O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

czwartek, 18 czerwca 2020

"Red, white & royal blue" Casey McQuiston


Od kilku lat przeżywam zapaść piśmienniczą (jeśli tak to można nazwać). Pamiętam czasy, kiedy dopiero co założyłam bloga, to to podekscytowanie towarzyszące mi za każdym razem, gdy kończyłam czytać kolejną książkę – znów mogłam usiąść i Wam o niej opowiedzieć. Ekscytacja wciąż mi towarzyszyła, gdy dopadło mnie Dorosłe Życie, a potem i ona gdzieś znikła. Zostały wyrzuty sumienia i coraz bardziej umęczone teksty, z których nie byłam zadowolona. Czy ten będzie lepszy niż ostatnie kilka wpisów? Tego nie wiem, ale wiem, że z właściwą książką wrócił dawny entuzjazm. Bo właśnie skończyłam czytać Red, white & royal blue Casey McQuiston, i muszę komuś o niej opowiedzieć. I większej ilości ludzi, tym lepiej.

Nie wiem, od czego zacząć – ilość pozytywnych słów, jakie mam na określenie tej powieści zdecydowanie przerasta format tego bloga, ale się postaram. Usłyszałam o tej książce po raz pierwszy kilka miesięcy temu, kiedy zawojowała anglosaski Booktube, a następnie wygrała plebiscyt Goodreads w kategorii Romans. Co samo w sobie było zaskakujące, ponieważ większość konkursów w tej kategorii wskazuje zwykle romanse pomiędzy kobietą i mężczyzną. Tutaj natomiast mamy opowieść o powoli się rodzącej miłości syna pani Prezydent Stanów Zjednoczonych i księcia Walii. Alexa i Henry'ego. Miłości rodzącej się w tajemnicy, pełnej pasji, pełnej pożądania, pełnej troski i pełnej strachu. Romantycznej i pod każdym względem wspaniałej.

Taka opowieść wydaje się naiwna i przekombinowana, i pewnie taka by byłą, gdyby niekwestionowany talent autorki, która stworzyła dwójkę nietuzinkowych, pełnych wad ale i cudownych bohaterów. Casey McQuiston potrafi pisać ludzi, ale i potrafi pisać o relacjach między nimi – tych romantycznych, tych przyjacielskich i tych rodzinnych. Ale przede wszystkim potrafi pisać romans. Bo to jest, moi kochani, najczystszy, najprawdziwszy romans, z urokiem pierwszych wspólnych chwil, z niepewnością i z obłędem, i sorry za spoiler, z happy endem. Ostatnio odnoszę wrażenie, że autorzy cierpią na alergię na dobre zakończenia, i na siłę dopisują w epilogu jakieś 'ale'. I wreszcie Red, white & royal blue przełamało tę passę.

Mogłabym tu pewnie długo jeszcze pisać jak dobrze eto jest napisane, i jak piękna jest ta historia, i jak bardzo chciało mi się płakać, że to już koniec, ale chcę zachować trochę miejsca na jeszcze bardziej osobiste wycieczki. Po pierwsze, pomiędzy wybuchami śmiechu (serio, wybuchami, nie uśmieszkami – to NAPRAWDĘ jest komedia romantyczna) książka uderzyła w bardzo czułe struny. Nieco ponad rok temu odeszła pierwsza i najważniejsza czytelniczka tego bloga – Moja Mama, a straciliśmy ją w mgnieniu oka przez nowotwór trzustki. Czytać, jak bohater (teraz już ulubionej) książki przechodził przez podobną traumę (mimo, iż to bohater fikcyjny) otworzyło takie miejsce we mnie, które wolę trzymać zamknięte, żeby móc jakoś funkcjonować, ale też dało mi jakieś dziwne poczucie może nie komfortu, ale porozumienia. Ludzi, którym ta choroba odebrała najbliższych, jest więcej.

Do drugie – to jest komedia, i romans, i z elementami polityki, ale to wciąż jest powieść LGBTQ+. To ważne, bo chociaż wychodzi coraz więcej takich powieści (wspomnę chociaż kilka moich ulubionych: Inne zasady lata, A jeśli to my, Simon oraz inni homo sapiens, trylogia Zniewolony książę) to wciąż jest ich za mało. Zwłaszcza tych, gdzie bycie lesbijką lub gejem jest po prostu częścią życia, która wiąże się ze swoimi trudami życia, ale też może być źródłem radości i spełnienia. A piszę te słowa kilka dni po tym, jak prezydent mojego kraju stwierdził, że społeczność LGBT „jest ideologią, nie ludźmi”. I chociaż nigdy wcześniej nie pisałam tutaj o polityce, to jak widzicie czasem nie ma możliwości by to kontynuować. Bo w jednym miejscu na ziemi ktoś osiąga sukces wydawniczy pisząc romans o dwóch młodych mężczyznach, który mają wsparcie rodziny, marzenia, plany, kariery i jednocześnie, tak, są w sobie bezgranicznie zakochani. A w drugim Alexowi, Henry'emu i takim jak on odmawia się statusu ludzi. I, przepraszam za słownictwo, ale bardzo mnie to wkurwia. I wiem, że wkurwiło by również moją Pierwszą Czytelniczkę.

Wyszedł bardzo osobisty tekst, chyba najbardziej osobisty ze wszystkich moich postów. Chyba to jest miarą dobrej literatury – że potrafi poruszyć w nas wszystkie struny, tak że lekturę kończymy z uśmiechem na ustach, ze łzami w oczach i entuzjazmem do pisania recenzji. I to nie musi być literatura godna Nobla, nie musi być klasyk – może to być świetny przykład literatury rozrywkowej. Taki jak Red, white & royal blue.


Moja ocena 6/6 (prawdopodobnie książka roku)


Red, white & royal blue Casey McQuiston
Tłum. Emilia Skowrońska
Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 2020

5 komentarzy:

  1. Czytałam w oryginale, ale jak tylko się ukazała, pognałam do księgarni. Wspaniała książka, jak dla mnie najlepsza nowość mijającego roku. Mam nadzieję, że w Polsce stanie się bestsellerem, a co tam, niech trafi na listę obowiązkowych lektur :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Po książkę pewnie nie sięgnę, ale z tym pisaniem mam tak jak Ty. Książka musi naprawdę walnąć (na + lub na -), żeby chciało mi się o niej pisać. No i komentarze wciąż mnie ekscytują i wyglądam ich jak kania dżdżu :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajna recenzja. Książka super, fajnie napisana, ciekawa. Mega plus.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tym blogowaniem to jest tak, że póki sobie nie wzięłaś na głowę obowiązku recenzji, możesz pisać, jak chcesz i ile chcesz :) Pewnie, że nazwa bloga nieco zobowiązuje, ale uważam, że przeczytana książka może stać się jedynie pretekstem do napisania o całkiem czym innym.

    OdpowiedzUsuń
  5. Tę "zapaść piśmienniczą" to i ja od dłuższego czasu przeżywam, ale ostatnio mam target na recenzowanie jednej książki tygodniowo - jeśli oczywiście będę wydolna czytelniczo xD Z tym to różnie bywa... Muszę jednak przyznać, że trochę żałuję każdej przeczytanej i niezrecenzowanej książki. To jest tak, że czasem publikuję coś z czego nie jestem do końca zadowolona, ale później okazuje się, że i tak wracam do tego z sentymentem ;)

    OdpowiedzUsuń