ocena: 4,5/6

Mateusz M. Lemberg Mennica
Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 2015-09-09
Premiera książki już 10 września!


Za możliwość przeczytania Mennicy dziękuję Wydawcy.

poniedziałek, 7 września 2015

To NIE jest najlepszy romans wszech czasów


Gdybym miała wymienić jeden gatunek, z którym w tym roku bliżej się zapoznałam, którego do tej pory nie czytałam prawie w cale, to byłyby to na pewno młodzieżówki. Ostatnio nawet rozmawiałam z przyjaciółką, że za tzw. „naszych czasów” literatura młodzieżowa nie była aż tak licznie reprezentowana, jak to widać dzisiaj: Nienacki, Niziurski, Musierowicz i może jeszcze kilka nazwisk, oraz trudna nieraz do zidentyfikowania granica między dziecięcą a młodzieżową. A z drugiej strony jakaś taka większa uniwersalność tych książek, do których po 40 latach można wrócić i się dalej zachwycać (opinia z drugiej ręki, ja jeszcze nie miałam okazji sprawdzić).

Z drugiej strony tak bogata oferta dla młodego czytelnika, dostosowana do jego zainteresowań, musi cieszyć, bowiem coraz więcej na rynku autorów i serii, które jak niegdyś Potter – wypadało znać, gdy się było w gimnazjum czy liceum. Może nie jest to jeszcze to, o co Polska walczyła, ale jest fajnie. Zwłaszcza, że te pozycje są naprawdę różnorodne (o czym moja skromna, dinozaurza osoba miała okazję się przekonać w ostatnich miesiącach): nie tylko bowiem lekka fantastyka i SF wchodzą w grę, nie tylko kryminały, ale i wszelkiej maści obyczajówki, od tych bardzo sympatycznych i łatwych, poprzez cięższe gatunkowo, ale wciąż pozytywnie nastrajające do życia, aż po gruby kaliber, który mnie szczególnie cieszy: homoseksualizm, samobójstwa, odtrącenie, opuszczenie, choroby. Dobrze, że autorzy i wydawcy nie czynią z młodego pokolenia kretynów, którym można opowiadać tylko o miłych rzeczach.

Zdarzyło mi się w tym roku czytać kilka naprawdę świetne młodzieżówki, ale zdarzyły się i takie, które ewidentnie nie zostały przeznaczone dla mojej grupy wiekowej. Niestety, taką powieścią okazała się jedna z moich wakacyjnych lektur: Anna i pocałunek w Paryżu, bardzo polecana szczególnie przez amerykańskiej youtuberki książkowe (wiem, nudna jestem). Wydawca reklamuje ją jako „Jedną z najlepszych powieści o miłości wszech czasów”. Serio?

Pokrótce książka ta opowiada o nastolatce Annie, którą ojciec wysyła na rok do prywatnej, amerykańskiej szkoły w Paryżu, by ta się trochę okrzesała (Bóg mi świadkiem, że jej to potrzebne). Ta oczywiście nie chce wyjeżdżać, ale gdy przybywa na miejsce zdobywa od razu paczkę wiernych przyjaciół, zakochuje się i generalnie, och ten Paryż, taki piękny!

To nie jest książka dla dorosłych osobników. Anna jest infantylna, totalnie niewykształcona (nie mówię o edukacji szkolnej czy uniwersyteckiej, tylko o rzeczach, które chyba każdy wiedzieć powinien), jej wewnętrzne monologi ociekają głupotą (też byłam nastolatką, i to naprawdę nie było tak, że nie miałam mózgu), zaś sama historia miłosna jest oklepana, standardowa do bólu, a nawet bulu, jej tzw. ukochany traktuje Anne tak, jak żaden mężczyzna nie powinien nigdy traktować kobiety, i jeśli ktoś twierdzi, że to co on wyprawiał było romantyczne, to powinien się pilnie skontaktować ze specjalistą. A zakończenie, cóż, zanim do niego dotarłam musiałam urządzić przerwę na rzyganie tęczą, takie to było słodziutkie i w ogóle urocze.

Będę się trzymać z dala od kolejnych książek Stephanie Perkins. Ewidentnie nie jestem targetem tych powieści, nie zakumałam romantyzmu, ale też nikt mi nie powie, że ta historia, na tle wszystkich literackich romansów wszech czasów, jest w jakikolwiek sposób wyjątkowa.

Moja ocena: 2,5/6 (bo skończyłam czytać i bo Paryż)

Stephanie Perkins Anna i pocałunek w Paryżu
Tłum. Małgorzata Stefaniuk
Wyd. Amber

Warszawa 2013

sobota, 5 września 2015

"Co nas nie zabije" i parę słów o kontynuacjach cudzych książek

Z kontynuacjami pisanymi przez innych autorów jest taki problem, że nigdy nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Z jednej strony, chciałoby się poznać kolejne przygody ulubionych bohaterów, a z drugiej… no właśnie, to już nie będzie to samo co oryginał. Ewentualne pomysły na przyszłość autorzy zabrali ze sobą do grobu, a niewielu jest takich, którzy umiejętnie i przekonywująco podchwycą styl Jane Austen, Arthura Conan Doyle’a, Agathy Christie czy Stiega Larssona. Czytać zatem czy nie czytać? Osobiście kieruję się dwoma zasadami: po pierwsze, czy autor, który połakomił się na tworzenie kontynuacji, jest już sam w sobie uznanym autorem, i czy jestem do oryginalnej wersji emocjonalnie przywiązana. I chociaż o panu Davidzie Lagercrantzu nigdy nie słyszałam (i jakoś mi się nie widzi, by wielu nie-Szwedów słyszało), to też do samego cyklu Millenium nie byłam nigdy nastawiona na tyle emocjonalnie, by czuć się ewentualnie literacko zgwałcona przez marną kontynuację. I, nie ukrywam, dałam się złapać na lep marketingu (czwarte Millenium tu, czwarte Millenium tam). Takie są zatem po które moje motywy sięgnięcia po Co nas nie zabije.

Od tej chwili recenzja będzie szła dwutorowo. Co innego bowiem chciałabym napisać o samej powieści Lagercrantza, a co innego o czwartym tomie Millenium. Zacznę od powieści Lagercranzta, bo to was pewnie trochę bardziej zaskoczy – otóż jest to bardzo dobra powieść. Autor skonstruował wielowątkową fabułę, która daleko wykracza poza Sztokholm, wciąga, trochę daje do myślenia i nie pozwala się praktycznie od końca domyśleć, jak to wszystko jest powiązane i jak się skończy. W dodatku czyta się do lekko, szybko i przyjemnie, co przy takiej cegiełce ma swoje znaczenie. Nie jest to może majstersztyk, ale na licznym rynku szwedzkich kryminałów jest się w stanie obronić i to z całkiem niezłą lokatą.

Ale Lagercrantz postanowił, że będzie to kontynuacja znanego na całym świecie i uwielbianego przez miliony czytelników cyklu Millenium. I tu właśnie pozwolę sobie wyjaśnić dlaczego kontynuacje to raczej tylko przez uznanych autorów. Autor, który za swoje książki zdobył sławę, dobre recenzje i wiernych czytelników, ma zwykle do siebie swego rodzaju dystans i nie czuje w kontynuacjach innych autorów na siłę przemycac swojej oryginalności. Dla takiego autora naśladownictwo to swego rodzaju zabawa, kreatywne ćwiczenie, czy jest w stanie ukryć swój styl, podchwytując jednocześnie styl zmarłego autora. Na pewnie nie jest to łatwe, jednym wychodzi lepiej, innym gorzej. Lagercrantzowi nie wyszło, moim zdaniem. Styl Co nas nie zabije nie ma praktycznie nic wspólnego z tym, jak zapamiętałam sposób pisania Stiega Larssona. Ten ostatni nie wtłaczał na siłę komentarzy o wewnętrznych przeżyciach bohaterów, a o ich charakterze decydowały raczej ich zachowania niż passusy w stylu „Lisbeth nie była typem, który…”. Tymczasem takie wtręty Lagercrantz umieszcza często, jakby zakładał, że czytelnik, zaznajomiony przecież z poprzednimi trzema tomami (prawdziwymi trzema tomami) nie zna już tych bohaterów. A przecież ani Salander, ani Bloomkvist, ani Bublansky nie są nam obcy. Zdołaliśmy poznać ich bardzo dobrze, i wiemy, czego się po nich spodziewać, i jak zareagują w konkretnych sytuacjach. To były idealne postaci w sensie literackim, i bardzo skomplikowani i nie zawsze lubiani ludzie. Nowy autor postanowił nadać im nieco inne cechy, w wyniku czego Bloomkvist nie jest już amantem z Bożej Łaski, a Salander dużo gada. To NIE są oni. Nie można przepisać postaci Lisbeth Salander żeby było lepiej. Po prostu się nie da.

To czego mi również brakło, to ten szeroki komentarz społeczny, który odgrywał kluczowe znaczenie w książkach Stiega Larssona. Był on przede wszystkim dziennikarzem, osobą niezwykle wyczuloną na problemy społeczeństwa i świata, w którym przyszło mu żyć, i nieufnym wobec władzy. To, co czyni Millenium tak wyjątkowym, było właśnie to powiązanie realnych spraw, z którymi boryka się dziś nasza planeta, z fikcyjną fabułą. To z resztą ten czynnik, który czyni szwedzkie kryminały, dobre szwedzkie kryminały, tak odmiennymi od ich kuzynów z innych krajów. Cała klasyka tego gatunku: Mankell, Marklund, Larsson, to właśnie celne komentarze społeczne powiązane z kryminalną zagadką, dzięki której nie tylko czytamy ciekawą powieść, ale widzimy, jak komputeryzacja, rozwój nauki, wojny, wyścig szczurów, bieda i setki innych kwestii znajdują swoje ujście z zbrodni. Bez tego mamy tylko fajny kryminał.

Zatem, jeśli chcecie przeczytać Co nas nie zabije z czystej ciekawości, nie będzie to zupełny zawód. Jeśli jednak kochacie Millenium, zamiast Lagercrantza sięgnijcie po Mężczyzn którzy nienawidzą kobiet i jeszcze raz przeżyjcie przygodę z Millenium.

Moja ocena: 4/6 (jako powieść)
Bez komentarza jako kontynuacja

David Lagercrantz Co nas nie zabije
Tłum. Irena i Maciej Muszalscy
Czarna Owca

Warszawa 2015

czwartek, 3 września 2015

Pięć kryminałów

Padma z Miasta Książek, Oisaj z Tramwaju nr 4 i kilka innych osób zorganizowało akcję pod tytułem „Wrzesień z kryminałem” i zachęcają, aby właśnie w tym miesiącu zagłębić się w gatunek poświęcony detektywom, policjantom, intrygom i zagadkom. Ja już kończę czytać pierwszy wrześniowy kryminał i napoczęłam kolejny, zaś lista wszystkim, które znajdują się obecnie w moim posiadaniu, skrupulatnie sporządzona, leży na stole. Zanim jednak będę mogła opisać moje wrześniowe kryminały, zdecydowałam się poświęcić trochę miejsca tym, które przeczytałam  tym roku, a które nie doczekały się osobnych postów. I ku mojej radości lektury te, mimo iż reprezentują ten sam gatunek, są niesamowicie wręcz różnorodne. Jeśli ten post nie przekona was by sięgnąć po kryminał, to już nie wiem, co zdoła.

Polska
Na pierwszy ogień idzie naprawdę świetna powieść kryminalna, która jednak romansuje ze swoimi Wyrok Mariusza Zielke. Opowiadałam wam kiedyś o filmie Chciwość, traktującym o wielkim biznesie i jego amoralności. Zielkie pisze o tym samym, w wydaniu polskim, ale z silnymi akcentami zagranicznymi. Autor stworzył przekonywujące postaci, może niektóre trochę za bardzo kryształowe, ale przede wszystkim skonstruował trzymającą w napięciu, wielowątkową intrygę, gdzie interesy gospodarcze, przestępczość i korupcja przeplatają się ze sobą na tak wielu szczeblach, że czytelnik nawet po zamknięciu książki z podejrzliwością patrzy na medialne doniesienia, szczególnie te młym druczkiem.   5/6
kuzynami sensacją i thrillerem, na punkcie której swego czasu blogosfera szalała. Mam na myśli

Wielka Brytania
Moja pasja dla Sherlocka Holmesa nie maleje, chociaż z żalem konstatuję, że zostało mi coraz mniej nieprzeczytanych opowiadań, i formalnie rzecz ujmując, ani jedna powieść (ale tak naprawdę Psa Baskerville’ów nie pamiętam, bo czytałam bardzo dawno temu). Znak czterech ma dosyć mieszane recenzje, ale muszę przyznać, że mnie bardzo się podobała. Na scenie pojawia się przyszła małżonka doktora Watsona, która zgłasza się do Sherlocka z prośbą o rozwikłanie sprawy tajemniczych pereł, które ktoś rok rocznie anonimowo jej przesyła. Jak zwykle sir Arthur Conan Doyle zabierze czytelnika na chwilę daleko od Anglii, ale tym razem na szczęście nie zastosował swojego ulubionego chwytu z dzieleniem powieści na pół. I chyba dlatego Znak czterech przemówił do mnie bardziej niż Dolina Strachu.  5/6

Francja/Grecja
Pani komisarz nie czuje się w klubie jak w raju Georgesa Flipo to drugi tom kryminalnej serii o pani Pani komisarz nie znosi poezji, ujął mnie nie tylko daleką od ideału bohaterką, ale i ciekawą zagadką kryminalną i przede wszystkim humorem, z jakim  została napisana. Drugi tom niestety trochę mnie rozczarował. Nie dość, iż z Paryża przeniósł tymczasowo panią komisarz na grecką wyspę, nie tylko przybrał jej nowego, irytującego podwładnego, ale i stworzył ośrodek wczasowy, w którym każdy nosi głupi przydomek, nic tam naprawdę nie działa, jak powinno, co więcej, rozwiązane tego galimatiasu nie zachwyca. Jeżeli pojawi się tom trzeci, dam mu szansę, ale to będzie ostatnia szansa.  3/6
komisarz Viviane Lancier. Tom pierwszy,

Włochy
Strzałem w  dziesiątkę okazał się natomiast kryminał sycylijski, polecany mi gorąco przez Oisaja z Tramwaju Nr 4. Janek – miałeś rację, komisarz Montalbano to bohater, do którego chce się wracać, a w trakcie czytania należy zapewnić sobie dobre jedzenie, bo opisy tegoż w wykonaniu Andrea Camilleri’ego to autentyczny majstersztyk. Dodatkowo atmosfera gorącej Sycylii, małe włoskie miasteczka, mafia – to wszystko tworzy naprawdę świetny wakacyjny kryminał.  4,5/6

Szwecja

Nie mogło zabraknąć w poście o kryminałach przedstawiciela niekwestionowanego w ostatnich latach królestwa kryminałów. Szwedzkie, czy w ogóle skandynawskie kryminały to instytucja sama w sobie, z której dobrej prasy korzystają wydawnictwa na całym świecie, chociaż niestety nie wszystkie tytuły pod tym szyldem można postawić na półce obok Hanninga Mankella i Stiega Larssona. W mojej skromnej opinii takim szwedzkim kryminałem gorszej kategorii jest Dziewczyna w tunelu Andersa Roslunda i Borge .  3,5/6
Hellstroma. Do zakupu skusiła mnie sztokholmska okładka i zapowiedź z tylnej okładki. Tymczasem okazało się, że mam przed sobą dosyć tendencyjny, powolny i nieciekawy kryminał i troje policjantów, co do których nie zapałałam jakimikolwiek emocjami, ani niechęcią, ani irytacją, a tym bardziej nie sympatią. Przeczytałam, ale nie zmieniło to mojego życia.

jak widać, kryminał kryminałowi nie równy. Są kryminały współczesne, są kryminały retro i te, które, choć powstały ponad sto lat temu, wciąż nie trącą myszką. Są kryminały z północy i z południa. Są mroczne i ciężkie, ale i lekkie i zabawne. Są takie, które skupiają się na samym tylko przestępstwie, i takie które używają go tylko jako tła dla komentarza społecznego. Innymi słowy, kryminał to bardzo zróżnicowany gatunek i praktycznie każdy znajdzie w jego ramach coś dla siebie.