O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

sobota, 31 grudnia 2016

Najlepsze książki 2016 roku

To był dziwny rok. Dużo się działo, wiele dobrego, wiele niedobrego, wiele takiego, które w sumie trudno zaszufladkować jako pozytywne lub negatywne. Dużo w tym roku czytałam, ale bardzo niewiele pisałam, nie wiem w sumie, z czego to wynikło. Nie mogę powiedzieć, że nie miałam czasu, bo były chwile w 2016 roku, gdy miałam go aż nadto. Pisać było o czym. Tylko jakby wena odpłynęła na calusieńki rok. Nie żeby dawniej była to jakaś super-wena, ale coś tak się zwykle kołatało. W tym roku zaś często zasiadałam z dłońmi nad klawiaturą jak domorosły wirtuoz, po czym nie byłam w stanie sklecić kilku sensownych zdań. Coś jak niechcica czytelnicza, tylko tym razem ucierpiało pisanie.

Co dziwne, trudno mi też było wybrać aż 10 najlepszych książek przeczytanych w 2016 roku. Nie zrozumcie mnie źle, czytałam sporo dobrych książek, tylko kilka ewidentnych gniotów (ósmy Potter, grrr), ale po wielu miesiącach okazuje się, że na widok wielu tych tytułów nie mam jakieś silniejszej reakcji emocjonalnej. Wybrałam te, które tą reakcję powodowały, a jeśli lista ta wyda się komuś mało ambitna, no cóż, bywa. Ja w każdym bądź razie z ręką na sercu mogę polecić każda z niżej wymienionych pozycji.

No to zaczynamy (kolejność mniej więcej przypadkowa):
1.       Motyl – Lisa Genova – wiele z tegorocznych najlepszych to książki, które długi czas przeleżały u mnie na półce. I tak właśnie było z Motylem, która to powieść okazała się przepiękną, smutną, mądrą i wzruszającą opowieścią o utracie ważnej funkcji w naszym życiu – pamięci. I jedynym dobrodziejstwem, dla chorej czy dla rodziny, była możliwość przygotowania się na najgorsze najlepiej jak się da.
2.       Światło, którego nie widać – Anthony Doerr – miałam nadzieję, że ta pozycja pojawi się na naszym rynku szybko i tak też się stało. Zwyciężczyni nagrody Pulitzera, obłędnie bogata i emocjonująca opowieść o II wojnie światowej widzianej młodymi oczyma. Zwykle niechętnie sięgam po tego typu literaturę, obrzydła mi w szkole, jednak tym razem zarówno perspektywa młodziutkiego, ubogiego Niemca i nastoletniej niewidomej Francuzki, jak i poetycki język tej powieści, i totalny brak edukacyjnego smrodku sprawił, że była to chyba najlepsza książka, jaką przeczytałam w 2016 roku.
3.       Żniwa zła – Robert Galbraith – trzeci tom przygód prywatnego detektywa Cormorana Strike’a. Z każdym kolejnym dowiadujemy się więcej o bohaterach, ale też z każdym kolejnym intryga jest coraz bardziej skomplikowana i nieprzewidywalna. A sposób, w jaki ta powieść się skończyła, to podstawa do nadania tej książce tytułu „Cliffhanger roku”.
4.       Posłaniec – Marcus Zusak – znów książka, która trochę poleżała na półce. Przyznam, że nie czytałam wiele książek australijskich autorów, i chociażby dlatego chciałam wreszcie sięgnąć po tą pozycję. Kolejnym plusem był jedne z moich ulubionych motywów, wokół którego kręci się fabuła. Tytułowy posłaniec dostaje tajemnicze wiadomości, które odpowiednio zinterpretowane mogą zmienić czyjeś życie. Na lepsze lub na gorsze. Tak pozytywnej ksiązki nie czytałam już dawno.
5.       Heban – Ryszard Kapuściński – tak, ta tez przeleżała długie lata – dla wtajemniczonych, kupiłam ją na Targach Książki w Krakowie, kiedy jeszcze odbywały się w starej lokalizacji. Książki Kapuścińskiego zawsze robią na mnie wrażenie, ale bogactwo zawarte w Hebanie po raz pierwszy obudziło we mnie prawdziwe zainteresowanie Afryką. I jednocześnie zapełniła dojmującą lukę w mojej edukacji o tymże kontynencie.
6.       Testament Nobla – Liza Marklund – też kupiona na Targach w starej lokalizacji. Mam wrażenie, że wbrew moich doświadczeniom z seriami i cyklami, każdy kolejny tom o Annce Benzgton jest lepszy od poprzedniego. Ewidentnie nie tylko ja tak myślę, bowiem właśnie ten tom dorobił się ekranizacji kilka lat temu. Kulisy przyznawania Nagrody Nobla walczą tu o uwagę z prywatnymi i zawodowymi problemami bohaterki. I kolejne zakończenie, które wbiło mnie w fotel.
7.       Siła niższa – Marta Kisiel – długo czekaliśmy na kolejnego Kiśla, długo, a jeszcze dłużej na kolejne Licho. I doczekaliśmy się, i powiem szczerze, że chociaż Dożywocie jest obłędne, to Siła niższa podobała mi się jeszcze bardziej. Rzadko miewać całą kartkę w Notecie zapisaną cytatami, rzadko w o ogóle spisuje cytaty. Tu spisałam, i do teraz jak je czytam to się śmieję, i uczę się ich sekretnie na pamięć by zabłysnąć w towarzystwie.
8.       Zawołajcie Położną – Jennifer Worth – poczekałam mocną chwilę, jak ucichły zachwyty nad tą książką (i aż pojawiła się w mojej bibliotece) po czym zachwyciłam się nią razem z całą resztą blogosfery. Prawdziwa, czasem wręcz naturalistyczna, a jednocześnie napisana z humorem i polotem opowieść o pracy położnej w ubogich dzielnicach Londynu/
9.       Polska odwraca oczy – Justyna Kopińska – dawno temu myślałam, że tylko reportaże o wojnie gdzieś daleko są w stanie mnie przerazić. Od kilku lat młode pokolenie polskich autorów skrupulatnie przekonuje mnie, że najbardziej przerażające są opowieści z naszego rodzimego podwórka. Które dzieją się teraz.
10.   Ciuciubabka – Arne Dahl – 2016 rok obdarował mnie dwoma nowymi powieściami mojego ulubionego autora, jednak to ta ostatnia (i jednocześnie ostatnia przeczytana w tym roku książka) zrobiła na mnie największe wrażenie. I jednocześnie kazała się zastanowić, jak w ciągu kilku lat ewoluowały książki o tych bohaterach, ale i sama Europa – od niskobużdzetowej jednostki szwedzkiej policji do drogiej i nowoczesnej multinarodowej grupy operacyjnej.
Zwykle tego nie robię, ale w tym roku chciałabym wybrać z powyższej dziesiątki tę jedną, jedyną Książkę 2016 roku, i jest nią Światło, którego nie widać Anthony’ego Doerr’a. Za to, że z książki, której zwykle nie chciałabym nawet czytać, uczynił najpiękniejsze literackie zdarzenie roku.



Mam całą listę postanowień noworocznych, i o niektórych z nich chciałabym napisać coś więcej. Zostawię to na później, dziś tylko powiem, że w 2017 roku życzę sobie pisać więcej. Tyle, ile pisałam dawniej, albo i więcej. Nie jest to jakiś przymus, tylko prawdziwa chęć z głębi duszy.


A w tym ostatnim poście tego roku życzę Wam wszystkim spełnienia marzeń w 2017 roku i inspiracji do wymyślania kolejnych, tak by każdy rok Waszego życia był kolejną Wielką Przygodą. Nie tylko literacką.

niedziela, 11 grudnia 2016

Mini-recenzje, czyli podsumowanie listopada

Tak się złożyło, że październik i listopad obfitowały w sporo wolnego czasu na czytanie. Obecnie będzie o niego trochę trudniej, ale dzięki temu może bardziej go docenię? Mimo, iż grudzień już w pełni, postanowiłam zrobić jednak spóźnione podsumowanie czytelnicze ubiegłego miesiąca, bowiem nie zdążę napisać pełnych recenzji tych książek, nim zapomnę o czym były, a jednak niektóre z nich zasługują na kilka słów.

Oto, co przeczytałam w listopadzie:

1.       Sztuka uprawiania róż z kolcami – Margaret Dilloway – wygrana dawno, dawno temu w blogerskim konkursie, zalegała od tamtych czasów na półce. Okazała się być ciepłą, słodko-gorzką obyczajówką o nauczycielce biologii, która zmaga się z niewydolnością nerek, a całą swoją energię przelewa w hodowane przez siebie róże. Nie jest to może Pulitzer, ale jednak mądra książka o tym, że ludzie są różni. Tak jak róże. Moja ocena: 4/6
2.       Dziewczyna z aniołem – Agnieszka Krawczyk – kolejna zalegająca na półkach od dawna pozycja, wreszcie coś o Krakowie. Spodziewałam się kryminału retro, tymczasem autorka chwilami poszła w coś, co określiłabym „Kodem Leonarda da Vinci” po krakowsku. Jednak spięła te wszystkie wątki w trzymającą się kupy całość, a opisy Krakowa roku 1959, znanych kątków w starszej odsłonie, zrobiły na mnie niemałe wrażenie. Moja ocena: 4/6
3.       Czerwony rynek– Scott Carney – udało mi się wypożyczyć ja z biblioteki, więc mogłam ze spokojem wyrzucić ją ze schowka w jednaj z internetowych księgarni. Co nie znaczy, że nie warto tej pozycji kupić. Warto, jest to chyba jeden z lepszych reportaży, które zdarzyło mi się przeczytać w ostatnich latach. Książka Carney’a zostawiła mnie z bardzo niewygodną wiedzą, którą jednak każdy powinien posiadać. Pełna recenzja dostępna tutaj. Moja ocena: 4,5/6
4.       Zawołajcie położną – Jennifer Worth – kolejna biblioteczna pozycja, swego czasu szeroko opisywana na blogach. Co mi nie przeszkodziło dopisać kolejną recenzje, którą możecie znaleźć tutaj. Moja ocena: 6/6
5.       Do wszystkich chłopców których kiedyś kochałam – Jenny Han – ta pozycja również leżała na półce, ale nie tak długo jak dwie pierwsze z tej listy. Kupiona pod wpływem amerykańskiego YouTube książkowego, osobiście nie zrobiła na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Niektóre młodzieżówki wykraczają daleko poza ramy swego gatunku, ta do nich nie należy. Ot, rozważania o posiadaniu chłopaka i pozycji w szkole. Nieźle napisane, ale jednak płytkie. Moja ocena: 3,5/6
6.       Pochłaniacz – Katarzyna Bonda – po licznych ochach i achach sięgnęłam i ja po tzw. „królową kryminału”. Hhhhm, no tak. Niekoniecznie jestem fanką ponad 600-stronicowych kryminałów, w których wątków pobocznych jest więcej, niż samej fabuły. Nazwijcie mnie głupią, ale nie zrozumiałam o co w końcu w tej książce chodziło. Autorka tak często stosuje zabieg zwrotu akcji, że pogubiłam się gdzieś po 300 stronach i już nie odnalazłam. Trochę to przypominało piruet na lodzie – trzy, cztery robią wrażenie, w okolicach piętnastego zaczynasz dyskretnie spoglądać na zegarek. Moja ocena: 3,5/6
7.       Harry Potter i Komnata Tajemnic – J. K. Rowling, Jim Kay – tego nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Jedna z bardzo niewielu nowych książek, jakie ostatnio do mnie przybywają, ta zmaterializowała się pod postacią prezentu urodzinowego. Rowling jak zwykle świetna, ilustracje jak zwykle piękne i idealnie uzupełniające fabułę (nie żeby fabuła tego potrzebowała). Moja ocena: 6/6
8.       Lapidarium V – Ryszard Kapuściński – niesamowite, że te teksty powstały około 15 lat temu. Chwilami komentarze Kapuścińskiego tak wpisywały się w dzisiejsze problemy kraju i świata, jakby autor ożył, obejrzał „Fakty” w TVN i nie mógł się powstrzymać od zrobienia notatek. Moja ocena: 5/6
9.       Polska odwraca oczy – Justyna Kopińska – listopad był ewidentnie miesiącem dobrych reportaży, a ten jest jednym z nich. Autorka opisuje znane z mediów sprawy, które z powodu złe woli lub wadliwych przepisów nie zostały w sposób odpowiedni załatwione, i niekiedy ciągną się do dziś. Tyle zła w jednej małej książce. Emocje, jakie towarzyszyły mi podczas lektury, porównać mogę do tych, które odczuwałam czytając Jutro przypłynie królowa Wasielewskiego. Moja ocena: 5/6


piątek, 2 grudnia 2016

Katarina Bivald "Księgarnia spełnionych marzeń"

Nic tak łagodząco działa na duszę w mroczne, jesienne, wietrzne dni jak dobra powieść obyczajowa o przyjaźni i książkach. Taka książka powinna się zawsze znajdować w podręcznej apteczce, obok soku malinowego, ciepłego koca i aspiryny. Na szczęście dla mnie, w szale zakupów przez ostatnie lata udało mi się zapełnić i tą lukę. Księgarnia spełnionych marzeń Katariny Bivald została wepchnięta bezpardonowo w tylny rząd, do kąta, skąd wygrzebałam ją akurat by zakopać się pod kocem, gdy za oknem pizgało złem.

To jedna z tych dosyć przewidywalnych książek, gdzie mało co może nas zaskoczyć, w sumie niewiele się dzieje, i które tak łagodząco działają, zwłaszcza przy natłoku myśli i zdarzeń. Dwudziestoośmioletnia Sara niedawno straciła pracę w księgarni, toteż nic specjalnie nie trzyma jej w rodzinnym Haninge, Szwecja. Korzysta zatem z zaproszenia sześćdziesięcioletniej Amy, korespondencyjnej przyjaciółki, i przybywa do niewielkiego miasteczka Broken Wheel, USA. Na miejscu czeka ją spore zaskoczenie, ale i wiele ciepła i dobroci, do których lgnie jak ćma do światła. Niespodziewanie okazuje się, że zapuszczona dziura na końcu świata może okazać się czyimś miejscem na Ziemi, chociaż nawet miejscowym jest trudno w to uwierzyć.

Przyjaźń dwóch bohaterek spisana została w formie listów, które Amy wysłała Sarze. Listy te początkowo kręcą się wokół książek, wkrótce jednak zaczynają zdradzać coraz więcej o Broken Wheel i jego mieszkańcach. Żałowałam jedynie, że listy przestały w pewnym momencie dotyczyć książek, co było uroczym dodatkiem do głównej opowieści, jednak na szczęście autorka zaczęła umieszczać odnośniki do znanych i mniej znanych tytułów w innych miejscach powieści, zatem w trakcie lektury coraz to natykałam się na cytaty lub wspomnienia o książkowych bohaterach, i nie raz zaglądałam w Google, by znaleźć pierwowzór.

To ten typ książki, w której prawie nic się nie dzieje, którą czyta się dla samej atmosfery i bohaterów, dla delikatnej zmiany w każdym z nich, wywołanej pojawieniem się Sary w miasteczku. Sama Sara była wprawdzie odrobinę bezbarwna, za to galeria postaci drugoplanowych w zupełności mi to wynagradzała. Zatem jeśli lubicie takie właśnie lekkie, trochę senne ale bardzo optymistyczne książki, szczerze polecam Wam Księgarnię spełnionych marzeń – odrobinę Szwecji w Iowa!

Moja ocena: 4,5/6

Katarina Bivald Księgarnia spełnionych marzeń
Tłum. Ewa Chmielewska-Tomczak
Wyd. Amber

Warszawa 2014

czwartek, 24 listopada 2016

"Czerwony rynek" Scott Carney

Za każdym razem kiedy wydaje mi się, że jako tako zdaję sobie sprawę z obecności wszelakiego zła na naszym globie, trafia mi do rąk kolejny reportaż obnażający inny jeszcze rozdział z historii wyzysku jednych przez drugich. Nie inaczej było, gdy z biblioteki pożyczyłam Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci. O handlu żywym towarem i nieetycznych zachowania przy okazji przeszczepów różnych organów wiedziałam już wcześniej. Nie wiedziałam jednak, że istnieje aż tyle odmian tego biznesu, i że jest o kolejny przykład wykorzystywania bidy w krajach Trzeciego Świata.

Scott Carney zainteresował się tematem traktowania ciała zmarłego jako towaru, gdy w trakcie jego pracy w Indiach zmarła jedna z jego studentek, a jemu przypadł w udziale smutny obowiązek zajęcia się wszystkim związanym z jej śmiercią. Po kolei autor przeprowadził dziennikarskie śledztwa, w wyniku których odkrywa przed nami szereg dziedzin biznesowych, o których istnieniu nie wiemy lub nie chcemy wiedzieć: handel organami, kośćmi zmarłych, komórkami jajowymi. Nielegalnych więzieniach, w których przetrzymuje się porwanych, którym pobiera się krew, lub ciężarne kobiety, które mają donosić cudze ciąże. Wreszcie o zasadach panujących w świecie ludzkich królików doświadczalnych, i historii transplantologii w kontekście prawnym.

Przeraża ilość odmian przedsiębiorczości skupionej wokół ciała ludzkiego. Nie ma właściwie elementu naszej ziemskiej powłoki, którego nie dałoby się spieniężyć: włosy, krew, narządy, kości, oczy, skóra, odporność… Carney pozostawia czytelnika z ważnymi pytaniami, między innymi o to, który system pobierania narządów i tkanek jest w rzeczywistości bardziej humanitarny i mniej podatny na przestępcze działanie: bezpłatny czy płatny? Opowiada o biedzie, która zmusza ludzi w krajach Trzeciego Świata do sprzedaży wszystkiego, bez czego da się żyć, ale też o zachłannym świecie zachodnim, który to wszystko zagarnia, chociaż zarzuty pod adresem tego ostatniego odnoszą się bardziej, moim zdaniem, do Amerykanów niż do reszty Zachodu. Zwyczajnie, ich system finansowania procedur medycznych przez prywatne firmy ubezpieczeniowe, które poszukują oszczędności, wydaje się w dużym stopniu odpowiedzialny za szereg kryminogennych zachowań np. w Indiach. Bo bez popytu nie byłoby podaży.

Jest to trudna, porażająca i miejscami makabryczna książka, jednak bardzo ważna. Po przeczytaniu jej bowiem nie możemy już powiedzieć „Nie wiedzieliśmy”. I to jest właśnie powód, dla którego ludzie powinni czytać takie reportaże.

Moja ocena: 4,5/6

Scott Carney Czerwony rynek
Tłum. Janusz Ochab
Wyd. Czarne

Wołowiec 2014

czwartek, 17 listopada 2016

Jennifer Worth "Zawołajcie położną"

W zeszłym tygodniu postanowiłam zrobić sobie małą przerwę od czytania własnych półek i po raz pierwszy od dawna skorzystałam z półek w mojej osiedlowej bibliotece. Na nich to właśnie wyhaczyłam swego czasu często i gęsto opisywaną w książkowej blogosferze książkę Zawołajcie położną, o której słyszałam wiele, wiele dobrego. I nie byłam rozczarowana.

Jennifer Worth opowiada o przypadkach, z jakimi stykały się położne pracujące niedługo po zakończeniu II wojny światowej w slumsach Londynu, ale przede wszystkim o życiu, jakie się tam wiodło, i problemach, z jakimi borykali się ich mieszkańcy. Wydaje mi się, iż często popadamy w pułapkę myślenia o krajach zachodnich jako o tych, które z wojny wyszły niemalże bez szwanku a życie w nich było od razu miodem i mlekiem płynące, skupiając się na niedoli tych, którzy pozostali za żelazną kurtyną. Worth opowiada historie ludzi, którzy w trakcie wojny potracili rodziny, zdrowie i dach nad głową, zaś życie w dokach opisuje jako trudne, ubogie chyłkiem uprawiane w cieniu wspomnień sprzed kilku lat.

Poza realistycznym opisem społeczeństwa, z którym pracowała, autorka wykazała się niezwykłym talentem do opowieści. Chociaż wiele historii, które znalazły swoje miejsce na kartach tej książki, było przepełnionych smutkiem i beznadzieją, brudem i chorobą, to jednak nawet takie czytało się z zapartym tchem, zupełnie jakby autorka po prostu usiadła obok i snuła te opowieści „na żywo”. Nie bez wpływu pozostaje też sposób, w jaki skonstruowana została ta książka – historie smutne przeplatane są z radosnymi, a beznadziei i żalu jest tu mniej więcej tyle, ile wzruszeń i dobrego humoru. Z jednej strony mamy opisy przerażających, urągających ludzkiej godności warunków życia, z drugiej dziewięćdziesięcioletnią zakonnicę ustawiającą do pionu przemądrzałego studenta.

Poleciałabym Zawołajcie położną” wszystkim, jednak po pierwsze – mam wrażenie, że wszyscy już ją przeczytali, a po drugie – dałam ją mojej mamie i dla niej jednak ta książka była zbyt naturalistyczna i nie była w stanie jej skończyć. Jeżeli jednak jeszcze jakimś cudem nie sięgnęliście po tą książkę i nie jesteście bardzo wrażliwi na brud i cierpienie opisane w książkach, to serdecznie zachęcam do lektury!

Moja ocena: 6/6

Jennifer Worth  Zawołajcie położną
Tłum. Marta Kisiel-Małecka
Wyd. Literackie

Kraków 2014

poniedziałek, 7 listopada 2016

Podsumowanie - październik

Dawno nie robiłam miesięcznego podsumowania tego, co udało mi się przeczytać. A że jest co podsumowywać i nie wszystkie pozycje doczekały się własnych postów, to dziś zapraszam na przegląd czytelniczy października.



W ubiegłym miesiącu przeczytałam 10 książek z czego aż 7 zalegało na moich półkach co najmniej od roku (a przeważnie o wiele, wiele dłużej). Po pobieżnym podliczeniu składały się one na mocno ponad 3000 stron. Dwie powieści zostały napisane przez polskich autorów, reszta przez zagranicznych, nadreprezentowana przez Wielką Brytanię i okolice (aż 6 pozycji). Jakościowo było bardzo dobrze, trafił się wprawdzie jeden koszmarek i jedno „niech będzie, ale raczej na nie”, za to pozostałe 8 pozycji uzyskało u mnie wysokie notowania.

A konkretnie przeczytałam:
1.       Sędzia – Mariusz Zielke – nabytek z zeszłorocznych Targów Książki w Krakowie, thriller prawniczy będący, jak się okazało, 3 tomem cyklu o dziennikarzu Jakubie Zimnym. Wciągająca lektura, idealna dla wielbicieli teorii spiskowych. Bo chociaż intryga uknuta przez autora sprawia wrażenie możliwej do przeprowadzenia w prawdziwym życiu, to jednak chwilami spiskowa teoria dziejów bierze górę nad realizmem. Moja ocena: 4,5/6
2.       Intryga małżeńska – Jeffrey Eugenides – jedna z perełek, która zalegała na regale od tak dawna, że już nie pamiętam, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach została zakupiona. Piękna i bogata opowieść o młodości, odnajdywaniu siebie na przekór wszystkim, przyjaźni i miłości, ale również o literaturze, filozofii i psychologii. Eugenides umieścił tu szczegółowy, łapiący za serce i otwierający oczy opis choroby afektywnej dwubiegunowej, który powinien być obowiązkową lekturą dla wszystkich tych, którzy twierdzą, że ludzie chorzy na depresję powinni „po prostu wziąć się w garść”. Moja ocena: 5/6
3.       Potem – Rosamund Lupton – kolejna zapomniana perełka, wygrzebana z regału przy okazji wielkiej akcji czytania zaległości. Wciągający thriller, o którym możecie przeczytać tutaj. Moja ocena: 4/6 
4.       Piramida – Henning Mankell – pragnęłam powrotu do znajomego bohatera i znajomego stylu. Ta mini-powieść (długie opowiadanie?) opowiada o śledztwie tuż przed pierwszym tomem serii o komisarzu Wallanderze. Przy okazji okazało się, że mam jeszcze dwa nieprzeczytane tomy z tego cyklu, zatem będzie co czytać przy kolejnym czytelniczym niechciejstwie. Moja ocena: 4/6
5.       Wspomnienia Sherlocka Holmesa – Arthur Conan Doyle – to był ostatni tom przygód detektywa wszechczasów, jaki miałam nieprzeczytany, dlatego długo się ociągałam z lekturą. Teraz tylko pozostaje czekać na czwarty sezon serialu BBC Sherlock.
6.       To musi być miłość – Sharon Owens – o tym koszmarku literackim pisałam tutaj.
7.       Harry Potter i Kamień Filozoficzny – J. K. Rowling, Jim Kay – ta pozycja doczeka się niedługo osobnego posta, tutaj tylko powtórzę, co inni już mówili – ponowne czytanie Pottera z tymi klimatycznymi ilustracjami to naprawdę niezwykle przeżycie! Moja ocena: 6/6
8.       Siła niższa – Marta Kisiel – po 6 latach mamy go – drugi tom Dożywocia. O moich wrażeniach z lektury można poczytać tutaj. Moja ocena: 6/6
9.       Świat według Bertiego – Alexander McCall Smith – jak widać, w październiku chętnie powracałam na stare literackie śmieci, czyli do znajomych bohaterów. 4 tom cyklu 44 Scotland Street nie zawiódł mnie w żadnym zakresie. Wszystkie znajome postaci były tak samo urocze i zabawne, jak w poprzednich (z wyjątkiem Bruce’a), Domenica wciąż ma ciekawe antropologiczne uwagi do codzienności, Duża Lou wciąż szuka miłości, a mały Bertie wciąż ma 6 lat i uciążliwą matkę. Moja ocena: 5/6
10.   Harry Potter i przeklęte dziecko – J. K. Rowling , John Tiffany, Jack Thorne – tutaj również w najbliższym czasie popełnię posta, niestety nie będzie on tak pozytywny w treści jak ten o ilustrowanym Harrym Potterze. Moja ocena: 3/6


sobota, 5 listopada 2016

Raport z pewnego czytania

Dawno, dawno temu opublikowałam post pt. „197 książek”. Był to post o 197 nieprzeczytanych książkach, które zalegają na moich półkach. To było chyba w 2015 roku, od tego czasu lista zdążyła spuchnąć do 230 pozycji i wciąż rośnie, aczkolwiek coraz wolniej. To była długa i ciekawa podróż, co więcej, nie jestem nawet w jej połowie, ale już mogę Wam co nieco o niej opowiedzieć. Zatem, zapraszam do czytania kilku subiektywnych uwag z postępów z prac.

1.       Zrobienie listy było kamieniem milowym całego procesu. Tak, po jej sporządzeniu dalej kupowałam książki, tak, po jej sporządzeniu przez kilka miesięcy wciąż nie czytałam swoich starych książek, ale sam fakt istnienia listy poniósł za sobą długofalowe skutki. Przede wszystkim, dowiedziałam się, ile tego tak naprawdę jest. Więcej, niż przypuszczałam. Po drugie, mogłam od tego momentu monitorować, co się w temacie dzieje. A wierzcie mi, uzyskanie kontroli nad elementem swojego życia, nad którym się wcześniej nie miało żadnej kontroli, daje niesamowitego kopa do działania.
2.       Na moich półkach znajdują się niesamowite opowieści. Historie, o których nawet nie wiem, że tam są, bo zapomniałam już, kiedy i po co je kupiłam. Nie wiem, o czym są. Jedynie ich okładki przelatywały mi przed oczyma przy okazji sprzątania czy przeprowadzki. Każde takie odkrycie jest porównywalne do wykopania skarbu w ogródku. Po co przynosić nowe pozycje z bibliotek, księgarni, od znajomych, kiedy takie klejnoty jak Intryga małżeńska Jeffrey’a Eugenidesa albo Heban Ryszarda Kapuścińskiego czekają tylko, by je ktoś otworzył?
3.       Nie ma nic złego w kupowaniu książek. Złe jest to, że kupujesz pozycję, o której nic właściwie nie wiesz, której nie chce od razu przeczytać,  tylko dlatego, że jest na promocji i jakiś bloger o niej mówił. Albo kojarzysz okładkę. Albo system rekomendujący Ci ją pokazuje. Nie mówię, że jest to łatwe – zajęła mi ponad rok by dojść do momentu, w którym jestem teraz – kupuję to, co chcę przeczytać teraz. Czytam. Odkładam na półkę. Żadnych zaległości. Poza tymi 180, które mi jeszcze zostały…
4.       Wyznaczanie celu. Dawno temu wypisałam sobie listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią, a na niej znalazło się głębokie pragnienie, by kiedyś wejść do księgarni i kupić książkę, wiedząc, że w domu mam wszystko przeczytane. To musi być obłędne uczucie, które obecnie jest bardzo oddalone w czasie, ale liczę, że kiedyś mi się uda. To jest mój cel, przeczytać te wszystkie zaległe książki, żeby móc kiedyś doświadczyć tego przeżycia.
5.       Nie wszystkie książki ze mną zostaną. Chociaż w inne sfery życia powoli wtłaczam założenia minimalizmu, w kwestii moich książek minimalizm pozostaje poza marginesem. Lubię moje książki, co więcej, lubię dawać im kolejne życia i pożyczać na prawo i lewo. Właściwie nie ma już książek, którym nigdy nie pożyczam, niektóre tylko zarezerwowane są dla bliższych znajomych. Policzyłam kiedyś, że na raz z mojej biblioteczki korzystało około 40 osób. Dlatego nie żałuję, że mam tyle pozycji, nie zamierzam okrawać mojej kolekcji zbyt drastycznie i na pewno z czasem znów będę ją rozbudowywać. Ale niektóre książki odejdą w świat. Nie ma sensu trzymać czegoś, czemu dałam ocenę 1/6, na pewno nie pożyczę tego nikomu, kogo znam, ale może gdzieś znajdzie się ktoś, kto oceni daną pozycję bardziej pozytywnie?

Też czytacie swoje półki? Jak Wam to idzie? Dodajcie pod spodem swoje uwagi na temat czytania zaległych pozycji!

środa, 2 listopada 2016

"To musi być miłość" Sharon Owens

Nikt nie lubi, kiedy jeden z naszych ulubionych autorów rozczarowuje. A nawet jeśli nie ulubionych, to takich, co do których miało się zaufanie, że dostanie się konkretny typ powieści konkretnej jakości. Wiadomo, nie każdemu się wszystko musi podobać itd. ale to co miałam okazję przeżyć przy okazji lektury To musi być miłość to był prawdziwy horror. Nie mówię o gatunku.

Przeczytałam do tej pory trzy książki Sharon Owens, irlandzkiej pisarki obyczajówek – dwie bardzo mi się podbały, Tawerna przy Klonowej oraz Herbaciarnia pod Morwami. Trzeci nie była zachwycająca, ale poprawna. Natomiast to, o czym dziś piszę, to koszmarek najgorszego sortu. Naprawdę. Drukarka płakała jak to wypluwała. Nastawiałam się na powieść obyczajową z wątkiem romantycznym. No jest: Sarah (Sara? Redaktor nie mógł się chyba zdecydować) za kilka dni wychodzi za mąż, za bogatego właściciela ziemskiego. W oczekiwaniu na swój bajkowy, zimowy ślub przez przypadek dowiaduje się, iż jej narzeczony wciąż kocha swoją zmarła przed laty żonę. Zatem zostawia cały śmietnik do uprzątnięcia swojej przyjaciółce, a sama ucieka ze szkockiego dworu prosto do uroczej, irlandzkiej chatki, gdzie postanawia zastanowić się nad swoim życiem i jakoś je uporządkować. Aha, przed ślubem rzuciła pracę, a mieszkała w wypasionym apartamencie swojego narzeczonego, zatem teraz nie ma pracy, nie ma domu i wydaje całe oszczędności na wynajęcia chatki na irlandzkim wybrzeżu. Ma sens, co nie?

Na miejscu oczywiście od razu pierwszego dnia skrada serce miejscowego mechanika, oraz znajduje trzy przyjaciółki, które po kilku chwilach znajomości opowiadają jej o wszystkich swoich sekretach i przyjmują do swojego klubu książki. Gdyby to było tyle, i tak byłoby dużo i głupie, ale w tym momencie autorka postanawia, że zrobi „literacki” odpowiednik strogonowa – wrzuca wszystko i miesza. Jest zatem nieszczęśliwa miłość, bezpłodność, ucieczka przed przeszłością, ślub, zbrodnia, heroina, Nowy Jork, fikuśne przebieranki, tajemnica sprzed lat, lawendowy dom, bankructwo, oszustwo, zdrada i wszelkiej maści inne dramaty. A to wszystko napisane prymitywnym językiem dwunastolatki tworzącej wypracowanie domowe (tu się zastanawiam nad rolą tłumacza, bo jednak ta pisarka tak nie pisze…) Wymieszane jest to wszystko tak, że od połowy czytałam tą książkę już tylko dla masochistycznej przyjemności, porównywalnej z usilnym trącaniem językiem bolącego zęba.

W charakterze zgniłej wisienki na tym torcie ze śledzia dodać można, że książka była wydaja niechlujnie, pełno w niej literówek, nie mówiąc już o drobnych błędach fabularnych i pomylonym tytule w blurbie na tylnej okładce. Nie sposób nie pomyśleć, iż jest to książka, której nikt nie wydał. Ta książka się przytrafiła. Drukowali masę innych rzeczy i gdzieś zaplątało się i to. Fabuła, jakby autorka miała bliski termin w kontrakcie i musiała COŚ napisać, żeby nie płacić kary. Tłumaczenie toporne. Praca redaktora niewidoczna na tle licznych pomyłek i pomyłeczek. I na koniec na tylnej okładce entuzjastyczna recenzja… innej książki tej autorki.

Nie wiem, czy będę miała odwagę cywilną, by jeszcze kiedyś przeczytać cokolwiek autorstwa Sharon Owens.
Moja ocena: 1,5/6 (to pół za to, że jednak doczytałam do końca, jedynki są zarezerwowane zwykle na tych niedoczytanych)

Sharon Owens To musi być miłość
Tłum. Alina Siewior-Kuś
Wyd. Książnica
Katowice 2009


poniedziałek, 31 października 2016

ANIELSKI KONKURS - WYNIKI!!!!!!!!!!!!!!!

Prosta recepta na to, by sobie życie utrudnić – zorganizuj konkurs i poproś uczestników, żeby napisali coś od siebie, a Ty wybierzesz jedną najlepszą wypowiedź.
Będzie łatwo, mówili. Będzie fajnie, mówili.

KAŻDY Anioł Stróż które mi opisaliście (i każdy opis sensie technicznym) był wspaniały, i każdy zasługuje na pierwszą nagrodę. Ale niestety na stanie jest tylko jeden egzemplarz do wygrania, toteż po intensywnym procesie myślowym wybrałam tą jedną osobą wraz z jej Aniołem, do której powędruje „Siła niższa”. A jest nią:


Katarzyna Dela


Twój rudowłosy Anioł i jego nietypowe podejście do Twojego bezpieczeństwa, jak również niezwykle poetycki język pozostawiły mnie pod wielkim wrażeniem. Mam nadzieję, że powieść Ci się spodoba J

Pozostałym bardzo, bardzo dziękuję za udział w konkursie. Każde z Was przyłożyło się do odpowiedzi, przekraczając 1000-krotnie moje najśmielsze oczekiwania. I chociaż nie mogłam nagrodzić większej liczby osób, cieszę się, że chociaż każde z Was zostanie ze swoim Aniołem Stróżem.

A gdyby ktoś się zastanawiał, to mój Anioł Stróż, pomijając fakt, że jest dumny i blady, często musi wyglądać właśnie tak:



piątek, 28 października 2016

„Siła niższa” – ANIELSKI KONKURS

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Uroboros, a poniekąd i mojej nieogarniętości, niniejszym mam przyjemność ogłosić konkurs!

Nie byle jaki konkurs, KONKURS ANIELSKI, w którym do wygrania jest dożywotni egzemplarz powieści „Siła niższa” Marty Kisiel vel. Ałtorki,  stanowiącej (powieść, nie Ałtorka) godną kontynuację „Dożywocia”, na którą wszyscy czekaliśmy.



Regulamin konkursu:
1.       Organizatorem konkursu jestem ja, natomiast nagrodę ufundowało Wydawnictwo Uroboros (Grupa Wydawnicza Foksal).
2.       Do wygrania jest 1 (słownie: jeden) egzemplarz powieści Marty Kisle „Siła niższa”. Organizator zastrzega sobie możliwość pomazania powieści przez Ałtorkę, jak Bóg da.
3.       Czas trwania konkursu: 28-30 października 2016 roku.
4.       Zasady uczestnictwa: umieszczenie komentarza pod niniejszym postem, zawierającego kolejno: wyrażenie chęci przystąpienia do konkursu, odpowiedź na pytanie konkursowe, adres e-mail do kontaktu w przypadku wygranej.
5.       Nie są wymagane żadne inne działania typu lajkowanie fanpejdża lub dodawanie do obserwowanych. Wszelkie takie działania będą mile widziane, ale pozostaną bez wpływu na wynik konkursu.
6.       Zgłoszenia można zamieszczać do północy z 30 na 31 października 2016 roku (liczy się godzina zamieszczenia komentarza według zegara blogspota).
7.       Ogłoszenie zwycięzcy nastąpi w poniedziałek, 31 października 2016 roku.
8.       Zwycięzca zostanie wyłoniony przez mnie, drogą myślenia.
9.       Po potwierdzeniu wygranej i uzyskaniu adresu pocztowego zwycięzcy zostanie przesłana nagroda drogą listu poleconego.

Widać, że pisał to prawnik w stanie lekkiego upojenia „Siłą niższą”, prawda?

A teraz najważniejsze – pytanie konkursowe:

Jaki byłby/jest Twój Anioł Stróż?

Odpowiedź może zawierać opis powłoki zewnętrznej Anioła, jego sfery emocjonalnej, duchowej, psychicznej, hobby, ewentualne dziwactwa i choroby.

Najciekawszy opis Anioła Stróża zostanie przeze mnie nagrodzony „Siłą niższą”.



Czyli podsumowując w skrócie: piszecie pod tym postem „Biorę udział w konkursie” lub ekwiwalent, opisujecie Anioła, dodajecie adres e-mail i czekacie na ogłoszenie wyników w poniedziałek 31 października 2016 roku. Powodzenia!!!!!!!!!!

środa, 26 października 2016

Marta Kisiel "Siła niższa"

Czy ktokolwiek kto czytał był Dożywocie przez chwilę chociażby przypuszczał, że ewentualna kontynuacja będzie jakaś kiepska czy coś? Ewentualna, bowiem Ałtorka wystawiła nas, Czytelników, na nie lada próbę wytrzymałości, każdemu z nas przydała niemalże anielską cierpliwość, każąc czekać na Siłę niższą sześć lat. Sześć lat! I jak tu się nie zmienić w tym czasie w pradawnego stwora, co w sercu budzi grozę?

Ano, my postarzeliśmy się o sześć lat, jednak w życiu Konrada Romańczuka i reszty ferajny upłynęło ich niespełna dwa. Po… pewnych wydarzeniach (nie ma spoilera, nie ma spoilera) dożywotnicy i ich człowiek zamieszkują teraz nieznaną z nazwy czy adresu willę. Chociaż oryginalna grupa wokalno-wkurzająca sama w sobie spełniała wszelkie standardy unijne, Ałtorka postanowiła dodać do niej kilka nowych potworów, w tym trzy widma żołnierzy Wehrmachtu, kobietę w ciąży i dodatkowego Anioła Stróża. Jakby jeden Anioł w rodzinie nie wystarczył.. Wbrew powszechnej opinii, taki anioł to wcale nie jest takie misiu, misiu, fajnie, zero stresów. A dwa anioły, o zupełnie sprzecznych osobowościach, to materiał nie tylko na konflikt zbrojny, ale i na kolejną część Dożywocia.

Podczas lektury nie sposób się nie pochylić nad rzeczonym problemem Anioła Stróża w kontekście szerszym niż tylko dziecięca modlitwa przed snem. Na ile taki Anioł kształtuje człowieka, a na ile człowiek Anioła? Czy człowiek może żyć bez Anioła? Czy Anioł może żyć bez człowieka? I wreszcie, to najważniejsze, kluczowe dla ludzkości pytanie: czy ważniejsza jest zdrowa żywność czy zastrzyk ponadprogramowych cukrów i grzańca z tegesem?

Jeśli ta recenzja nie ma dla Ciebie za grosz sensu, to zapewne jeszcze nie trafiło Ci w ręce Dożywocie, a zatem czym prędzej to nadrób, by z rozkoszą w sercu i słodyczami w woreczku zasiąść do lektury Siły niższej, która, o ile to w ogóle możliwe, jest chyba nawet kapkę, odrobinę, ździebko lepsza od swojej sławnej poprzedniczki.

A ja się teraz pytam, kiedy kolejny tom?

PS A tu kilka cytatów na zajawkę:

"Kto rano wstaje ten idzie po bułki"

"W d..ie przegród nie ma"

"Na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje"

"Dział windykacji i innych form prześladowań"

"(Krakers) wierzy w bomby kaloryczne dalekiego zasięgu jako uniwersalną gwarancję powszechnego szczęścia i pokoju między narodami i gatunkami świata"

Telegram od Licha


Moja ocena: 6/6

Marta Kisiel Siła Niższa
Wydawnictwo Uroboros

Warszawa 2016

poniedziałek, 24 października 2016

"Potem" Rosamund Lupton

Niesamowite jest to, jak wiele jest książek na moich półkach, o których nie wiem nic. Nie tylko jeszcze nie zakręciłam się wokół nich wystarczająco, by je przeczytać, ale nie wiem, skąd się u mnie wzięły, kiedy je kupiłam, gdzie, za ile, i tak właściwie po co? Nie chodzi mi o to, że na to nie zasługują (bywa różnie), ale jaki proces myślowy przebiegał przez moje szare komórki, kiedy płaciłam za książkę, o której nawet nie wiem, o czym jest. Ba, często nawet nie wiedziałam jaki to gatunek.

Chciałabym kiedyś napisać coś więcej o tym intensywnym procesie, który się u mnie ostatnio odbywa, czyli o czytaniu olbrzymiej (w porównaniu do lat ubiegłych) ilości zalegających od lat nieprzeczytanych książek, bo jest to zaiste przygoda godna co najmniej Bilbo Bagginsa. Ale o tym innym razem, dziś będzie o takiej właśnie książce: nie wiem, kiedy ją kupiłam, nie wiem gdzie, nie wiem czy była przeceniona, czy wzięłam ją prosto z półki „Nowości”. Wiem tylko, że Rosamund Lupton swego czasu była niezwykle popularna, a jej pierwsze dwie powieści Siostra i Potem przewijały się przez książkowe blogi niczym scenariusz „ósmego” Pottera dzisiaj.

Wiedziała, że ma ładną okładkę. Nie wiedziałam, że fabuła toczy się na przedmieściach Londynu. Nie wiedziałam, że to thriller. Nie wiedziałam, że będą tu lekkie elementy nadprzyrodzone, ani że jest to powieść napisana w pierwszej osobie. Wiem natomiast teraz, że czasem takie wskoczenie w książkę, o której nic się nie wie, potrafi być oczyszczającym i niezwykłym doznaniem.

Grace jest żoną i matką dwójki dzieci – kilkuletniego Adama i nastoletniej Jenny. Kiedy ta druga zostaje uwięziona w płonącej szkole, Grace nie waha się długo i wbiega do szalejącej pożogi by ratować swoje dziecko. Obie odnoszą poważne obrażenia i zostają przewiezione do szpitala. Coś dziwnego jednak ma tam miejsce. Podczas gdy okaleczone ciała spoczywają w szpitalnych łóżkach, podłączone do rurek i ekranów, Grace i Jenny, niewidoczne dla innych, przemierzają korytarze szpitala, próbując dociec kto i dlaczego podpalił szkołę i zniszczył ich rodzinę.

Nie będę kłamać – pierwsze 100 stron przeczytałam trochę na siłę, przeszkadzała mi nie tylko pierwsza osoba, w której książka jest napisana, ale również fakt, iż ta pierwsza osoba cały czas zwraca się do innej osoby – jak dla mnie za dużo się tu działo na poziomie narracji. Jednak kiedy już wgryzłam się w Potem, skomplikowana i tajemnicza fabuła zaczęła mnie wciągać jak bagno. Autorka wprowadza kolejne osoby dramatu, jednak ani przez chwilę nie ma się poczucia, że jest tu zbyt tłoczno, a zakończenie, przynajmniej dla mnie, było przerażające. Powiem tylko, że spokojny sen na tę noc miałam z głowy.

Jesień to dobra pora na takie bogate w intrygę thrillery, dlatego jeśli czujesz takie klimaty i nie wiesz, po co sięgnąć, polecam właśnie Rosamund Lupton.

Moja ocena: 4/6

Rosamund Lupton Potem
Tłum. Agnieszka Wyszochradzka-Gaik
Wyd. Świat Książki

Warszawa 2012

czwartek, 6 października 2016

"Testament Nobla" Liza Marklund

Nie od dziś wiadomo, że na czytelniczą depresję i niechciejstwo najlepiej działają kontynuacja ulubionych serii. A że ostatnio dopadło mnie takie właśnie niechciejstwo, po 4 innych rozpoczętych książkach stwierdziłam, że czas na starą znajomą Annikę Bengtzon. Z powieściami Lizy Marklund znamy się od kilku lat, i zawsze staram się mieć na półce kolejny tom czekający na czas, gdy tylko jej książki jestem w stanie przeczytać.

Testament Nobla to szósta powieść z serii o dziennikarce, pracującej dla tabloidu i poszukującej sensacji by opisać je na łamach swego czasopisma. Tym razem autorka wzięła na tapetę obchody z okazji wręczenia kolejny raz nagród Nobla, najbardziej prestiżowych nagród na świecie. Aż dziw bierze, że po tylu latach świetnej passy szwedzkich kryminałów, z których lwia część ma osadzoną akcję w Sztokholmie, dopiero Marklund, i to w kolejnej części cyklu, podejmuje ten temat, i waży się zbudować wokół tej chwały Szwedów bogatą, wielowątkową aferę polityczno-kryminalną, z wielką nauką i wielkimi pieniędzmi w tle. I tym razem, obok śledztwa, autorka wdraża czytelnika w życie prywatne bohaterki, które jak zwykle budzi we mnie olbrzymie emocje.

Prawdziwy skandynawski kryminał to taki, który mówi o ważnych tematach i pozostawia nas wykończonych emocjonalnie. I chociaż szereg nowszych kryminałów z tej części świata przestaje przypominać swoich poprzedników, to dobrze wiedzieć, że na rynku wciąż dostępna jest klasyka gatunku, a do niej na pewno zalicza się Liza Maklund. Skorumpowane welfare state plus układy rodzinne rodem z czasów Wikingów i tym razem nie pozwoliły mi się oderwać od przygód bohaterki, której na początku nie lubiłam. Teraz, po tych wszystkich latach, jesteśmy wiernymi przyjaciółkami.

Moja ocena: 5,5/6

Liza Marklund Testament Nobla
Tłum. Elżbieta Frątczak-Nowotny
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2011

sobota, 1 października 2016

"Korponinja" Lars Berge

Wokół tej powieści chodziłam ponad miesiąc, zanim zdecydowałam się po nią sięgnąć. Nie z jakiś górnolotnych powodów – zwyczajnie ograniczyłam kupowanie książek do absolutnego minimum. Czyli kupuję tylko to co zaczynam konsumować minutę po zakupie. A nie byłam pewna czy ta skandynawska korpo-powieść jest właśnie tym, czego chcę akurat teraz. A gdy nadszedł ten moment, dostałam coś… no cóż, coś dziwnego.

Główny bohater Korponinja przejawia podręcznikowe objawy wypalenia zawodowego. Nie widzi sensu w swojej pracy, ani jej nie lubi, a nie nienawidzi. Po prostu jest w niej, dzień w dzień przepływa przez open space’a udając zapracowanie, gdy tymczasem telefon przy uchu nie łączy go z żadnym rozmówcą, a segregatory zawierają puste kartki. Jednym wysiłkiem jest przygotowanie się do corocznej oceny – nie może wypaść ani za dobrze, bo wtedy awansowałby z managera średniego szczebla, ani zbyt kiepsko, bo ludzie zaczną zastanawiać się nad sensem trzymania go. Kiedy pewnego dnia bańka pęka, Jens wdrapuje się przez panel w suficie i postanawia ukryć się przed światem. W swoim miejscu pracy.

Krótki opis powyżej wystarczy, by zorientować się, iż ta książka bazuje raczej na absurdzie niż na psychologii. Sam pomysł zamieszkania we własnej pracy, ukrywania się w niej, w chwili gdy człowiek wie, że dłużej już nie może, jest szalony i na pewno niestandardowy. Pamiętacie Stulatka który wyskoczył przez okno i zniknął? Tutaj konwencja jest bardzo podobna, z każdą stroną robi się coraz bardziej dziwnie, ale niekoniecznie śmiesznie. I co gorsza, pomysły absolutnie szalone pomieszane są tu ze standardowymi procedurami stosowanymi w niektórych korporacjach. I naprawdę trudno czasem odróżnić inwencję twórczą autora od korpo-kultury.

Oczywiście sięgając po powieść o facecie, który zamienia się w korponinja i zamieszkuje biurowiec wiedziałam, że należy nastawić się na sporą dawkę nieprawdopodobieństwa. Liczyłam jednak, że autor trochę więcej miejsca poświęci samemu procesowi, który doprowadził Jensa do tak zaskakującej decyzji, gdy tymczasem poznajemy bohatera w chwili, gdy wprowadza on już swój plan w życie. Jednocześnie Korponinja okazało się być niestandardową, ale wciągającą lekturą, choć nie przełomową ani zachwycającą. Wydaje się, że autor chciał podjąć ważny temat, ale po drodze zagubił się gdzieś w kabaretowej konwencji, i wyszło z tego trudno powiedzieć co.

Przyzwoite czytadło, ale niekoniecznie do polecenia każdemu.

Moja ocena: 3/6

Lars Berge Korponinja
Tłum. Natalia Kołaczek
Wyd. WAB

Warszawa 2016

sobota, 13 sierpnia 2016

"Heban" Ryszard Kapuściński

Są książki, są autorzy, w przypadku których porywanie się na jakąkolwiek pisemną opinię, tekst, recenzję, zdaje się być zadaniem z góry spisanym na porażkę. Takim autorem jest Ryszard Kapuściński, a taką książką niewątpliwie jego Heban. Od wielu lat mówiono mi, że to najwspanialsze dzieło Ojca polskiego reportażu, i że zazdroszczą mi, że lektura ta dopiero przede mną. Teraz w pełni rozumiem, o czym mówili.

Heban to zbiór reportaży, pocztówek, wspomnień z licznych podróży autora do Afryki. To nawet mało powiedziane, bo Kapuściński niemalże mieszkał na czarnym Kontynencie przez kilka lat swego życia, w krótkimi przerwami. Począwszy od 1958 roku, przez niemalże czterdzieści lat, zabiera nas w szaloną podróż po najbardziej niegościnnym, zranionym i niezbadanym wciąż kontynencie naszego globu, po miejscach, gdzie według wszelkich prawideł sztuki człowiek nie powinien móc żyć. Do krajów, w których resztki kolonializmu ustępują miejsca fali niepodległościowej. Gdzie jeden tyran zastępuje drugiego. Gdzie rasizm jest t samo silny jak nienawiść Czarnego do Czarnego. Do miejsc pięknych. Do miejsc strasznych. Do dżungli. Na pustynię. W góry. W dzielnicę biedoty i do miast.

Afryka jest olbrzymim i złożonym organizmem, który jednakowoż zwykle upraszczamy na potrzeby codziennej konwersacji. W Afryce jest kolejno: Egipt, Sahara, RPA. Pomiędzy tym zaś państwa, o których jedni nie słyszeli, inni umieściliby je w Azji, ale większości są zwyczajnie obojętne. I wszystkie takie same: gorąco, Czarni, bieda, głód. Kapuściński każdy z tych krajów ukazuje jako odrębny, wyjątkowy twór, tak jak na to zasługują, z odrębną historią, z inną mentalnością, innymi problemami. O życiu w Afryce nie pisze sloganami, pisze państwami. Teraz wiem, że apartheid, który kojarzy się nam z RPA, powstał w Liberii. I że Liberia sama w sobie powstała w celu umieszczenia w niej wyzwolonych amerykańskich niewolników. Że głód w Sudanie nie bierze się z braku jedzenia, tylko z absurdalnej polityki społecznej. Jakie były przyczyny, a nie tylko skutki rzezi w Ruandzie. I setek innych rzeczy, które do tej pory pozostawały dla mnie białą plamą na mapie historii Afryki.

Gdyby ta książka była tylko pełna informacji, warto byłoby są przeczytać z tego tylko powodu. Ale Kapuściński nie tylko raportuje. Nie tracąc nic z dziennikarskiej rzeczowości, operuję pięknym językiem, przenosi żar, duchotę, strach i adrenalinę na karty książki, więc nie tylko czytamy o Afryce; jesteśmy w Afryce. Można było przeczytać Heban w dwa dni. Ale po co? Kiedy można delektować się tą podróżą, współodczuwać ją, i po zamknięciu na długo pozostać pod jej wpływem.

Moja ocena: 6/6

Ryszard Kapuściński Heban
Biblioteka Gazety Wyborczej

Warszawa 2008

wtorek, 9 sierpnia 2016

"Dziewczyna z rewolwerem" Amy Stewart

Lubię powieści retro. Lubię powieści o silnych postaciach kobiecych. Lubię czytać bloga Pauliny Surniak. I wprost uwielbiam Nowy Jork. Zatem, czy książka o Constance Kopp, jednej z pierwszych kobiet – szeryfów, osadzona w Nowym Jorku w czasach I wojny światowej, tłumaczona przez Paulinę, mogła zostać przeze mnie pominięta? Nie, nie mogła.

„Zamordowano austriackiego następcę tronu, w Meksyku trwała rewolucja, a w naszym domu nie działo się kompletnie nic”. Panny Constance, Norma i Fleurette Kopp wiodą spokojne życie w swoim domu na farmie. Pewnego dnia udają się powozem do miasta, kiedy z impetem wjeżdża w nie samochód lokalnego przedsiębiorcy i niszczy doszczętnie ich jedyny środek transportu. Coś, co zaczęło się jako uprzejma, lecz stanowcza wola uzyskania odszkodowania zmieni się wkrótce w pełne akcji i napięcia życie w oblężonej twierdzy, zaś najstarsza z sióstr będzie musiała wziąć sprawy w swoje ręce i uratować rodzinę przed pewnymi siebie łotrzykami. W między czasie okaże się niezwykłą, jak na owe czasy, pomocą w zaprowadzaniu porządku, nie tylko domowego.

Sama nie wiem, co bardziej mi się podobało w tej powieści: silne postaci, nie tylko kobiece, z których każda, nawet najdrobniejsza, skonstruowana została z olbrzymią szczegółowością; Nowy Jork początku wieku, kiedy emancypacja kobiet zatacza coraz szersze kręgi, a jednocześnie na porządku dziennym są hotele tylko dla dam; czy misterna plecionka zdarzeń historycznych i fikcyjnych, składających się na tę barwną i fascynującą opowieść.

To drugi raz, kiedy sięgam po powieść tłumaczoną przez osobę, którą znałam do tej pory poprzez jej wpisy na blogu. I powiem to samo co wtedy: dla mnie dobre tłumaczenie jest wtedy, kiedy nie widać tłumaczenia. I tak właśnie było w tym przypadku, z resztą nie dziwota, wiedząc, iż literatura angielska to nie tylko praca ale i pasja tłumaczki. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że zarówno nie jest to ostatnia praca autorki, jak i tłumaczki. I polecić tą książkę każdemu, kto lubi retro klimaty, Nowy Jork i silne kobiety.

Moja ocena: 4,5/6

Amy Stewart Dziewczyna z rewolwerem
Tłum. Paulina Surniak
Wyd. Czwarta Strona

Poznań, 2016

niedziela, 7 sierpnia 2016

Stosik wakacyjny

Zanim przejdę do szczegółowego opisu mojego wakacyjnego stosika, pragnę zaznaczyć, iż czytanie własnych półek idzie mi bardzo dobrze. Prawdę powiedziawszy, ponad połowa książek które przeczytałam w tym roku to pozycje, które na moich regałach zalegały już co najmniej od 2015 roku, a zwykle nawet dłużej.  W czerwcu przeczytałam tylko takie książki, co napawa mnie dumą i radością. Jednocześnie kupuję coraz mniej – z każdym rokiem lista kupionych książek jest krótsza i krótsza, i znajdują się na niej tylko pozycje naprawdę wyjątkowe, a nie tylko chwilowe „chciejstwa”.

Po tym oświadczeniu dodam tylko, że Skład Tanich Książek na ul. Świdnickiej we Wrocławiu nigdy mnie jeszcze nie zawiódł, i ilekroć znajdę się w pobliżu, zawsze tam zaglądam. W tym wypadku wracając z urlopu w Karkonoszach trochę zeszłyśmy z trasy i udały się z siostrą na zakupy w tymże przybytku rozpusty, zaglądając przy okazji do innych podobnych rozsianych wokolicach rynku wrocławskiego. Efekt widoczny poniżej:



1.       oraz 2. – Ulica Milczenia, Szklany pokój – Ann Cleeves – kolejne dwa tomy kryminałów z cyklu o inspektor Verze Stanhope. Pierwsze cztery już miałam na półce, ostatnio przeleciałam przez dwa pod rząd i nie mogłam zdzierżyć, że zaraz mi się skończą możliwości w tym zakresie. Z każdą kolejną częścią coraz bardziej lubię panią inspektor, której daleko do ideału.
2.       Dom nad klifem – Maeve Binchy – wydaje mi się, że dosyć niedawno widziałam tą książkę w charakterze nowości wydawniczej. Wygląda mi na lekką obyczajówkę z kategorii takich, jakie lubię najbardziej – nietypowa zbieranina zupełnie niepodobnych do siebie ludzi, zgromadzona na niewielkiej przestrzeni, tym  razem z nowo otwartym pensjonacie. Będzie idealna na jesienne wieczory.
3.       Kocham bohaterów – Susan Elizabeth Phillips – był taki okres w moim życiu, kiedy czytałam jedną po drugiej książki tej autorki, i żadna z nich mnie nie zawiodła. Chociaż pani Phillips pisze typowe romansidła, to jednak sa to romansidła z przymrużeniem oka i olbrzymią dawką humoru. Jej bohaterowie są zwykle dalecy od ideału, trudno ich polubić, ale zwykle gdzieś w trakcie lektury odkrywamy w nich nasze własne wady, i wtedy skradają nasze serca. Dawno już nie czytałam nic jej autorstwa, mam nadzieję, że ta książka będzie równie dobra jak poprzednie.
4.       Właściwie bez winy – Viveca Sten- to trzeci tom skandynawskich kryminałów, których akcja toczy się na archipelagu nieopodal Sztokholmu. Nie jest to może jedna z pięciu najwybitniejszych szwedzkich autorek, ale zdecydowanie można w jej książkach dostrzec cień typowego szwedzkiego klimatu – nawet w pełnym słońcu jest trochę ponuro.
5.       Rytuał ciemności – E. Giacometti, J. Ravenne – francuski kryminał z masonerią w tle. Jakiś czas temu czytałam kontynuację tej książki, i teraz wreszcie mogę sięgnąć po część pierwszą.


Czy któraś z powyższych pozycji zainteresowała Was szczególnie? A co ostatnio kupiliście? I w ogóle jak to u Was wygląda – kupujecie coraz mniej czy daliście sobie spokój  z ograniczeniami?

piątek, 8 lipca 2016

"My, właściciele Teksasu" Małgorzata Szejnert

PRL to czasy na tyle bliskie, by moi rodzice i wielu z moich znajomych miało wystarczająco świeże wspomnienia z twego okresu polskiej historii, a jednocześnie dla osób z  mojego pokolenia i młodszych PRL jest… no cóż, historią, a te kilkadziesiąt lat zlewa się w jedną, szarą masę.  Odnoszę wrażenie, że od kilku lat społeczeństwo „odobraża się” na owe czasy. Budynki powstałe w ostatnich dziesięcioleciach są coraz bardziej doceniane (szczególnie polecam w tym zakresie pracę Filipa Springera: Źle urodzone), uroki życia, gdy nie wszystko było dostępne coraz częściej są przeciwstawiane galopującej konsumpcji toczącej nasz naród. W domach zaczynamy ponownie korzystać z kupionych w Peweksie mikserów, bo te nowe z supermarketów wysiadają po kilku latach.

Jednocześnie jest to okres coraz bardziej krytykowany, jakby wszystko co ludzie wtedy zrobili, osiągnęli, przeżyli zostało naraz zakwestionowane i dekretem zapomniane. Cały PRL wkładamy do jednego szarego worka i szczelnie go sznurujemy. Dlatego z taką pasją i zainteresowaniem czytam teksty, które w owych czasach powstały, a zbiorem idealnym jest książka Małgorzaty Szejnert My, właściciele Teksasu”, zbiór reportaży powstałych pomiędzy 1969 a 1979 rokiem. Jak to ze zbiorami bywa, jedne teksty przypadły mi do gustu bardziej, inne mniej. Ale zaskoczyło mnie bogactwo tematów, jakimi dziennikarka zajmowała się (mogła się zajmować!) w tak wydawałoby się ograniczonych cenzurą czasach (może  z resztą problemy z cenzurą tych tekstów występowały, tu niestety wiedzy nie mam). I tak zawędrowałam do fabryk, i poznałam historie ich pracowników, ich ambicje, ich powody do dumy, i codzienne trudy. Wraz z klientami czułam ekscytację otwarciem pierwszego Supersamu.

I przeżyłam prawdziwy szok czytając artykuł pt. Kraków nieznany. O setkach, tysiącach zabytków rozsianych po niewielkim w sumie starym Krakowie. O trującym powietrzu, które niszczy zabytki szybciej, niż my jesteśmy w stanie je ratować. O urzędach i urzędnikach ds. zabytków, których jest dużo, i z których każdy ma niewielki skrawek pracy do wykonania, ale nie może go wykonać bez pieczątki kogoś innego, a ta pieczątka akurat się gdzie zawieruszyła, celowo lub nie. Szok, bo tekst ten powstał w 1978 roku, a czyta się to jakby spisano go wczoraj. Te same problemy, te same trudności, te same nie śmieszne komedie obserwujemy w Krakowie i dziś.

Może jednak ten PRL nie jest wcale tak odległy, jak nam się czasem wydaje?

Moja ocena: 5/6

Małgorzata Szejnert My, właściciele Teksasu
Wstęp – Mariusz Szczygieł
Wyd. ZNAK

Kraków 2013

niedziela, 26 czerwca 2016

"My" David Nicholls

Panie David Nicholls – idź Pan z taką robotą!

Kojarzycie powieść Jeden dzień Davida Nichollsa, która kilka lat temu stała się bestsellerem, i na podstawie której nakręcono film z Anne Hathaway? A Ci z was, którzy czytali – kojarzycie zakończenie? Kojarzycie te emocje, te nerwy, tą chęć rzucenia książką z krzykiem „To nie tak miało być!”?. No to to samo dostaniecie przy okazji najnowszej powieści tego autora – My. I będzie to tak samo dobre. Może nawet i lepsze. A potem będziecie chcieli rzucić tą książką o ścianę sąsiedniego bloku.

Długoletnie, całkiem udane małżeństwo. Jeden syn. Praca, dom, tona wspomnień, tych dobrych i tych złych. I w przeddzień wyfrunięcia przez jedynego syna z gniazda, jedno zdanie wypowiedziane w środku nocy. „Chyba chcę od Ciebie odejść”. Coś, co miało być edukacyjną podróżą po muzeach Europy, celem kształcenia syna, przeradza się w podróż mającą na celu uratowanie małżeństwa, potem zaś w naprawdę szaloną bieganinę po Starym Kontynencie w poszukiwaniu… tylko czego?

Mam szczególny sentyment do tego typu powieści, które zabierają mnie z podróż po Europie. Powieści drogi w ogóle bardzo lubię, ale jako że jestem z definicji europocentryczna, wojaże po tych okolicach automatycznie powodują we mnie mocniejsze bicie serca. I jeżeli miałabym wymienić jeden rodzaj książek typowo wakacyjnych, to byłaby to właśnie książka o podroży po Europie. Wraz z rodziną Petersenów przemierzamy Francję, Holandię, Niemcy, Włochy i Hiszpanię, odwiedzamy znajome miejsca lub poznajemy nowe, oczyma wyobraźni oglądamy dzieła wielkich mistrzów, i jednocześnie od samego początku poznajemy historię  tej niezbyt zgranej rodziny.

Dla mnie była to o wiele bardziej emocjonalna lektura, niżby na to wskazywał opis na tylnej okładce. Pomimo typowego brytyjskiego humoru, z jakim historia jest opowiedziana, jest to przede wszystkim historia dwojga zupełnie różnych ludzi, w dużej mierze nie pasujących do siebie, który jakimś cudem wytrzymali ze sobą już 25 lat. Nie wiem, czy taki był zabieg, czy to tylko ja, ale z czasem coraz większą niechęcia pałałam do matki i syna, którzy oczekiwali „sprawiedliwego” traktowania, a tak naprawdę gnębili ojca i nigdy nie próbowali postawić się w jego sytuacji. I mimo iż ojciec też miał swoje za uszami, nigdy nie wynikało to z egoizmu czy innych niskich pobudek. Dynamika pomiędzy tymi trzema postaciami dramatu chwilami powodowała, że siedziałam przez chwilę wpatrując się w ścianę i myśląc o tym, co przeczytałam (coraz rzadziej mi się to przytrafia, bo jednak coraz bardziej grawituję ostatnio w kierunku lekkiej rozrywki).

Dawno już nie czytałam tak poruszającej, zabawnej, bogatej i dającej do myślenia powieści, która w dodatku wessałaby mnie w swój świat praktycznie od pierwszej strony. Nie mogę mu tego odebrać, Nicholls naprawdę potrafi pisać. Tylko ze zakończenia! Agrrr…

Moja ocena: 5/6

David Nicholls My
Tłum. Jan Kraśko
Wyd. Świat Książki

Warszawa 2015

piątek, 24 czerwca 2016

"Gdybyś mnie teraz zobaczył" Cecelia Ahern

Gdybym miała w skrócie opisać wrażenia z tej powieści, powiedziałabym tylko, iż po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat płakałam nad książką. Po bardziej szczegółowe wrażenia zapraszam poniżej.

Z Cecelią Ahern zetknęłam się wcześniej tylko raz, przy okazji jej najbardziej znanej powieści PS Kocham Cię. Spodobała mi się do tego stopnia, iż po jej przeczytaniu koniecznie musiałam się zaopatrzyć w kolejną. Wybór padł na Gdybyś mnie teraz zobaczył, bo akurat była najtańsza (WOW, rekomendacja że klękajcie narody). Zachowałam ją na półce na zasadzie „jak będę miała ochotę na coś w tym stylu” po czym o niej zapomniałam. A teraz w ramach bardzo udanej akcji czytania tego, co mam na półkach (dużo tego) kolej padła i na nią. Już dawno żadna lektura tak mnie nie zaskoczyła.

Mały format, dziewczyńska okładka, leżało na babskich obyczajówkach. Myślałam, że będzie uroczo, miło, trochę dramatu a potem wielka miłość po grób. Zacznijmy od tego, że głównym bohaterem jest Ivan, z którym wszystko byłoby w  porządku, gdyby nie fakt, iż dla większości ludzi jest niewidzialny. Jego zadaniem jest odnajdować dzieci, które z jakiegoś powodu go potrzebują, i zostać z nimi dopóki, dopóty się nie polepszy. Poznajemy go gdy zawiera nową przyjaźń z Lukiem, kilkuletnim siostrzeńcem głównej bohaterki, Elizabeth Egan. Wkrótce okazuje się, że tym razem los spłata Ivanowi figla, zmieni zasady, a wraz z nimi życie Ivana i Elizabeth.

Na kanwie typowej powieści obyczajowej Cecelia Ahern zbudowała pełną magicznego realizmu, trudnych emocji i wzruszeń opowieść. Są tutaj rzeczy, których wielu z nas poszukuje w tego typu książkach: zieloną Irlandia, ruiny z romantyczną historią, historię „od zera do bohatera”. Ale jest i nieprzewidywalność, niedomówienia, sprawy tak smutne, że wycisną łzę nawet z takiego Grumpy Cata jak ja. I otwarte zakończenie, dające każdemu z nas pole do popisu wyobraźni.

Początkowo nie mogłam się wciągnąć w tą opowieść, nie wiedziałam, co o niej myśleć. I nagle, nie wiadomo kiedy, znalazłam się wszystkimi czterema łapami w samym jej środku, nie mogąc się oderwać. Dlatego zdecydowanie mogę polecić Gdybyś mnie teraz zobaczył jako wakacyjna lekturę.

Moja ocena: 4,5/6

Cecela Ahern Gdybyś mnie teraz zobaczył
Tłum. Joanna Grabarek
Wyd. Akurat (imprint wyd. Muza)

Warszawa 2013

niedziela, 22 maja 2016

"Nocny film" Marisha Pessl

Dawno już nie czytałam tak zakręconej książki.

Z twórczością Marishy Pessl spotkałam się wiele lat temu przy okazji jej debiutanckiej powieści o bardzo intrygującym tytule Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof. Nie pamiętam już zbyt wiele z fabuły, jedynie swoje wrażenie po skończonej lekturze. Wrażenie, że gdyby ta ponad 600-set stronicowa książka skończyła się po czterystu stronach, byłaby to jedna z najlepszych powieści psychologiczno-obyczajowych, jakie przeczytałam. Ale autorka dodała kolejne dwieście, a w nich najbardziej szalone, zupełnie nie związane z pierwszą częścią książki, wątki, jakby usilną próbę stworzenia thrillera, jakby autorka w połowie pisania postanowiła zmienić gatunek. I zakończyła to, o ile dobrze pamiętam, niemalże brakiem zakończenia. A ja miałam naprawdę sporo trudności w ocenieniu przeczytanej książki, bo czułam się jakbym oceniała dwie różne powieści.

W Nocnym filmie wiele z tych trudności się nie pojawia. Przede wszystkim, od początku autorka zdecydowała się, że jednak thriller to jej ulubiony gatunek, i konsekwentnie szła w tym kierunku. Powieść została dobrze skonstruowana, każda postać pojawia się w niej w odpowiedniej chwili, i pozostaje  w niej tak długo, jak tego trzeba, by później bez żalu się z nami pożegnać. Ponad siedemset stron dało pole do popisu dla wyobraźni Pessl, która co raz bawi się z czytelnikiem konwencją, raz skręca w kierunku kryminału, innym razem horroru, dodaje szczyptę magii, rozbijającej się o zdrowy rozsądek. I sprawia, że Nowy Jork z centrum świata zmienia się w bardzo ponure miejsce.

Główny bohater powieści, Scott McGrath, jest dziennikarzem i reportażystą, niegdyś bardzo cenionym, który obecnie popadł w niełaskę. Kilka lat temu zajął się śledztwem nad niezwykle kontrowersyjną i tajemniczą postacią reżysera filmów grozy, Cordovą, a kiedy nagle wszyscy świadkowie wycofali się, pozostał sam na placu boju, z wyrokiem za oszczerstwo i wyczyszczonym do zera kredytem zaufania społecznego. Popada w coraz większą depresję, w czym nie pomaga rozwód i rzadkie widzenia z córeczką. Aż do chwili, gdy dowiaduje się o śmierci córki Corodovy, i znów czuje potrzebę zajęcia się tym tematem. W między czasie zyskuje dwóch pomocników, z którymi przemierza ulice Nowego Jorku i doświadcza coraz trudniejszych do wytłumaczenia przygód.

Biorąc pod uwagę, jak wiele jest do czytania (ponad 700 stron!) i jak ciekawa i wciągająca jest to lektura, zakończenie okazało się poniekąd płaskie i jałowe. Chociaż może to było tylko moje odczucie, jakby po szalonej kolejce górskiej przyszedł czas na wyhamowanie wagonika, a ja chciałabym, żeby zamiast tego wykonał kolejny piruet. Nie mniej nie mogę żałować czasu spędzonego na czytaniu Nocnego filmu, bo od czasu Cienia wiatru nie czytałam niczego, co tak płynnie poruszałoby się pomiędzy rzeczywistością a sennymi marami. A dołączone do powieści „przedruki” stron z gazet czy skany stron internetowych stworzyło wyjątkowe wrażenie czytelnicze. Dlatego, mimo pewnych „ale”, mogę szczerze polecić tę powieść jako świetną rozrywkę na lato.

Moja ocena: 4,5/6

Marisha Pessl  Nocny film
Tłum. Rafał Lisowski
Wyd. Albatros

Warszawa 2016

niedziela, 8 maja 2016

Nie wytrzymałam, czyli majowy stosik

Naprawdę kupuję mniej książek, naprawdę. Co więcej, naprawdę czytam ostatnio dużo swoich książek. Ale czasem po prostu trzeba pójść w tany i nie przejmować się faktem, że mam na półkach ponad 200 nieprzeczytanych książek. Oczywiście, mam wytłumaczenie – od ponad dwóch tygodni mam problemy z żołądkiem, na które póki co nic nie pomaga, zatem za te wszystkie cierpienia należało mi się. Dorwałam trzy nowości, które tak czy siak chciałam kupić, dwie z nich zamierzam przeczytać od razu (konkretnie, jedną już zaczęłam) bo mam ostatnio chętkę na thrillery, trzecia po prostu stanęła mi na drodze, a że uwielbiam jej pierwszą część… No wiecie.



Oto, co nabyłam:
1.       Efekt Rosie Graeme Simsion – druga część australijskiej powieści obyczajowej o genetyku z zespołem Aspergera, który spotyka na swojej drodze szaloną dziewczynę imieniem Rosie. Teraz mam okazję poznać dalsze losy tej wybuchowej pary.
2.       Czasem warto zabić Peter Swanson – wariacja na temat słynnych „Nieznajomych z pociągu”  Patricii Highsmith. Dwoje nieznajomych spotka się na lotnisku i zaczynają zabawę w mówienie prawdy. Jeden z bohaterów wyznaje, że chciałby zabić swoją żonę… Widziałam bardzo entuzjastyczną recenzję jej powieści, więc dam jej szansę.
3.       Nocny film Marisha Pessl – o tej książce słyszałam bardzo wiele, głównie pozytywnych uwag, i niecierpliwie na nią wyczekiwałam. Upadły dziennikarz prowadzi śledztwo w sprawie śmierci córki kontrowersyjnego reżysera. Jestem już na 250 stronie i mogę wam powiedzieć, że nie sposób opisać tej powieści w jednym zdaniu, żeby oddać jej sprawiedliwość. Naprawdę niesamowita lektura.


Kojarzycie którąś z tych powieści? Która najbardziej was zaintrygowała?

PS Wybaczcie tak rzadką moją aktywność na blogu. Wciąż uwielbiam blogować, wciąż czytam, ostatnio nie mam tylko weny z pisaniem, liczę, że się to zmieni. Jak tylko jestem w stanie coś zmaścić, to maszczę :)