O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

piątek, 27 czerwca 2014

Dlaczego kawa na wynos jest tak droga, i inne ciekawostki ekonomiczne


Lubię czasem poczytać popularnonaukową książkę. Nie reportaż, nie esej, nie autobiografię (choć te typy non-fiction tez lubię) ale porządną, wnoszącą coś w moje życie pozycję traktującą o jakimś wycinku naszego życia i części naszego świata, która jednak nie będzie typową pozycja akademicką (czytaj: zrozumiem choć trochę, co czytam).

Nie jestem bowiem w stanie stać się specjalistą w każdej możliwej dziedzinie, chyba nikt nie jest. Praktycznie każdy z nas ma jakiś zawód, specjalizację, wycinek rzeczywistości na którym się dobrze zna, a dzisiejszy świat wciąż naciska na coraz węższą specjalizację. Ja na ten przykład jestem prawnikiem, ale próżno by mnie pytać o zasady odprowadzania podatku od darowizny czy wymagać ode mnie sporządzenia aktu oskarżenia. Zajmuję się prawem cywilnym, a tak naprawdę – tylko pewnym niewielkim jego wycinkiem. Cała reszta świata to dla mnie wielka tajemnica, która nie ma nic wspólnego z wyznawaną religią – po prostu nie wiem rzeczy, które już zostały odkryte i opisane. Kiedyś natrafiłam na minihistoryjkę obrazkową – jeden ludzik pyta drugiego: co ludzie by zrobili, gdyby mieli w kieszeni małe urządzenie, przy pomocy którego mają dostęp do praktycznie całej wiedzy zdobytej przez ludzkość? A drugi na to: oglądaliby śmieszne filmiki z kotami. Straszne, co nie? Ja na moim smartfonie oglądam recenzje szminek, więc aby zmyć swe winy od czasu do czasu chcę się jednak podszkolić z czegoś, co nie jest ani prawem cywilnym, ani szminką.

Sekrety ekonomii, czyli ile naprawdę kosztuje twoja kawa autorstwa Tima Harforda to właśnie jedna z tych pozycji, które nie tylko wpływają zbawiennie na moje wyrzuty sumienia, ale i faktycznie daje mi pewien ogląd w sytuacji, którą opisuje. Autor postanowił zwykłemu zjadaczowi chleba co nie co wyjaśnić, jeśli idzie o podstawowe mechanizmy ekonomiczne rządzące światem, i ich wpływ na nasze codzienne sprawy. Z płynny sposób ze spraw nam najbliższych (a poranna kawa na pewno do nich należy) przechodzi na poziom makro – kto, dlaczego i za ile produkuje kawę, a kto na niej zarabia. I jaki na to wpływ na inne gałęzie przemysłu?

Ekonomia jest naprawdę fascynującą dziedziną. I co ważniejsze – znajomość pewnych modeli i mechanizmów ekonomicznych może faktycznie pomóc nam w codziennym życiu. Dzięki Timowi Hartfordowi wiem już na przykład, dlaczego w Starbucksie proponują mi dodatkowe udziwnienia do kawy na niewielka opłatą – oni wcale nie chcą mi dać lepszej kawy, oni chcą sprawdzić, czy jestem klientem gotowym zapłacić więcej za to samo. Wiem również, że Singapur ma najlepiej zorganizowaną służbę zdrowia. Szczerze, uważam, że zamiast siedemnastu dramatów romantycznych powinniśmy w szkole czytać właśnie takie pozycje. Dzięki temu mielibyśmy o wiele bardziej świadome społeczeństwo, mniej skore do bzdurnych dyskusji, a intensywniej skupione na praktycznych kwestiach codziennego życia.

Podsumowując – książka zdecydowanie godna polecenia. Jeśli obudzicie się pewnego dnia i dojdziecie do wniosku, że musicie podszkolić się z ekonomii, koniecznie rozpocznijcie swoją przygodę z tą nauką właśnie od Sekretów ekonomii Tima Harforda. Nawet jeżeli, jak ja, nie zrozumiecie wielu kwestii, lub utkniecie w środku na tydzień, to i tak przewracając ostatnią stronę wasza wiedza i świadomość będzie odległa o galaktyki od tego, co wiecie, czytając ten tekst (chyba, że jesteście ekonomistami).

Moja ocena: 5/6

Tim Harford Sekrety ekonomii
Tłum. Krzysztof Węgrzecki
Wydawnictwo Literackie

Kraków 2011

niedziela, 22 czerwca 2014

Letnie czytanie

Miałam nadzieję, że po nastaniu letnich miesięcy i chwilowej przerwie w zajęciach (wolne soboty, yupi!) będzie się tu pojawiało więcej recenzji. I tak by było, gdyby nie skusiła mnie swoją okładką i blurbem z tyłu świetna skądinąd popularnonaukowa pozycja "Sekrety ekonomii" Tima Harforda. Czegoś tak arcyciekawego i pełnego informacji dawno już nie czytałam, ale pociąga to za sobą fakt, iż czyta się to może nie ciężko ale wolno. Zatem na recenzję trzeba będzie jeszcze chwilę poczekać, a póki co opowiem Wam trochę o moich letnich planach czytelniczych.



Na pierwszym miejscu kolejny tom kryminałów Donny Leon - Cicho, we śnie, których akcja umiejscowiona jest w Wenecji. Chociaż klimat tego jakby nie patrzeć północnego miasta Włoch bywa równie kapryśny jak nasz, to Wenecja na zawsze kojarzyć mi się będzie z wakacjami. Dwa razy bowiem trafiłam do miasta na wodzie, dwa razy latem, i dwa razy panował tam szalony upał (plus charakterystyczny smrodek gotujących się kanałów). Dlatego też każda kolejna powieść z Wenecją w tle zabiera mnie automatycznie na ciepłe, włoskie wakacje. Aby pozostać w tym klimacie, zaraz pod spodem leży sobie i czeka na "pierwsze koty za płoty" rekomendowana silnie przez Oisaja seria kryminalna autorstwa Andrea Camillieriego. Złodziej kanapek ma zafundować mi szybką podróż z samej północy Włoch na Sycylię. Z nieco mrocznego i tajemniczego klimatu rozsiewanego przez Leon przeniosę się w humorystyczne, słoneczne żarty sytuacyjne z udziałem pana, którego jeszcze nie znam - komisarza Montealbano.

Pozostając w temacie śródziemnomorskim, przeniosę się na chwilę do Francji. Georges Flipo powołał do życia panią komisarz Lancier, którą bardzo polubiłam w zeszłym roku w pierwszej powieści autora - Pani komisarz nie znosi poezji. Pani komisarz nie czuje się w klubie jak w raju mimo iż jest kryminałem paryskim, tym razem ma mnie przenieść wraz z panią komisarz na Rodos. Nie żebym narzekała, oj nie...

Jestem jednak zdesperowana, by choć trochę poznać literacki Paryż, nie tylko ze względu na temat tegomiesięcznego wyzwania. A ponieważ lato to również dobry czas na odrobinę tajemniczego, trochę przygodowego i bogatego w magiczne sekrety kryminału, już wkrótce zapoznam się z powieścią Brat krwi autorstwa Erica Giacomettiego i Jacquesa Ravenne. Tematy masonerii i templariuszy dawno temu bardzo mnie pasjonowały (jak i resztę świata - za sprawą powieści Dana Browna) jednak zmęczenie materiału sprawiło, że przez ostatnie kilka lat nie sięgałam po tego typu książki. Czuję jednak, że czas znowu spróbować, i wydaje mi się, że wakacje to idealny na to moment.

Pięć okien z widokiem na Szanghaj autorstwa Tash Aw pomoże mi w te wakacje wyjść poza moją strefę komfortu, czyli kulturę zachodnioeuropejską. naprawdę rzadko wybieram się literacko wgłąb Azji, a jeśli już, to chętniej w okolice Indii i Afganistanu niż na tzw. Daleki Wschód. Ja powieść mnie jednak mocno zainteresowała, głównie dlatego, iż uwielbiam wprost książki, w których mieszają się historie kilku ludzi, a w tle szumi wielkie miasto. Gdybym miała być szczera, to taka tematyka jest mi ostatnio bliższa nawet niż książki o książkach (wiem, niesamowite). Więc już szczerzę sobie do niej ząbki :).

Na samym dole stosu, pożyczona od znajomej bloggerki i biblionetkowiczki Anek7 - pięknie wydana książka o Paryżu. Czy tylko mi się wydaje, że coś tu dziś dużo o tym mieście? Paryż. Miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i Marty Orzeszyny na pewno mi się spodoba, gdyż z tej serii czytałam już obłędnie świetny Nowy Jork, zaś tematyka Paryża przypomina mi nieco to, co zawarte było w książce Stephena Clarke'a Paryż na widelcu, która bardzo mi się podobała.


Jak widać, sporo na tym moim stosiku książek z basenu morza Śródziemnego i okolic (właściwie tylko jedna nie jest), bo to jest właśnie kierunek który najbardziej mi się kojarzy z wakacjami. Toteż jeśli znacie jakieś godne polecenia powieści i non-fiction z tego regionu, dawajcie znać, póki lato w pełni (pisząc te słowa wyjrzałam przez okno na te kłębiaste szare chmury, ale ciiii, mamy lato, mamy lato, mamy lato...). Wakacje to czas odpoczynku, więc starałam się wybrać rozrywkę i lekką lekturę, co nie oznacza, że nie zabiorę się w najbliższym czasie za coś "ambitniejszego", kto wie. Na pewno nie są to jedyne książki, które planuję czytać w najbliższych miesiącach, chociażby nowy Arne Dahl się zbliża, na pewno też wpadną mi w ręce inne nieprzewidziane lektury.

A Wy co planujecie na ten wakacyjny czas? Raczej jest to dla Was możliwość odpoczynku przy czymś lekkim, czy też właśnie teraz macie czas i siły by nadrobić zaległości w klasyce? Ma znaczenie, dokąd literacko zabierze Was czytana książka? Czy lubicie czytać o miejscu, w którym aktualnie odpoczywacie?

Pozdrawiam letnio, serdecznie, tęczowo i czereśniowo!




sobota, 14 czerwca 2014

Nieksiążkowe inspiracje, czyli co robię kiedy nie czytam

Miał to być post w stylu „ulubieńcy kwietnia”, ale zważywszy na fakt, że mamy połowę czerwca, nazwę to po prostu „nieksiążkowymi polecankami” i dodam parę tematów, które uzbierały mi się w ostatnich tygodniach. A coś się wreszcie w temacie ruszyło i jest o czym pisać J.

Muzyka
Norah Jones Feels like Home – to drugi w dorobku amerykańskiej wokalistki album, i to taki, który zawiera moje ukochane od lat utwory. Ponieważ płyty CD są wciąż dość drogie, kolekcjonuję je bardzo powoli i wytrwale wyszukuję okazje, ale muszę powiedzieć, że takie kupowanie bardziej cieszy. Nie czuję tego od dawna z książkami bo taki zakup stanowił dla mnie przez lata chleb powszedni. Ale płyta to nieraz miesiące wyczekiwania… Feels like Home zawiera głównie piękne ballady z bardzo nietuzinkowymi tekstami śpiewanymi aksamitnym głosem Nory, ale jest i kilka bardziej skocznych, romansujących z muzyką country utworów. Moim porannym faworytem jest „Sunrise”, który nieodmiennie od 10 lat kojarzy mi się ze wschodem słońca na Manhattanie (nie żebym takowy naocznie widziała). „Those sweet words” to chyba najromantyczniejsza piosenka, jaką znam, „Creepin’ In” sprawia, że moje nogi same tańczą, a „Be here to love me” to najprawdopodobniej ten utwór, który chciałabym usłyszeć na moim weselu. O każdej piosence mogłabym coś powiedzieć, każda wywołuje we mnie emocje lub wspomnienia, a najlepszą rekomendacją jest fakt, że słucham jej bez przerwy przez ostatnie trzy tygodnie.



Pharrel Williams „Happy” – zapewnie każdy już ją słyszał setki raz, gdyz przez ostatnie miesiące króluje na wielu listach przebojów i wiele stacji radiowych nadaje ją non-stop. Co mnie akurat nie przeszkadza, gdyż ta piosenka jest tak naładowana pozytywną energią, a jednocześnie tak energetyczna, że wybieram ją zawsze na moją przydługawą podróż tramwajem do pracy. Działa lepiej niż kawa (podobno, bo ja tam jednak kawę też piję).



Aloe Balcc „The Mann” to kolejna ożywiająca mnie na drodze do pracy piosenka, utrzymana trochę w podobnym stylu co powyższa. Toteż możecie sobie wyobrazić, że ludzie jadący ze mną na Prokocim omijają mnie z daleka – w jedną stronę bujam głową w rytm muzyki, w drugą śmieję się do siebie, kiedy czytam J.



Kringande „Jubel” – przy tym utworze nie bardzo wiem co napisać, bo zupełnie nie potrafię jej zakwalifikować – Wikipedia mówi, że to „acid jazz”, więc niech tak będzie. Cos mnie w tych prostych w sumie dźwiękach zauroczyło, szybko zakupiłam na Empiku empetrójkę i teraz męczę ją razem z „Happy” w tramwaju. Właściwie powinnam zaproponować Oisajowi z Tramwaju Nr 4 stworzenie tramwajowej listy przebojów. J



Piosenka „Mam tę moc” („Let it go”) z filmu Disney’a Kraina lodu (Frozen) – o samym filmie będzie jeszcze trochę poniżej, natomiast sama piosenka przywołuje na myśl stare dobre przeboje Disney’a – nie tyle, że jest taka sama, ile tak samo oddziałuje na widza, wpada w ucho i jednocześnie jest mądra. Trafiłam nawet na YouTube na filmik zmontowany z kilkunastu różnych wersji językowych tej piosenki – polskie wykonanie naprawdę daje radę, ale mnie przypadły również do gustu wersje: francuska, latynoamerykańska, niemiecka i… japońska.



Film

Filmem, który mnie w kwietniu absolutnie oczarował, jest relatywnie nowa bajka Disney’a – „Kraina lodu” („Frozen”). Ja się na Disney’u wychowałam, i do niedawna uważałam, że współcześnie nie robią już nic, co by chociaż odrobinę zbliżało się jakością do moich ukochanych: „Króla lwa”, „101 Dalmatyńczyków” czy „Pocahontas”. W pewnym momencie miałam wręcz wrażenie, że wyrosłam z tego typu animacji. Ale nie, po prostu czekałam na coś wspaniałego i to wreszcie dostałam. „Kraina lodu” to bardzo luźna wersja klasycznej baśni o Królowej Śniegu, tylko dostosowana do realiów producenta. Scenariusz jest precyzyjnie skonstruowany, wszystko ma swój sens, jest trochę powodów do wzruszeń, trochę pozytywnego przesłania bez dydaktycznego smrodka i masa humoru na poziomie. No i po raz pierwszym od nie wiem jak dawno dałam się zaskoczyć zwrotami w fabule (a nie mówię tylko o filmach animowanych, ale o filmach w ogóle). W pewnej chwili zwyczajnie kopara mi opadła na ziemię, a wielokrotnie naprawdę głośno się śmiałam. Film zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że od dwóch miesięcy czesze włosy na wzór jednej z bohaterek, Elsy. Tak, czeszę się jak księżniczka Disney’a. Pozwijcie mnie.



Miałam też ostatnio okazję zobaczyć film „Coco Channel” z Audrey Tautou. Podziwiam nie tylko talent, Ali i urodę i styl tej młodej damy, zatem oczywistym jest dla mnie, że nadawała się do roli Coco jak nikt. Przyznam, że nie wiedziałam nic o życiorysie najbardziej znanej ikony mody, która dla kobiet zrobiła więcej niż niejedna współczesna feministka. Film, mimo iż skupiał się na jednym fragmencie jej życia, pozostałe tylko krótko portretując, mimo iż fabuła nie pędziła na złamanie karku, wciągnął mnie i zainteresował na tyle, że zaczęłam się już oglądać za jakąś dobra biografią Coco Chanel. Znacie jakąś?


Po przeczytaniu drugiego tomu Śliwki (kto nie wie, co czym mowa, niech zajrzy tutaj) wreszcie zobaczyłam film „Jak upolować faceta”. I dobrze, że dopiero teraz, bo producenci pomieszali fabuły z dwóch pierwszych tomów cyklu i dla tych widzów, którzy mają za sobą tylko tom pierwszy, to jeden wielki spoiler. Główną rolę gra Katherine Heigl, którą bardzo lubię w takich lekkich babskich filmach, chociaż na temat tej talentu nie mam wygórowanie dobrego zdania (serio, dziewczyna gra w sumie jedną i tą samą rolę w kółko, ale chociaż robi to dobrze). Czy film mi się podobał? Tak. Czy była lepszy od książki. Nie. Niestety, ale dla potrzeb tego
medium konieczne jest zwykle wycięcie drobnych epizodów, które właśnie nadają książce humorystyczny akcent, więc ten, kto czytał, będzie miał wrażenie, że czegoś brakuje. Ale jeśli ktoś nie czytał Śliwki i nie zamierza, to polecam chociaż film na odmóżdżenie.


To by było na tyle, jeśli chodzi o ostatnie ciekawostki nieksiążkowe. Miałam plan chodzić kilka razy w miesiącu do kina, ale jakoś nie mogę znaleźć w repertuarze nic dla siebie, telewizji już praktycznie nie oglądam, zostają książki i muzyka. Mam nadzieję, że znaleźliście powyżej coś ciekawego dla siebie. A ja mam nadzieję, że będzie o czym pisać na przełomie czerwca i lipca. Pozdrawiam!

piątek, 6 czerwca 2014

Stosik

Historia gromadzenia część dalsza, nie ostatnia. Czy Wam też się wydaje, że robienie mniejszych, a częstszych stosików optycznie zmniejsza ilość nowych książek? Od poprzedniego nie minęło wszak tak dużo czasu, jednak po drodze zdarzyło się spotkanie biblionetkowe, na którym nie wytrzymałam i pożyczyłam dwie kolejne pozycje, którymi się następnie okopałam - zajęły akurat miejsce dwóch ostatnio przeczytanych, potwierdzając powiedzenie, że "natura nie znosi próżni".

Sytuacja wygląda następująco:

Na samej górze cieniutka ale bardzo bogata w treść książka Urodziłeś się bogaty Boba Proctora, którą dostaliśmy w pracy od naszego szefa. Przeczytałam ją dosyć szybko w tramwaju z i do pracy, i muszę powiedzieć, że tezy autora do mnie przemówiły. Można się śmiać, ale można też spróbować uwierzyć i zaobserwować zmiany w swoim życiu.
Zaraz pod spodem polecana jakiś czas temu przez Oisaja z Tramwaju Nr 4 Znaki szczególne Pauliny Wilk. Chodziłam wokół tej książki już trochę czasu, i kiedy wyszłam z biblionetkowego spotkania, poczułam, że chcę sobie coś kupić. A w Matrasie był akurat rabat... No bywa.
Historie jednej sprawy Kate Atkinson została z kolei wygrzebana w osiedlowej bibliotece. Też tak macie, że po prostu nie umiecie wyjść z biblioteki bez pożyczenia czegoś, nawet, gdy macie już tonowe zaległości i mało czasu? No ja tak mam. Moja osiedlowa nie jest wprawdzie zbyt dobrze zaopatrzona, czasem naprawdę ciężko znaleźć w niej coś ciekawego, ale nie jest to niemożliwe, więc praktycznie zawsze moje wprawne oko książkoholika coś tam sobie znajdzie. Kilka miesięcy temu recenzowałam nowość wydawniczą Jej wszystkie życia tej samej autorki i przysięgłam sobie, że poznam też inne jej pozycje. Po polsku nie wyszło tego zbyt dużo, dlatego cieszę się, że choć jedną udało się wyhaczyć na bibliotecznych półkach.
Sekrety ekonomii Tima Harforda to właśnie jedna z moich bibliotenkowych pożyczek. Czytałam lata temu z tej serii inną ciekawą książkę popularnonaukową dotyczącą ekonomii (Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy), i dlatego z chęcią ponownie sięgnę po coś w tym stylu. 
Drugą pożyczką jest Paryż miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque Małgorzaty Gutowskiej Adamczyk oraz Marty Orzeszyny. I znowu - czytałam na początku roku książkę o Nowym Jorku z tej samej serii, więc gdy zobaczyłam na stole Paryż, po prostu musiałam ją chapnąć. Poza tym wpisuje się idealnie w Wyzwanie Miejskie na ten miesiąc.

Tradycyjnie - znacie którą z pozycji, któraś Was szczególnie interesuje? 

Ja zmykam zanim Internet mi znów zniknie... Pozdrawiam!

czwartek, 5 czerwca 2014

Conf calle, workflowy, BHP czyli korpo-świat na wesoło (i trochę starszno)

Może to nie zbyt poprawne politycznie wyznanie, ale zawsze z dużą dozą ostrożności podchodzę do pozycji literackich wydanych przez małe, niszowe albo nowopowstałe wydawnictwa. Niby wiem, że bycie wydanym przez jednego z wielkich graczy rynku wydawniczego nie oznacza automatycznie, że książka jest świetna (każde z nas wielokrotnie miało do czynienia z gniotami ze znanych oficyn), jednak wciąż pokutuje we mnie to błędne myślenie. Co za tym idzie, z obawą sięgnęłam po powieść  Good morning korporacjo Radka Bielińskiego wydane przez Wydawnictwo Inspiracje. Okazało się, że obawy były niepotrzebne, a książka jakością nie odstaje od wielu bestsellerów.

MaxiMind to korporacja która podobnie jak szereg realnie istniejących zajmuje się księgowaniem dla innych firm. I podobnie jak w wielu innych, i tutaj panuje ściśle określona hierarchia – poznajemy zatem od samego dołu – Pana Eugeniusza, Senior Maintanance Specialist czyli ciecia, Kazika – szeregowego księgowego zajmującego się grą w piłkarzy ki, a w wolnych chwilach matchującego faktury do systemu, jego Team Leadera Włodka, stojących ponad Włodkiem Dedricka, Van Rattera i dopiero co awansowanego na Head of Strategy Rudolfa, oraz tajemniczego CEO – Rona. Wszyscy oni zajmują się tworzeniem nowych procedur zgodnych z BHP, uruchamianiem worflowów, sporządzaniem raportów i prezentacji w Power Point… czyli nikt tak naprawdę nie wie czym.

Autor stworzył bardzo sprawnie napisaną satyrę na korporacyjny świat. Wieloletnie doświadczenie zdobyte w tego typu firmach pozwoliło mu na biegłe opanowanie korpo-nowomowy, która często dla osoby spoza środowiska może być niezrozumiała. Jak się okazuje jednak, również dla samych bohaterów nie wszystko jest tak do końca jasne, jednak wzorem poddanych cesarza nikt nie ośmieli się krzyknąć, że „cesarz jest nagi”. MaxiMind to przejaskrawiony przykład tego, co w korporacjach bezsensowne i nieludzkie, ale jednocześnie jest to obraz bardzo śmieszny. Jednak pod tą powłoczką można dopatrzeć się ciekawego komentarza społecznego – porozumiewanie się specjalnym językiem, nadawanie wyszukanych tytułów, pranie pracownikom mózgów – to wszystko mniej lub bardziej jest obecne w wielu firmach, zwłaszcza tych wielkich, zatrudniających setki czy tysiące ludzi. To, co początkowo wydaje się śmieszne, zaczyna być coraz straszniejsze, a mimo, że autor pod koniec trochę popłynął na fali wyobraźni, książka wciąż jest wiarygodna (przy świadomości wyolbrzymienia niektórych cech korporacji).

Good morning korporacjo jest świetnie napisaną, zabawną ale też czasem przerażająco prawdziwą współczesną polską powieścią, przy której można nieraz płakać ze śmiechu. Szczególnie polecam wszystkim tym, którzy pracują w firmach tego sortu i jeszcze potrafią się z siebie śmiać, oraz tym, których interesują korporacyjne tematy. Książkowy MaxiMind to zlepek wszystkiego, co złe w korpo-świecie, nie należy jednak zapominać, że każde z tych przedsiębiorstw jest inne – jedne przyjaźniejsze, inne mniej – ale chyba jednakowo zabawne dla planktonu z zewnątrz.

Moja ocena: 5/6

Radek Bieliński Good morning korporacjo
Wyd. Inspiracje
Bielsko-Biała 2012


Za książkę serdecznie dziękuję Wydawcy.

wtorek, 3 czerwca 2014

I znowu Wiedeń

Nie wiem, jak Wam, ale mnie ten maj przepatatajał przed oczyma w takim tempie, że jedyne co zdołałam zrobić, to smętnie pomachać mu nieco zesmarkaną chusteczką (gdyż od dwóch tygodni walczę z przeziębieniem i niestety, przegrywam). No i kiedy ten maj tak sobie biegł, to ja nabrałam przekonania, że drugi, obiecany post o Wiedniu już się dawno ukazał. A teraz widzę, że się jednak nie ukazał. Jeżeli jest zatem ktoś, kto mnie jeszcze lubi i mnie nie opuścił, to zapraszam na relacji część drugą.

Nie ma Wiednia bez Schönbrunnu, każdy to wie. Obligatoryjnie, kiedy się przybywa do stolicy Austrii, trzeba udać się jeśli nie do pałacu, to chociaż do parku
wokół niego lub do ZOO. Ponieważ w naszej nielicznej grupie każdy pałac już zwiedzał, a pogoda była obłędna, udało mi się namówić towarzyszki na ogród zoologiczny właśnie. Bo to konkretne ZOO jest najwspanialsze na świecie (wśród tych trzech, co je widziałam, ale zawsze). Wiele wybiegów jest naprawdę dużych rozmiarów, porównując z ZOO krakowskim, są w nich odtworzone warunki naturalne (na tyle na ile to możliwe), a niektóre zwierzaki chodzą sobie zwyczajnie po alejkach – taka na przykład kaczka. Załoga jest różnorodna – są i pandy, i zebry, małpy wszelkiego autoramentu, nosorożce, żyrafy i słonie. Ale są i kury. I taki
śmieszny sęp. ZOO jest tak rozległe, że można spędzić w nim cały dzień i jeszcze wszystkiego nie zobaczyć, toteż zważywszy na plany popołudniowe po ponad czterech godzinach opuściłyśmy zwierzaki, nie odwiedzając wcześniej niedźwiedzi. Ale pomachałiśmy pingwinom, więc dzień nie był stracony.
































Kolejnego dnia w okrojonym składzie: moja siostra i ja, wybrałyśmy się na nieco mniej znaną i uczęszczaną
miejscówkę wiedeńską, mianowicie cmentarz St Marx, gdzie m. in. znajduje się symboliczny grób Mozarta. Kiedy nie udało się ustalić faktycznego miejsca pochówku kompozytora, ustawiono kamień nagrobny w najbardziej prawdopodobnym miejscu, po kilku latach przeniesiono do na bardziej reprezentacyjny Zentralfriedhof, pozostawiając tylko skromny pomnik na cmentarzu, gdzie Mozart zaiste został pochowany. Samo miejsce jest trochę straszne, ale jednocześnie bardzo urokliwe. Używano go do roku 1874, następnie zamknięto i przez lata pozwolono mu niszczeć. W XX wieku został ponownie otwarty dla publiczności, dokonano niezbędnych napraw, jednak szereg grobowców grozi zawaleniem i jest zabezpieczona metalowymi siatkami. Bezpośrednio nad cmentarzem przebiega fragment autostrady, dlatego zapewne większość alejek jest mocno zarośnięta – korony drzem i chaszcze chronią nagrobki przed zanieczyszczeniami. Jednocześnie stworzyło to wrażenie
zapomnienia, i nawet w piękne, słoneczne przedpołudnie odwiedzający może poczuć lęk i trwogę.

Po takich wrażeniach i świetnej kawie na Kartnerstraße trzeba było trochę odreagować. A gdzie można bawić się lepiej niż na Praterze, zwłaszcza, gdy jest akurat Święto Pracy? U nas wciąż jeszcze 1 maja zalatuje lekko poprzednim ustrojem, w Wiedniu zaś cały dzień panowała atmosfera festynu, a apogeum osiągnęło ona wieczorem na Praterze. Chyba całe miasto spotkało się tam, by wspólnie świętować. Światła, balony, muzyka, śmiech, jedzenie i wesołe miasteczko – czyli przepis na udaną zabawę. Ja na Prater udałam się z podwójną misją – odnaleźć i przejechać się na tej samej karuzeli, która tak mi się podobała przed laty, oraz zakreślić kolejny punkt na liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią – czyli przejechać się na
kolejce górskiej. O ile karuzela nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak siedem lat temu, o tyle kolejka… Dość powiedzieć, że adrenalina skoczyła mi tak, jak jeszcze nigdy, nawet grupa metali z mojego wagonika darła się ze strachu, a nie była to ta największa kolejka na Praterze. Więc cel na następny raz – duży rollercoaster!


A punkt o 10 na niebie rozbłysły piękne fajerwerki. Festiwalowa atmosfera, piękna pogoda i kolorowe światła na ziemi i na niebie – nie można sobie wyobrazić lepszego pożegnania z miastem. Owszem, byłyśmy w Wiedniu jeszcze jeden dzień, ale poświęciłyśmy go głównie na zakupy i pakowanie, zatem sztuczne ognie na Praterze stanowiły ostatni punkt turystycznego planu. I jednocześnie najlepszy, bo nie był w ogóle planowany.


niedziela, 1 czerwca 2014

Czytamy o miastach w czerwcu czyli kolejna odsłona Wyzwania


Czy Wam też maj minął tak niespodziewanie? Dopiero co odpoczywaliśmy w czasie długiego weekendu, a tu już Dzień Dziecka. A tym samym nadchodzi czas na zmianę kategorii w Wyzwaniu Miejskim. W maju czytaliśmy o Sztokholmie i Lublinie, a konkretnie czytałam anetapzn i ja:

1. anetapzn - Michael Katz Krefeld Wykolejony   Sztokholm
Hakan Nesser Karambol  Sztokholm

2. Viv - Asa Larsson Burza Słoneczna   Sztokholm


Zaś na czerwiec zachęcam Was do sięgnięcia po dwa typy książek:
Książki o Paryżu (zgodnie z prośbą Anety)
lub
kryminały, których akcja osadzona jest w jednym z polskich miast

Co do Paryża, polecić mogę m. in.:
Jennifer L. Scott Lekcje Madame Chic
Georges Flipo Pani komisarz nie znosi poezji
Aleksander Dumas Dama kameliowa
Stephen Clarke Paryż na widelcu: sekretne życie miasta
Patrick Suskind Pachnidło
Chris Ewan Dobrego złodzieja przewodnik po Paryżu
i inne, których jeszcze nie czytałam:
Victor Hugo Nędznicy, Dzwonnik  z Notre Dame
Erich Maria Remarque Łuk Triumfalny
Emile Zola Nana, Wszystko dla pań
Gaston Leroux Upiór Opery
William Wharton Spóźnieni kochankowie
Pierre La Mure Moulin Rouge
Tracy Chevalier Dama z jednorożcem
Stephen Clarke Merde! Rok w Paryżu
Joanne Harris - Rubinowe czółenka
Isabelle Lafleche - Kocham Paryż
Khaled Hosseini  I góry odpowiedziały echem

Jeśli zaś chcecie poczytać dobry, polski, miejski kryminał, odsyłam do tych autorów:
Marek Krajewski
Mariusz Czubaj
Tomasz Konatkowski
Zygmunt Miłoszewski
Joanna Chmielewska

Paweł Pollak Gdzie mól i rdza
Błażej Przygodzki Z chirurgiczną precyzją
Bartłomiej Rychter Kurs do Genewy
Zofia Małopolska Morderstwo tuż za rogiem
Anna Fryczkowska Starsza pani wnika

Miłego czytania i pogodnego czerwca życzę!