O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Dlaczego nie lubię Whartona


To zdecydowanie najnudniejsza książka, jaką przeczytałam w tym roku.

William Wharton to pisarz, którzy zawsze znajdował się gdzieś na obrzeżach mojej świadomości. Kiedyś miałam w domu jedną z jego książek, ale oddałam bez czytania. Wiele jego powieści znajduje się w mojej osiedlowej bibliotece – zajmują tam całą półkę. Wybrałam „Rubio” do kwietniowego wyzwania, ponieważ traktował o Hiszpanii, w której jestem od niedawna zakochana, oraz dlatego, że fabuła opiera się tutaj na schemacie, który bardzo lubię. Otóż, samotny Amerykanin, po rozwodzie, postanawia kupić ziemię w Hiszpanii, zaczyna remontować dom, jednocześnie zaprzyjaźnia się z miejscowymi, zyskuje też wroga, zakochuje się…

Brzmi miło i sympatycznie, niestety, szybko okazało się, że styl Whartona zupełnie mi nie podchodzi. Powieść napisana jest w pierwszej osobie i w czasie teraźniejszym, więc wydawałoby się, iż czytelnik powinien mieć poczucie znajdowania się w centrum wydarzeń. To jest z resztą najlepsze w książkach, że przenoszą nas chociaż na chwilę w odległe miejsca i czasy. Tutaj jednak ta magia nie zadziałała. Wharton snuje swoją opowieść, jakby pisał raport wojskowy, tak samo bez emocji pisze o wewnętrznych rozterkach bohatera, jak o kolejnych czynnościach wykonywanych przez niego w celu wybudowania szamba. Przez pół książki właściwie nic się nie dzieje – gość buduje, je, idzie się ogolić do miejscowego fryzjera. Zaprzyjaźnia się z jego rodziną i zostaje zaproszony na kolację. Potem on zaprasza na kolacje ich, oni jego, on ich… łapiecie konwencję? W dodatku pisarz postanowił zanudzić czytelnika masą niepotrzebnych detali – chociażby nic nie znacząca scena kiedy bohaterowi psuje się samochód – łapie okazję, jedzie do pobliskiego miasta, znajduje lawetę, jadą z powrotem do samochodu, zaglądają pod maskę, akumulator, a może wtrysk paliwa, nie wiadomo, jadą do warsztatu, zaglądają, dowiadują się która cześć się zepsuła, ale nie ma jej w warsztacie, robią prowizorkę, jadą dalej. Po co to wszystko pisać? Jakby w między czasie poznał kogoś ważnego, to ok. Gdyby mu ten samochód ukradli – byłaby jakaś atrakcja. A tak mamy „fascynującą” historię zepsutego samochodu. Poza tym cały czas towarzyszą nam wynurzenia faceta w średnim wieku, który chciałby, ale się boi. Zakończenie jest w ogóle poniżej wszelkiej krytyki.  Najbardziej pasjonującym i pełnym emocji przeżyciem, jakie miałam w trakcie czytania tej powieści, była kontrola biletów w autobusie, gdzie ją czytałam.

Możliwe, że nie zabrałam się za najlepszą książką w dorobku Whartona. Może trzeba było spróbować czegoś innego. Może warto byłoby dać mu jeszcze jedną szansę. Ale prawda jest taka, że nigdy mnie nie ciągnęło do tego autora, dlatego „Rubio” pozostanie moim pierwszym i ostatnim doświadczeniem z tym panem.

Moja ocena: 2/6

William Wharton „Rubio”
Wyd. REBIS
Poznań 2003

czwartek, 26 kwietnia 2012

Zabawa wypatrzona na blogu i inne kwestie warte wzmianki


Subiektywny przegląd moich zakładek

Zabawę w pytanie i odpowiedzi wypatrzyłam po raz pierwszy u Agnieszki, ale widzę, że akcja zatacza coraz szersze kręgi. To i ja dołożę swoje trzy grosze.



O Jakiej porze dnia czytasz najchętniej?
Najbardziej, ale tak najbardziej, najbardziej, to lubię czytać z samego rana w wolny dzień, leżąc pod kołderką, z herbatką, cicho, wszyscy śpią. Podobnie późnym wieczorem, też w łóżeczku. Ale prawda jest taka, że podczytuję cały dzień.



Gdzie czytasz?
Najchętniej w domu, w dalszej kolejności w autobusie, na sali wykładowej przed zajęciami, w kawiarni, w poczekalni w lekarza…
Zakładki magnetyczne z Gdańska i Barcelony

W jakiej pozycji najchętniej czytasz?
Półleżącej – albo na fotelu biurowym, przechylona maksymalnie do tyłu, nogi na biurku, albo na łóżku, plecy oparte o poduchy, nogi podkurczone.

Jaki rodzaj książek najchętniej czytasz?
Raczej czego nie czytam – komiksów i horrorów. Ale tak naj, naj , najchętniej to kryminały i szeroko pojętą literaturę współczesną zagraniczną. Ostatnio również reportaże.

Jaką książkę ostatnio kupiłeś lub dostałeś?
Staram się teraz nie kupować, więc mało tego:
„Smak chwili” Nory Roberts – należało mi się bo usuwałam ząb.
„Kacper Ryx i król alchemików” Mariusz Wollny – prezent imieninowy dla siostry, ale zostanie w rodzinie
„Kobiety dyktatorów” Diane Ducert – prezent dla mamy.

Co ostatnio czytałeś?
„Raj” Lizy Marklund, btw – genialne!

Co czytasz obecnie?
„Władca Barcelony” Chufo Llorens – połowę przeczytałam miesiąc temu w Barcelonie, po powrocie do domu straciłam na chwilę do niej serce (deprecha popowrotowa), teraz wróciłam i znowu mam przyjemność z czytania.
Zakładki z Barcelony

Używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi? Jeśli używasz zakładek, to jakie one są?
Nigdy nie robię oślich rogów – uważam to za barbarzyństwo. Mam całą kolekcję zakładek, przywożę je zawsze z podróży – głównie są to tekturki a la pocztówka, kilka jest skórzanych, dwie magnetyczne – moje ulubione! Parę zakładek zrobiłam sama i wyglądają koszmarnie. Są też takie, które dostałam razem z książką – przeważnie zawierają reklamy. Czasami zamiast zakładki używam pocztówki z Krakowa – mam z 50 nietypowych, nie chcę , żeby się marnowały.

Ebook czy audiobook?
Ebook – przeczytałam kilka i nawet mi się podobało. Jedno ale – w tej wersji mogę czytać kryminały i fantastykę, romanse i młodzieżową, nic ambitniejszego.

Jaka jest twoja ulubiona książka z dzieciństwa?
Książeczki Makuszyńskiego o Koziołku Matołku i Małpce Fiki Miki – przy każdej wizycie w bibliotece wynosiłam przynajmniej jedną, potem już się rozlatywały od ciągłego czytania. Do dziś pamiętam ten ich charakterystyczny zapach.
Zakładki z podróży (od lewej: Cambridge, Szklarska Poręba, Praga i Kraków)

Którą z postaci literackich cenisz najbardziej?
Trudno powiedzieć, myślę, że mógłby to być Severus Snape z Harrego Pottera – moim zdaniem najlepsza postać w całej serii o małym czarodzieju, i jedna z najciekawszych w ogóle. Ale było mnóstwo innych postaci, po poznaniu których myślałam – „Kurczę, to jest to!”.



Do udziału w zabawie zapraszam wszystkich chętnych!







Z nowości, na które warto zwrócić uwagę – polecam konkurs na blogu Pasje i fascynacje mola książkowego, gdzie w zależności od preferencji można wygrać:

„Tajemnicę mandylionu” Artura Żamojdy

Lub

„Claude i Camille” Stephanie Cowell.

W imieniu pomysłodawczyni serdecznie zapraszam do udziału!










poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Krótka relacja z pewnego spotkania


W ubiegłą niedzielę udałam się po raz pierwszy na spotkanie biblionetkowe w Krakowie. Użytkownicy tego zacnego serwisu, rezydujący w Kraku tudzież okolicach, tym razem zaszczycili swoją obecnością pizzerię Vulcano na ulicy Librowszczyzna, gdzie dokonali rytualnego przekazania książek jak i konsumpcji. Przyznam szczerze, że byłam strasznie stremowana, ale kiedy już tam dotarłam, spędziłam bardzo miłe 3 godziny na gadaniu o książkach ( i nie tylko) – za co współbiesiadnikom serdecznie dziękuję!. 

Zacne oblicza uczestników spotkania





 

Udało mi się również pożyczyć dwie świetne książki:
„Ślad na piasku” od Alouette i
„Chwała mojego ojca, zamek mojej matki” od Anek7.
Dziękuję!

 

 

Sama też coś tam puściłam w świat, ale w porównaniu z tym, co przynieśli inni wyszłam na ubogą krewną – ale następnym razem się poprawię. Bo oczywiście następnym razem też się zjawię :).


  
Stosy in statu nascendi
Dwie wieże już górują nad stołem
Stosy już rozparcelowane

niedziela, 22 kwietnia 2012

Raj dla wielbicieli kryminałów


Po licznych zachętach ze strony Agnieszki postanowiłam kontynuować moją znajomość z Anniką Bengtzon, bohaterką cyklu powieści kryminalnych autorstwa Lizy Marklund.

Tym razem młoda dziennikarka staje twarzą w twarz z fundacja Raj – innowacyjną organizacją, zajmującą się pomocą ludziom, zwykle kobietom i dzieciom, którym grozi śmierć ze strony zorganizowanej przestępczości. Jej działalność polega na wykasowywaniu zagrożonych ludzi z rejestrów, tak, że odnalezienie takiej osoby staje się niemożliwe lub mocno utrudnione. Annika mimo początkowych oporów zaczyna interesować się Rajem. Pierwsze zebrane przez nią informacje potwierdzają wszystko, o czym opowiedziała jej twórczyni fundacji. Jednak coś w jej osobie każe bohaterce kopać głębiej. A to, do czego się dokopie, spowoduje ogólnokrajowy skandal.

Obok wątku fundacji, i w ścisłym z nim związku, Marklund roztacza przed nami problem zorganizowanej przestępczości: mafia jugosłowiańska, rosyjska, szlaki handlu papierosami, narkotykami, kobietami. Maluje również wstrząsający obraz konfliktów zbrojnych na Bałkanach, gdzie ludobójstwo i ciągłe zagrożenie pozostawia na żyjących tam ludziach trwały ślad i determinuje ich wybory. Mimo, iż wszystko, co autorka opisała  w powieści zostało przez nią wymyślone, to problemy, których dotknęła, są prawdziwe – jak niewielu jest ludzi, którzy nie stracili kogoś w wyniku czystek etnicznych, o współpracy rządów byłej Jugosławii z mafią, jak bardzo gospodarki tych państw zależą od działalności przestępczej. I jak trudno uwolnić się od kogoś, kto za wszelką cenę pragnie cię zabić.

To moja trzecia książka autorstwa Lizy Marklund. Pierwsza, „Zamachowiec”, nieszczególnie mi się podobała (napisana jako pierwsza, ale będąca czwartą z serii), ale po entuzjastycznych recenzjach postanowiłam dać autorce jeszcze jedną szansę i zabrałam się za „Studio sex” – tym razem tom pierwszy – i byłam zachwycona. A teraz lektura „Raju” udowodniła mi kunszt autorki, która genialną intrygę kryminalno-sensacyjną pomieszała z problematyką społeczną, obecną w tak wielu szwedzkich kryminałach, a jednak nigdy sztampową, przebrzmiałą. Marklund stworzyła również wspaniałą, główną bohaterkę – Annikę – która ciężko pracuje aby spełnić swoje dziennikarskie marzenia, jednocześnie nigdy nie idąc po trupach, wrażliwą na krzywdę innych. Postać silną, ale nie pozbawioną pewnych słabości. Dzięki temu bohaterka jest prawdziwa – może przeleżeć w łóżku płacząc przez miesiąc po stracie ukochanej osoby, ale potem podnieść się i dokonać czegoś wspaniałego. Jest ludzka i przekonująca. Powieść czyta się niezwykle szybko ze względu na dynamiczną fabułę, kilka wątków, przeplatających się ze sobą, kilka postaci, które wchodzą w przeróżne interakcje, tworząc skomplikowaną sieć zależności. Zdecydowanie zamierzam zapoznać się z resztą powieści z tej serii.

Książka przeczytana w ramach wyzwania "Z półki".

Moja ocena: 6/6

Na półce już czekają „Pocztówkowi zabójcy” – thriller napisany wspólnie przez Lizę Marklund i Jamesa Pattersona. Jestem strasznie ciekawa, jak im to wyszło.
 


Liza Marklund "Raj"
Wyd. Czarna Owca
Warszawa 2010

piątek, 20 kwietnia 2012

Kolejny romans zaliczony


 „Smak chwili” jest trzecią z serii czterech powieści o wspólnym tytule „Kwartet weselny”, autorstwa Nory Roberts – etatowej, amerykańskiej autorki romansideł i kryminałów.

Seria „Kwartet weselny” opowiada o czterech przyjaciółkach, które prowadzą wspólną firmę zajmującą się organizowaniem ślubów. Tym razem główną bohaterką jest Laurel, która w firmie pełni rolę głównego cukiernika, tworząc na każdy ślub niepowtarzalne, piękne i smaczne torty. Wybrankiem jej serca natomiast jest zabójczo przystojny brat jej najlepszej przyjaciółki, Delaney, który obok prywatnej kancelarii prowadzi również wszystkie prawne sprawy związane z prowadzeniem ich firmy. Laurell i Delaney znają się od zawsze, ale dopiero teraz zaczyna ich łączyć coś poważnego. Muszą stawić czoła nie tylko swoim lękom, ale i zawiści innych ludzi, którzy niechętnie patrzą na dziewczynę z rozbitej i zubożałej rodziny zaginającą parol na „złote dziecię” miasta, mężczyznę z wyższych sfer.

Muszę przyznać, że pierwszy tom przemówił do mnie o wiele bardziej niż „Smak chwili”. Mam wrażenie, że problemy głównych bohaterów są naciągane (tak, wiem, mają takie być w romansidle, ale jednak), a w samej książce właściwie nic się nie dzieje. Nie mniej jest to dobrze napisana na powieść, którą świetnie się czyta, idealna na mały odmóżdżający seansik – mnie osobiście pomagała przezwyciężyć ból po stracie zęba. Jego olbrzymią zaletą jest fakt, iż jest to romans współczesny – rzecz dzieje się około 2010 roku. Fajne również jest to, że autorka nie skupiła się tylko na bohaterach i łączącym ich uczuciu, ale również w ciekawy a nieraz i zabawny sposób opisała cały proces organizowania idealnego ślubu – od pierwszych planów, zdjęć zaręczynowych, wybory tortu, aż po wybór sukni, próby i wreszcie wielką galę. Nigdy bym nie pomyślała, że ślub może być planowany w podobny sposób, jak lądowanie w Normandii!

Jest jeszcze jedna ciekawa rzecz, przewijającą się przez wszystkie książki z cyklu. Autorka stworzyła postać Lindy, matki jednej z bohaterek, osoby samolubnej, przekonanej, że cały świat kręci się wokół niej, egoistycznej i dziecinnej. Wystarczy, ze pojawi się na scenie raz, a jeszcze przez kilkadziesiąt stron człowiek trzęsie się z wściekłości, że takie coś chodzi w ogóle po globie. Myślę, że wielu z nas mogłoby odkryć w Lindzie jakąś znaną sobie osobę – to takie koszmarne postacie faktycznie żyją i mają się dobrze. Jest to chyba najlepsza postać, jaką Roberts kiedykolwiek udało się stworzyć.

Podsumowując – szału nie ma, ale dobra, kiedy szukacie odpoczynku – książki, która nie absorbuje umysłu.

Moja ocena – 4,5/6


Nora Roberts "Smak chwili"
Wyd. Prószyńskie i S-ka
Warszawa 2011

sobota, 14 kwietnia 2012

Ameryka dla średniozaawansowanych

Okładka wydania z 2004 r.

Bill Bryson jest amerykańskim pisarzem, autorem książek podróżniczych i popularnonaukowych. W latach 70. ubiegłego wieku przeniósł się na stałe do Wielkiej Brytanii, gdzie założył rodzinę i spędził większość swojego dorosłego życia. W roku 1995 na kilka lat powrócił do Stanów Zjednoczonych. Wtedy to otrzymał propozycję pisania felietonów do brytyjskiego czasopisma „Mail on Sunday’s Night & Day”, w których opisywał życie w USA. Książka „Zapiski z wielkiego kraju” powstała właśnie jako zbiór tych felietonów (pierwszych 18 miesięcy). Są to krótkie notatki dotyczące wszelakich sfer życia Amerykanów – ich świąt, podejścia do sportu, jedzenia, techniki, polityki zagranicznej, wiedzy, samochodów i uchwytów na napoje. W szczególności tych ostatnich. Bryson jako człowiek, który większość życia spędził w normalnej Anglii, celnie wyszukał najbardziej zaskakujące europejskiego czytelnika ciekawostki zaa oceanu, by następnie równie celnie je skrytykować. Bo tym właśnie ta książka jest – niezwykle zabawną, czasem wręcz szokującą krytyką USA. Autor jako Amerykanin mógł sobie na nią pozwolić, a fakt jego pochodzenia nadaje tej krytyce wiarygodność, której książka nie miałaby, gdyby jej autorem był Anglik, Polak czy Japończyk. No bo skoro nawet niektórzy Amerykanie nie są w stanie zrozumieć, o co chodzi – to kto może?

Styl pisarza jest przesycony sarkazmem, czytając ją ma się wrażenie, że Severus Snape postanowił na parę lat osiedlić się w Nowej Anglii – i teraz bombarduje otaczającą rzeczywistość swoim ciętym językiem. Ponadto Bryson przywołuje wiele zasłyszanych historii, które same w sobie, nawet opowiedziane z olbrzymią dozą powagi, są wręcz absurdalnie śmieszne.

Tytułem przykładu przywołam tu opowieść o mężczyźnie, który zadzwonił na gorącą linię producenta swojego komputera z pretensją, że zepsuł się uchwyt na napoje w jego komputerze. Na informację zdezorientowanej pracowniczki, iż tego typu uchwyty nie są montowane w produktach tej firmy z oburzeniem stwierdził, że przecież korzysta z tego uchwytu od lat. Po prostu wciskał przycisk na obudowie i wysuwała się tacka z dziurą w środku, w której pan umieszczał swój napój. A teraz tacka się nie wysuwa!
Okładka nowego wydania z 2010 r.
Albo inna historia – pewien mężczyzna przez kilka lat nie mógł się doprosić w amerykańskiej biurokracji przyznania prawa stałego pobytu,  jego prośba spotykała się zawsze z odmową. Otóż organowi nie zostało dostarczone wszystkie 10 odcisków palców petenta. Na wyjaśnienia, że pan posiada tylko 7 palców, gdyż pozostałe stracił był na wojnie, organ pozostał głuchy. Cytując Brysona: „W artykule pisano, że Blanco wciąż próbuje znaleźć w Biurze Imigracyjnym kogoś, kto będzie w stanie to pojąć. Szybciej by mu poszło, gdyby postarał się odnaleźć te brakujące palce”. Mówi samo za siebie, co nie?

I takich opowieści jest w „Zapiskach z wielkiego kraju" pełno. Właściwie znajdują się tam tylko takie opowieści. Jak w każdym zbiorze felietonów, zdarzają się tam oczywiście zarówno te lepsze, jak i gorsze. Niektóre, z racji swojego pochodzenia z lat 1996-1998, są już lekko zdezaktualizowane. Część felietonów pokazuje USA z pozytywnej strony – chociażby zwyczaj mówienia każdemu „miłego dnia”, lub zwracania się do każdego per ty na znak równości. Nie wszystkie też są humorystyczne – niektóre dotyczą naprawdę ważnych problemów, z którymi Ameryka, przy całej swojej wspaniałości, nie może sobie poradzić – jak chociażby kara śmierci, która pochłania rocznie kilka miliardów dolarów, olbrzymi rynek narkotykowy, który kwitnie jak nigdzie indziej na świecie, czy potworna ilość zanieczyszczeń produkowanych przez ten ogromny kraj tylko dlatego, że Amerykanom nie przyjdzie do głowy, aby wychodząc z domu wyłączyć światło lub silnik samochodu, kiedy wchodzą do sklepu. W ogóle z tej książki dowiecie się bardzo wiele o społeczeństwie amerykańskim. Generalnie to, co powiedziała moja koleżanka po przeczytaniu tej książki – te wszystkie stereotypy o Amerykanach – TO PRAWDA. Dowiecie się, dlaczego amerykańskie jedzenie jest mdłe i średnio smaczne, ale za to tanie, dlaczego sieci typu fast food osiągnęły tam taki sukces, dlaczego Amerykanie nie posiadają podstawowej wiedzy geograficznej, czemu w USA nie można podnieść ceny benzyny nawet o kilka centów, mimo, że w porównaniu z innymi krajami paliwo tam jest bardzo tanie. Przeczytacie, co to jest diner, jaką rolę w amerykańskim życiu pełni baseball, i dlaczego amerykańska biurokracja jest jedną z najgorzej działających na świecie.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem zatwardziałym przeciwnikiem wszystkiego, co amerykańskie. Wręcz przeciwnie – ci wszyscy Amerykanie, których miałam okazję poznać, byli wspaniałymi ludźmi. Kraj jako kraj osiągnął najwyższą pozycję w świecie w wielu dziedzinach – chociażby nauki. Kiedyś nawet studiowałam amerykanistykę (ale o tym kiedy indziej). Ale jednocześnie, co stwierdza sam Bryson, społeczeństwo tego państwa osiągnęło niespotykany nigdzie indziej na naszym globie poziom głupoty. Autentycznej głupoty. Ci ludzie kupują samochody, kierując się ilością uchwytów na napoje, jakie się w nich znajdują. Potrafią spędzać na siłowni po 3 godziny dziennie, ale i tak po zakupy do sklepu, znajdującego się 100 metrów od domu jadą samochodem. Co więcej, kiedy potrzebują załatwić kilka rzeczy w kilku sklepach przy tej samej ulicy (znajdujących się w odległości kilkunastu metrów od siebie) – do każdego podjeżdżają samochodem osobno. W przewodnikach po Europie, pisanych przez (i dla) Amerykanów można znaleźć informacje o tym, że Szkocja znajduje się na północ od Anglii i obowiązuje tam ta sama waluta co w Anglii, oraz instrukcję, jak i kiedy używać tabliczki „nie przeszkadzać”, będąc w europejskim hotelu. W rocznikach statystycznych napisano z kolei, że 400 000 Amerykanów każdego roku cierpi na urazy spowodowane przez ich łóżka i materace.

Ostatnio pisałam, że Japonia jest dziwna. Cofam to – Stany Zjednoczone są o wiele dziwniejsze!


Moja ocena: 5,5/6

Bill Bryson „Zapiski z wielkiego kraju”
Wyd. Zysk i S-ka
Seria Kameleon
Poznań 2004
Nowe wydanie - 2010

czwartek, 12 kwietnia 2012

Wiosenny konkurs u Isadory

Isadora na swoim wspaniałym blogu zwiedzam wszechświat ogłosiła właśnie wiosenny, radosny konkurs, w którym wygrać można książkę "Stroiciel śpiewu ptaków" Lecha Muchy.

W imieniu organizatorki zachęcam do udziału - nawet jak nie wygracie, to przynajmniej sobie uświadomicie, co was najbardziej raduje na wiosnę - a to już niebagatelna nagroda :).

wtorek, 10 kwietnia 2012

Wygrałam!

Odrobina chwalenia się na wieczór. Na zdjęciu obok znajduje się nagroda, która otrzymałam od K-Alinek, czyli Karoliny i Pauliny - autorek bloga Okręty Myśli.
Za wybór mojego komentarza i za książkę serdecznie obu dziewczynom dziękuję - już nie mogę się doczekać, kiedy zabiorę się za "Czerwoną Dalię".

A o co chodziło? Na wspomnianym blogu była możliwość wzięciu udziału w losowaniu - o czym informował stosowny banner na moim blogu. Jedną z kategorii, w jakich można była startować, był wybór ulubionej książki i opisanie w kilku słowach, dlaczego właśnie ta jest tą najulubieńszą. Wybór oczywiście nie był łatwy, ale w końcu mój wybór padł na "Harry Potter i Zakon Faniksa" z powodów czysto fizycznych - jest to najbardziej zniszczona od czytania książka w moim domu. Znam na pamięć każde słowo. Z resztą, o powodach tego wyboru można poczytać tutaj (po odnalezieniu mojego komentarza, co nawet mnie chwilę zajęło ;)).

A poniżej wstawiam dowody prawdziwości moich słów: :D





Wielkanocne tradycje krakowskie


Może troszkę spóźnione, ale wciąż jeszcze w temacie – co odróżnia Wielkanoc krakowską od Wielkanocy w innych miejscach w Polsce? Otóż tradycji związanych z tym okresem w roku liturgicznym w Krakowie jest wiele, w tym dwie najbardziej znane: Emaus i Rękawka.

1. Kościół Najświętszego Satwatora
 
Emaus – Jest to nazwa odpustu i zabawy ludowej, odbywających się w Poniedziałek Wielkanocny na ulicy Kościuszki w Krakowie, czyli w dzielnicy Zwierzyniec (zwanej również Salwator). Pierwsze informacje o odpuście pochodzą z XVI wieku, kiedy to główne obchody odbywały się wokół kościoła Najświętszego Salwatora oraz kościółka św. Małgorzaty. Kościółek ten, zwany również Gontyną, znajduje się na niewielkim wzniesieniu przy drodze prowadzącej na Kopiec Kościuszki, zbudowany został prawdopodobnie na miejscu pogańskiej świątyni. Jest to jeden z niewielu przykładów drewnianej architektury sakralnej w samym Krakowie. Wokół kościoła znajdował się dawniej cmentarz dla ofiar zarazy, a w samej świątyni odbywały się modlitwy w intencji chorych na cholerę.


2. Tradycyjne figurki odpustowe
3. Tradycyjne pierniki
Nie wiadomo kiedy dokładnie obchody Emausu przeniesiono poniżej, na ul. Kościuszki właśnie, wiadomo natomiast, że odpust w dzisiejszych rozmiarach wokół św. Małgorzyaty by się po prostu nie zmieścił. Sama nazwa zabawy pochodzi od nazwy miasteczka Emaus, dokąd udał się Jezus wraz z uczniami po zmartwychwstaniu – wydarzenia te są opisane w ewangelii według św. Łukasza. Na krakowskim Emausie można kupić słodycze, balony, zabawki, ale najważniejszym, tradycyjnym przedmiotem przynoszonym do domu z odpustu była figurka Żyda z kiwającą się głową, mająca imitować ruchy podczas modlitwy. Te zwyczajowe figurki biorą swój początek od legendy o żydowskich wysłannikach, którzy mieli zaprzeczać pogłoskom o zmartwychwstaniu Jezusa i za karę zostali pozbawieni głosu – teraz aż do końca świata będą się jedynie modlić, poruszając głowami zgodnie z rytuałem. Krakowianie owych Żydów mieli kupować i ustawiać w domach w celu ochrony przed złymi duchami. Figurki mają też pewien związek z tradycją Śmingusa-Dyngusa – otóż uczniowie i wierni spotykali się na ulicach Jerozolimy i podawali sobie wieści o zmartwychwstaniu Chrystusa, a Żydzi chcąc ich rozgonić ponoć polewali ich z okien wodą.  Innym ciekawym towarem, który można dostać tylko tam, były serca z piernika z pięknymi, fantazyjnymi ozdobami i imieniem wypisanym na środku. Dziś jednak dominuje na Emausie chińska tandeta, a zamiast balonów uciekających w przestworza – balony odporne na przebijanie, które twardo trzymają się właściciela.
4. Emaus


5. Kopiec Kraka (Krakusa)

6. Rękawka, w tle kopiec Kraka
Rękawka – odpust, połączony z ludową zabawą, odbywający się rokrocznie w innej dzielnicy Krakowa,  będącą jeszcze 100 lat temu odrębnym miastem – na Podgórzu, wokół kościółka św. Benedykta i kopca Krakusa, dzień po świętach wielkanocnych. Nazwa wydarzenia bierze się od legendy, opowiadającej o powstaniu rzeczonego kopca. Otóż, po śmierci ukochanego króla Kraka (którego osoba nieodłącznie jest związana z powstaniem nazwy miasta - Kraków) mieszkańcy postanowili uczcić wielkiego władcę budując mu okazały grób w formie wielkiego kopca. Legenda mówi, że ziemię do jego usypania ludzie przynosili w rękawach, skąd nazwa – Rękawka. Naukowcy z kolei wywodzą pochodzenie nazwy od czeskiego słowa „rakew” – trumna, lub serbskiego „raka” – grób. Dawniej na Rękawce istniał zwyczaj organizowania styp (głównie na kopcu Krakusa) oraz rzucania ze wzgórza pozostałości po świątecznych ucztach – jaj, kiełbasy itp. – zebranym u jego stóp biednym. Tradycja ta w pewnej chwili zanikła, a próba jego reaktywacji spotkała się z oporem austriackich władz i wprowadzonym w 1836 roku zakazem organizowania tych obrzędów. Wszak Podgórze było wtedy nie tylko odrębnym miastem, ale i znajdowało się w odrębnym państwie – Cesarstwie Austro-Węgierskim. Dziś cała zabawa została zamieniona w kiermasz i wesołe miasteczko, ustawiane w okolicy kościółka św. Benedykta i proaustriackiego fortu. Najwytrwalsi uczestnicy zabawy kładką nad ul. Powstańców Śląskich udają się na kopiec, w błocie pną się na sam szczyt lub biorą udział w turniejach rycerskich organizowanych u jego stóp.



Bibliografia:
Jan Adamczewski „Mała Encyklopedia Krakowa”, Kraków 1999
Michał Rożek „Silva Rerum. Nietypowy przewodnik po Krakowie”, Kraków 2006

Fotografie:
Numer 1 - Jadwiga Otrębska
Numery 2-6 - Internet