O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

wtorek, 29 października 2013

Jesień buja nad Szkocją



Jesienny Edynburg o tyle ma sens, że właściwie całe nasze popularne wyobrażenie o pogodnie w Szkocji sprowadza się do iście jesiennych elementów: wiatru, deszczu i szarych chmur. Tyle tylko, że jesień w Edynburgu McCall Smitha jest, jak cała jego opowieść, bardzo optymistyczna i słoneczna. Za to go lubię, i dlatego w chwilach doła i jesiennej chandry sięgam po kolejne tomy z serii Scotland Street 44.

Miłość buja nad Szkocją zabiera nas z powrotem do pewnej kamienicy w Edynburgu, zamieszkanej przez niezwykle barwny garnitur osobowości. Jednak tym razem sytuacja jest trochę zmieniona – autor pozbył się niektórych postaci, wprowadził w ich miejsce nowe, zaś bohaterowie do teraz marginalni zyskali nieco więcej miejsca i zdołali nam opowiedzieć swoje własne historie. Przede wszystkim nie ma już Bruce’a, którego, jak sam autor twierdzi, nikt nie lubił (to prawda). Jego była współlokatorka, Pat, musi zaś poszukać nowego lokum, w którym spotkają ją pewne niemiłe przygody. Domenika nie będzie w tym tomie zabawiać innych bohaterów ciekawą rozmową, gdyż udaje się do cieśniny Malakka badać społeczność piratów. Do jej mieszkania tymczasowo sprowadza się nieco oschła na pierwszy rzut oka Antonia, która niestety nie zastąpi biednemu, samotnemu Angusowi jego elokwentnej przyjaciółki. Cyryl przeżyje straszną przygodę, Duża Lou się sparzy, zaś Matt dalej będzie próbował stać się mniej ciapowaty. Irene wciąż będzie irytować swoim przemądrzałym charakterem, wspomagając tym niechcący Stuarta do wzmocnienia swojej asertywności. A Bertie, kochany Bertie, odniesie kilka sukcesów, chociaż on wolałby być zwykłym chłopcem.

Ten tom podobał mi się bardziej niż poprzedni. Widać było myśl przewodnią wszystkich historii, które łączyła miłość, choć nie zawsze miłość romantyczna. Czasem będzie ona niespełniona, czasem nieszczęśliwa, czasem będzie to miłość do człowieka, innym razem do psa, do swojej pracy, do samego siebie. Było tu też kilka smutnych chwil, były historie nie zawsze wesołe, chociaż jak zwykle Alexander McCall Smith nawet z szarych, smutnych doświadczeń ludzkich potrafi wykrzesać nadzieję i optymizm na przyszłość. Czytając Miłość buja nad Szkocją sama miałam okazję pobujać trochę w obłokach, unieść się ponad codzienne smutki i spędzić kilka miłych wieczorów w gronie literackich przyjaciół. No i pośmiać się z finału pirackiej przygody.

Moja ocena: 5/6

Alexander McCall Smith Miłość buja nad Szkocją
Wyd. Muza
Warszawa 2011

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik (odległy wątek morza/oceanu).

poniedziałek, 28 października 2013

Krakowskie Targi


Blogerzy zbierają się przed spotkaniem z Rutą Sepetys

Dziś trochę  opowiem o moim skromnym udziale w wydarzeniu, którym żyje ostatnio duża część blogosfery, szczególnie tej krakowskiej i śląskiej.

Pani Ruta (pierwsza od lewej) wraz z tłumaczką i wydawcą
Dzięki Oisajowi miałam okazję zjawić się na Targach jako burżuj z zaproszeniem, niestety z braku czasu i okoliczności pozamerytorycznych nie mogłam go wykorzystać (zaproszenia, nie Oisaja) na tyle, na ile można było, i w rezultacie wylądowałam tam tylko na kilka godzin w sobotę. Przede wszystkim o 11 udałam się na spotkanie z panią Rutą Sepetys, autorką  Szarych śniegów Syberii, które dzięki uprzejmości Naszej Księgarni sobie teraz czytam. Zwykle nie chodzę na takie spotkania, ale to sobotnie odmieniło moje spojrzenie na ten temat. Dzięki niemu dowiedziałam się wiele o historii powstawania książki, co znacząco wpływa teraz na mój jej odbiór. Przy tym pani Ruta okazała się osobą tak zachwycającą – inteligentną, dowcipną, ciekawą świata, mająca niesamowity dystans do siebie, że jeszcze długo nie wyjdę z podziwu nad nią, i zdecydowanie zamierzam teraz czytać wszystko, co kiedykolwiek napisze (a pisze teraz o Polsce).
Pani Ruta z blogerkami (zdjęcie ukradzione z Tramwaju Nr 4)



Potem miałam plan pochodzenia po Targach, ale duchota niestety nie pozwoliła mi dłużej tam zabawić – po kilku okrążeniach tego samego stoiska stwierdziłam, że idę do domu. Z utęsknieniem czekam na otwarcie nowej hali w przyszłym roku. Nie dotarłam zatem ani na stoiska większości moich ulubionych wydawców, ani na Jonathana Carrolla. Dotarłam za to po południu na spotkanie blogerów książkowych w restauracji „Smakołyki” – znów miałam okazję poznać mnóstwo fajnych ludzi, a również dowiedzieć się o blogach, których nie znam, a warto poznać. Prawda jest taka, że jest nas już tak dużo, że naprawdę trudno się komukolwiek orientować we wszystkim – takie spotkania pozwalają nam się poznać, ale i zaprezentować naszą pracę. Ale przede wszystkim można na nich miło spędzić czas, o co zadbała pewna brylująca w towarzystwie blogerka ;).

Ta mniejsza kamieniczka to nasza restauracja

Knajpa z widokiem na Collegium Novum

Jesienny Kraków w drodze na Targi

Niewielki wycinek blogerów - szkoda, że nie wpadliśmy na pomysł z grupowym zdjęciem wcześniej

Trochę żałuję, że już po Targach, nie wszystko udało mi się zaliczyć, nie wszystkich znajomych udało mi się spotkać, a w niedzielę nie udało mi się w ogóle dotrzeć w tamte okolice. Jednak mimo wszystko był to pełen atrakcji weekend i już czekam na następny taki za rok (tylko lepszy).

Stosik może niewielki, ale każda pozycja niezwykle dla mnie ważna :)

Zdobyta dla mnie przez Sardegnę dedykacja od pana Czubaja. I Czacha :D
PS Uznajmy to za cotygodniowy post o Krakowie, ok?

niedziela, 27 października 2013

ŚBK i ich książkowe bziki



Prawie dwa lata blogowania i wreszcie – wygląda na to, że przypadkowym postem stałam się spiralą wydarzeń. Zapewne każdy już słyszał o Śląskich Blogerach Książkowych. Słyszał? Słyszał. I każdy wie, że Kraków nie Śląsku nie jest – jakby nie patrzeć. Jednak dawno, dawno temu, zanim jeszcze ŚBK się ukonstytuowali, wyraziłam nieśmiałą chęć brania udziału w ich przedsięwzięciach, chociaż z wcielaniem w życie tego pragnienia niestety jest słabo. Ale postaram się to zmienić, we wrześniu bowiem dowiedziałam się, a niedawno Sardegna to potwierdziła, iż jestem jedynym honorowym członkiem ŚBK spoza Śląska. Taki zaszczyt zobowiązuje, a tu jeszcze okazuje się, że tegomiesięczny (nie ma chyba takiego słowa) temat postów tematycznych temat swój wziął od mego posta o NY. Dlatego nie ma co się ociągać, publikuję tutaj moje zeznania pod tytułem „ŚBK i ich książkowe bziki”.

Nieco zdekompletowany Arne Dahl
Myślę, że nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że moim największym obecnie bzikiem dotyczącym autora jest Arne Dahl. Na każdą kolejną książkę o Drużynie A czekam z niecierpliwością, a potem lecę i kupuję i konsumuję niemalże na miejscu (z wyjątkiem ostatniej, bo mnie finanse pognębiły ostatecznie). Dla mnie jest to po prostu najlepszy cykl szwedzkich kryminałów – bo nie czarno-białe, bo wielu równoważnych bohaterów, bo ciekawe zagadki, bo nietuzinkowy język, bo szeroki społeczny kontekst, bo piękny Sztokholm w tle. Bo lubię.


Równie zdekompletowana Martha Grimes
Drugim autorem, za którym od kilku lat stale się rozglądam po księgarniach i zapowiedziach internetowych to Martha Grimes i jej cykl o komisarzu Jury’m. Niesamowite jest kiedy nieangielska pisarka tworzy bardziej brytyjskie krajobrazy niż niektórzy Anglicy. Są to porządne, dobrze skrojone i osadzone na angielskiej prowincji klasyczne kryminały. A na dokładkę jest ciotka Agatha.


Pełna kolekcja serii o HP J. K. Rowling
W kategorii all time favourite wymienić zaś muszę J. K. Rowling. O tym jak uwielbiam Harrego Pottera i jak magiczne – dosłownie i w przenośni – są dla mnie te książki pisałam już wielokrotnie. Czytam każdego roku, a potem znów oglądam filmy. Wiele razy Potter uratował mnie, gdy miałam totalną niechcicę do wszystkiego – czytania, uczenia się, wychodzenia gdziekolwiek. Wizyty w Hogwarcie to lepsze niż najlepsza terapia. W zeszłym roku pokochałam zaś Trafny wybór, a teraz czekam na premierę pierwszego kryminału pani Rowling.



Moje nowojorskie lektury (minut ta na górze, bo to biblioteczna)
Co do bzików tematycznych, to o Nowym Jorku bardzo wyczerpująco pisałam tutaj. Drugim miastem jak oddziaływującym na moją wyobraźnię jest Kraków – szok, co nie? Pasja dla historii i kultury miasta przerodziła się na pewien okres mojego życia w wykonywany zawód przewodnika turystycznego, chociaż już tego nie robię, to był to prawdopodobnie najlepszy czas w moim życiu. Na szczęście mogę się teraz realizować na blogu, przybliżając wam trochę to królewskie miasto.


Bardzo niewielki wycinek książek o Krakowie

A już  z takich bzików ogólnych – gromadzenie ogromnych ilości książek wokół siebie. Po prostu nie umiem powiedzieć NIE – w związku z tym stosiki urosły już tam, gdzie ich nigdy nie było, a wciąż narastają. Ewidentnie przejmują kontrolę nad dziuplą.






Duma mej biblioteczki, a jednocześnie niewielka jej część. Serie ładnie się prezentują.

Stos naturalnie powstający obok biurka - słowo daję, już sama nie ogarniam, co tam teraz urzęduje.

czwartek, 24 października 2013

Na Targi, kochani, na Targi!

Dziś minął pierwszy dzień tegorocznych, krakowskich Targów Książki. Impreza potrwa do niedzieli, jednak najwięcej atrakcji (odnoszę takie wrażenie) i najważniejsi goście (Oisaj, Ktrya, Sardegna, Isadora i inni - wystąp!) przewidziani są na sobotę. Aby pławić się w tym splendorze, i ja zamierzam nawiedzić Targi w pierwszy dzień weekendu właśnie, i mimo zwyczajowego tłoku, zamierzam się ponapawać za zeszły rok i tak, żeby mi na następny starczyło.

Co będę tam robić? Przede wszystkim, oczywiście, gonić po stoiskach moich ulubionych wydawców: Wydawnictwa Dolnośląskiego, Otwartego, Czarnego, WAB-u, Czarnej Owcy, Albatrosa, Literackiego, Muzy, Sonii Dragi, Świata Książki, Naszej Księgarni, Znaku, Zysku, Noir Sur Blanc i zapewne jeszcze paru innych. Na pewno też zajrzę na stoiska z książką prawniczą, gdyż Targi to ten moment kiedy można próbować kupić coś choć trochę taniej (a przy komentarzach za 200 zł. to zawsze coś).

W sobotę będę się również udzielać na organizowanych spotkaniach - w grafiku mam o godz. 11 spotkanie z panią Rutą Sepetys, a o 15.30, kto wie, może wraz z Isadorą zaczaję się na Jonathana Carrolla? Marek Krajewski będzie niestety późno, kiedy już dawno będę urzędować z blogerami w "Smakołykach". Niestety nie udało mi się dziś dotrzeć by zdobyć wpis od pana Tomasza Pindel, ale w sumie mam wpis w indeksie, musi wystarczyć ;). Jest na tegorocznych Targach sporo znanych nazwisk, jest kilku celebrytów, ale muszę przyznać, że jakoś nie czuję przyspieszonego bicia serca na myśl o spotkaniach autorskich - może akurat nie ma tych, których najbardziej chciałabym poznać? Chociaż wątpliwe jest, by Arne Dahl zawitał kiedyś do Krakowa...

środa, 23 października 2013

„Kraina Chichów” czyli obłęd w ciapki



Jonathana Carrolla dawno temu wrzuciłam do jednego wora z Williamem Whartonem i tam siedział do niedawna. Nie pytajcie mnie, dlaczego tam wylądował, bo nie wiem. W każdym bądź razie w zeszłym roku przeczytałam jednego Whartona i nie spodobał mi się, tym samym zaś wór stał się może nie zakazany, ale na pewno mało atrakcyjny. W międzyczasie gdzieś tam czytałam zachwyty nad Carrollem, nawet na imprezie u znajomych nowopoznana rozmówczyni reklamowała mi bardzo tą powieść. Ale wciąż trzeba było przeczekać, informacja musiała wsiąknąć, po pożyczeniu z biblioteki zaś „Kraina Chichów” potrzebowała niczym ser dojrzeć na półce zanim po nią sięgnęłam. A teraz Carroll został moim tegorocznym odkryciem.

Jest to przede wszystkim opowieść z gatunku takich jakie lubię najbardziej – książka o książce. Główny bohater, Tomasz, od dziecka zafascynowany jest książkami autorstwa niejakiego Marshalla France’a, a szczególnie jedną – „Krainą Chichów”. W pewnej chwili, niejako przypadkiem, decyduje się napisać biografię swego ukochanego autora, o którym niewiele wiadomo, poza tym iż większość dorosłego życia spędził w małym miasteczku – Galen. Wyrusza tam zatem, by uzyskać zgodę na napisanie książki od córki zmarłego pisarza. Gdy tam dociera, wiele spraw staje się dla niego jasnych, ale jeszcze więcej się komplikuje. Zaczynają się dziać dziwne i straszne rzeczy, a wszystko to doprowadzi do wielkiego, wybuchowego finału. Takiego, przy którym jednocześnie wciska cię w fotel i podrywa pod sufit, a w międzyczasie masz ciary jak późnym wieczorem na opuszczonym cmentarzu.

Carroll oprócz obłędnej wyobraźni ma również piękny, wyrazisty styl, dzięki któremu cała opowieść uzyskuje taki, jakby to powiedzieć, „ekskluzywny” połysk. W treści powieść ta przypomina nieco „Cień wiatru” czy „Klub Dumas”, ale tutaj jest to jednak podane w bardziej płynny, a jednocześnie szalony sposób. Autor wciąż myli ślady, odsłania przed czytelnikiem tylko detale, ale nie pozwala odmalować całości sytuacji, aż do ostatniego zdania. Dosłownie ostatniego. Nie stosuje tanich chwytów, zaskakuje wyobraźnią. Wszystko to razem sprawiło, że czytanie „Krainy Chichów” stało się przeżyciem niemalże mistycznym.

Moja ocena: 6/6

Jonathan Carroll Kraina Chichów
Tłum. Jolanta Kozak
Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 1996

poniedziałek, 21 października 2013

[Cracoviana] Skąd te nazwy?



Skąd się wzięły niektóre krakowskie nazwy?

Dziś trochę o nazwach, które możecie wyśledzić na mapie Krakowa. Niektóre same w sobie nie są może dziwaczne, ale dziś nie ma już widocznych powodów, być np. nazwać ulicę Szpitalną ulicą Szpitalną. Znaczenia innych można się próbować domyślić (z różnym skutkiem), niektóre występują również w innych miastach. Są też takie, które na twarzach przyjezdnych rodzą zaskoczenie czy rozbawienie. Zresztą, również wielu rodowitych mieszkańców nie zawsze zdaje sobie sprawę z pochodzenia wielu krakowskich nazw.

Ul. Szpitalna – nazwa niby zwyczajna, gdyby nie fakt, że nie znajduje się na niej ani jeden szpital. Ta usytuowana na Starym Mieście niepozorna, choć dosyć długa i ostatnio modna uliczka swoją nazwę zyskała już w średniowieczu, kiedy to w tym kwartale istniały zabudowania klasztoru Duchaków (pełna nazwa to Kanonicy Regularni św. Ducha de Saxia)  oraz szpitale, które ci prowadzili. Było to idealne miejsce na usytuowanie budynków, w których znajdowali się nie tylko zwykli chorzy, ale i ci cierpiący  na zaraźliwe choroby, gdyż, choć znajdowało się w obrębie murów, było na uboczu i jakby trochę odseparowane od reszty miasta. W XIX wieku cały klasztor ze szpitalami niestety zburzono by zrobić miejsce dla Teatru Słowackiego, i nie ujmując nic temu ostatniemu, dopuszczono się tym aktem największego barbarzyństwa na zabytkach w Krakowie.

Źródło: Wikipedia
Mogiła – było swego czasu takie powiedzonko, które niektórzy wciąż stosują (w tym ja), kiedy coś jest nie do naprawienia – „no to mogiła”. Ale to nie od tego idiomu bierze się nazwa najstarszej części Nowej Huty. Mogiła była kiedyś osobną wsią, znaną między innymi ze znajdującego się tam kopca Wandy. Sama historia kopca nie jest do końca zbadana, miejscowa ludność od dawien dawna snuła opowieści jakoby był to grobowiec królewny Wandy (tej, co nie chciała Niemca). Wszyscy zapewne słyszeli o Wandzie rzucającej się do Wisły w okolicach Wawelu, natomiast niewielu zna dalszą część legendy. Otóż ciało Wandy Wisła wyrzuciła na brzeg właśnie tam, gdzie dziś znajduje się kopiec, stąd miejsce domniemanego pochówku nie jest przypadkowe. A nazwa wsi pochodzi właśnie od tej legendarnej mogiły. I niech ktoś powie, że Kraków nie żyje legendą.



Widok z kopca Wandy - Jadwiga Otrębska
Ul. Blich – uliczka łącząca ul. Kopernika z ul. Grzegórzecką, jak wiele innych ulic w średniowiecznych miastach, swoją nazwę bierze od zawodu, którym trudnili się mający tam swoje siedziby rzemieślnicy. Stolarze mieli Stolarską, Szewcy mieli Szewską, no a Blich? Blich to miejsce, gdzie bielono płótno. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale jeszcze w XIX wieku aleje Dietla i ul. Starowiślna były odnogami Wisły, a właśnie nad rzekami blicharze zakładali swoje warsztaty. Rzekę zasypano, nazwa została.

Ul. Krakowska – zwykle nazwy ulic pochodzące od nazw miast czy miejscowości do których prowadzą, miały za zadanie wskazywać kierunek, w jakim podróżny powinien się udać – stąd ulice Wielicka, Mogilska, Skawińska, Gdańska, Zakopiańska czy Warszawska. Z tego względu nazywanie ulicy od miasta, w którym ta ulica się znajduje, jest raczej dziwaczne i często rodzi zmieszanie u przyjezdnych. Rozwiązanie tej zagadki jest jednak całkiem proste – ul. Krakowska usytuowana jest na Kazimierzu, który praktycznie do początków XX wieku pozostawał osobnym miastem, stąd jego główna arteria nazwę swą bierze od najbliższego miasta – Krakowa.


Ul. Dajwór – niespodziewanie ta nazwa bierze się od nazwiska. W XVII wieku znajdujący się tu folwark dzierżawił Marcin Dajwór, ludzie zaczęli nazywać zaś prowadzącą tam drogę drogą na Dajwór,  wreszcie nazwa ulicy uległa skróceniu do samego „Dajwór”. Swego czasu oficjalnie nazywała się ul. Wałową, ale jest to jedne z tych przypadków kiedy zwyczaj przezwyciężył i dziś ulica znów nazywa się tak, jak powinna. PS Na Dajworze znajduje się klubokawiarnia „Artefakt”, miejsce występowania śmietanki krakowskiej blogosfery książkowej. ;)

Ul. Włóczków – niepozorna uliczka na krakowskim Zwierzyńcu. Nazwa pochodzi o innej nazwy flisaków, który to zawód miał niegdyś olbrzymie znaczenie – wtedy, gdy Wisła stanowiła jedną z głównych arterii komunikacyjnych i transportowych - flisacy (włóczkowie) bowiem zajmowali się spławianiem drewna.  O ile nazwa „flisacy” jest popularna w wielu innych miastach Polski, o tyle „włóczkowie” są elementem krakowskiej gwary. A wzięło się to po prostu od „włóczenia drewna po wodzie”.

Jest jeszcze wiele ciekawych krakowskich nazw, dlatego wkrótce postaram się zrobić drugi, podobny post. Mam nadzieję, że zainteresowałam Was choć trochę, a może w waszym miastach też są takie „podejrzane” nazwy?