O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

środa, 31 października 2012

Podsumowanie października



Swego czasu panował u mnie na blogu zwyczaj podsumowywania miesiąca, zarzucony na czas wakacji, potem trochę zapomniany. Może warto by do tego wrócić, zwłaszcza, że jak wielu z was – uwielbiam wszelkiego rodzaju podsumowania, statystyki, oczywiście kiedy dotyczą książek.

W październiku przeczytałam 6 książek:
1.       McDusia – Małgorzata Musierowicz 5,5
2.       Paryż na widelcu – Stephen Clarke 5
3.       Zapora – Henning Mankell 4
4.       Blondynka w Peru – Beata Pawlikowska 3,5
5.       Irlandzki sweter – Nicole R. Dickson 5
6.       Ani tu, ani tam – Bill Bryson 3,5
Jak widać, strawa czytelnicza tego miesiąca była dosyć zróżnicowana – były książki na piątkę, była jedna przyzwoita, choć nic nie urywało, były wreszcie dwie bardzo- średnio -umiarkowanie –przeciętne. Było też różniście pod względem gatunków – był kryminał (jeden, tylko jeden!), była powieść młodzieżowa, dwie podróżnicze, obyczajowa i takie niewiadomoco o Paryżu, ale bardzo sympatyczne.

Co do praw własnościowych na książkach, to dwie z przeczytanych pochodzą z pożyczek (Paryż na widelcu i Irlandzki sweter), McDusię przeczytałam zanim przekazałam ją siostrze (Musierowicz wszystkie są jej, ja tylko w przelocie między księgarnią a jej mieszkaniem doczytuję), reszta moja.  Z tego tylko Blondynka łapie się na wyzwanie Z półki, pozostałe zostały zakupione tego roku. Co do wyzwań, to Trójkę e-pik Sardegny ukończyłam wyjątkowo w 100% i przed czasem (chyba, że mi tego Paryża organizatorka nie zaliczy), natomiast wyzwania Book-trotter niestety nie udało mi się zrealizować – powinnam była przeczytać książkę włoską.

Może ta szóstka to nie jest jakiś genialny wyczyn, ale biorąc pod uwagę w ile wydarzeń obfitował ten październik, to i tak śmiało mogę powiedzieć, że jest nieźle. Poza tym pozaczynałam jak zwykle kilka innych książek, co najmniej z czterech wystają teraz jakieś zakładki.
http://kwejk.pl/obrazek/1482324/ksiazki.html

Kupiłam tylko jedną książkę –Dziewczyna z aniołem Agnieszki Krawczyk – ktoś z was polecał kiedyś na blogu, a skoro rzecz dzieje się w Krakowie, nie mogłam sobie odmówić. To nie znaczy, że nie kupowałam książek – niestety, październik jest miesiącem kupowania podręczników, które na prawie są bardzo drogie, toteż na przyjemności nie starczyło już za bardzo funduszy. Z resztą, walczę ze swoim zakupoholizmem książkowym, i wydaje mi się, że w porównaniu do tych stosów z początków blogowej działalności, mania została opanowana – nie kupuję emocjonalnie, nie znoszę stosów do domu, nie odwiedzam nawet taniej książki. Jak już kupuję, to świadomie, i o to chodziło.

A jak tam u was z czytaniem jesienią? Czy to prawda, że o tej porze roku czasu jest więcej, a długie wieczory nastrajają do czytania, pod kocykiem i z herbatką? Czy też na jesień popadacie w marazm i współczynnik czytelnictwa spada na łeb na szyję?

niedziela, 28 października 2012

Magia, magia wszędzie!



Budzę się dziś rano a tu cały świat skąpany w bieli… Wróć! Wychodzę wczoraj o 3 w nocy z wspaniałej imprezy u przyjaciół, a tam leży śnieg! Taksówką wróciłam w pięć minut do domu, patrzę, a tam godzina 2! Nie dość, że jesień zamieniła się zimę, to jeszcze gdzieś na drodze z jednego końca Olszy na drugi zyskałam dodatkową godzinę.

Wczorajszy dzień był magiczny z wielu innych powodów. O godz. 16 odbyło się spotkanie blogerów, zorganizowane i perfekcyjnie przeprowadzone przez dwie genialne dziewczyny: Kaś i Claudette, które niniejszym serdecznie pozdrawiam! Spotkałam parę znajomych osób i całe mnóstwo nieznanych (z twarzy, blogi znam) – żałuję, że nie dałam rady z wszystkimi pogadać, ale zostałam przygnieciona przez ciężkie meble. ;) Natomiast miło mi było słyszeć, na hasło „Krakowskie czytanie” – „O, znam, czytam”. Niby widzi się na dole strony te zmieniające się cyferki, ale zobaczyć, kto się za nimi kryje – prawdziwa magia! Później, pod duchowym i fizycznym przewodnictwem Agnieszki, udaliśmy się na konkurencyjną imprezę do wspólnych znajomych – kochani, było cudownie, włodarzycie tak szlachetnie, że nawet wasz kot nie musi się was wstydzić ;)

Fotek póki co nie zamieszczam, bowiem nie uzyskałam jednoznacznego pozwolenia od każdego, kto się na nich znajduje, a ktoś może sobie nie życzyć. Jak ktoś sobie życzy, to proszę pisać :D

Mam nadzieję, że śnieg nie zdąży stopnieć, nim wyjdę z domu i zrobię kilka fotek Krakowa pod pierzynką. Zanim to jednak nastąpi – zamieszczam parę zdjęć z zeszłego roku (jestem jedyną osobą, którą odchodzi zeszłoroczny śnieg). A już niedługo, mam nadzieję – post o krakowskich Plantach.





czwartek, 25 października 2012

Czy to ptak? Czy to samolot?



Nie, to Amerykański Turysta w Europie…

Po zachwycających „Zapiskach z Wielkiego Kraju” Billa Brysona zabrałam się za kolejną książkę tego autora dostępną na polskim rynku – Ani tu, ani tam. Europa dla początkujących i średniozaawansowanych, która stanowi  relację z jego podróży dookoła Starego Kontynentu. Yyyyyyy, cóż…

Książka o Ameryce zaskoczyła mnie nie tylko olbrzymim poczuciem humoru, świetnym piórem, masą ciekawostek, świadczących o elokwencji i ciężkiej pracy autora, ale i niesamowitą umiejętnością śmiania się z własnych, amerykańskich przywar. I tego też spodziewałam się po książce o Europie. Miałam nadzieję na ciekawe informacje, których nie znajdę w przewodnikach, ale i na celne obserwacje na temat samych Europejczyków i ich krajów. Wszak nie od dziś wiadomo, że z bliska Amerykanie i Europejczycy są tak samo różni jak ogień i woda.

Bryson odbył swoją wielką podróż po Europie  w 1990 roku. Jego uwaga skupiła się głównie na zachodniej części kontynentu – Francji, Niemczech, krajach Beneluxu, przeniosła się następnie na Skandynawię, by szybkim skokiem przesunąć się na południe – Włochy, Bałkany, Turcja. I od razu, po pobieżnej lekturze spisu treści, zauważyłam, że Bryson w sposób systemowy ominął centralną i wschodnią część Europy. Nie ma mowy Polsce, Czechach, Słowacji, Litwie, Łotwie, Estonii, Ukrainie, Węgrach. Upadek ZSRR i rodzące się dopiero demokracje  w tej części kontynentu mogłyby być dobrą wymówką, gdyby nie wizyta autora w Jugosławii i Bułgarii. Z naszego kręgu kulturowego nie ma w książce żadnego reprezentanta.

Bryson odwiedził kilkanaście wielkich miast Europy, w każdym zatrzymując się na jeden lub kilka dni. Opisuje zabytki, które widział, głównie muzea, które z lubością odwiedza, i widoki, które go zachwyciły, jak chociażby krajobraz jeziora w Hamburgu czy życie na Capri. Często też wspomina o ciekawych zwyczajach czy przywarach tubylców, oraz zamieszcza zaskakujące informacje o odwiedzanych miejscach, głównie statystyki kryminalne. I niby fajne, ciekawie, z polotem, humorem. Tylko, że z całej książki wyziera taki wielki, tłusty, zapatrzony w czubek własnego nosa, tępy, niedouczony, irytujący Amerykański Turysta. Każdy, kto pracuje lub pracował w szeroko pojętej turystyce, wyjechał kiedyś na zagraniczne wakacje lub oglądał amerykańskie programy podróżnicze (słowem: każdy) wie, co oznacza Amerykański Turysta. Niezależnie od tego, skąd jesteś i gdzie pojechałeś, kiedy widzisz AT, uciekasz. Albo zostajesz i potem masz co opowiadać na imieninach przez 10 lat. Bardzo lubię Amerykanów, ale ich podejście do turystyki i zwiedzania jest jakie jest i nikt tego nie zmieni.

Książka jest strasznie schematyczna. W każdym odwiedzanym mieście Bryson szuka hotelu i jedzenia, i to jest normalne, ok, ale czytać co 20 stron o kolejnym hotelu i kolejnej restauracji, to trochę nudne. Często spędza w odwiedzanym mieście jeden dzień, albo nawet kilka godzin, a potem czuje się uprawniony do pisania o nim całego rozdziału. W kolonii ledwo wysiadł z pociągu, zobaczył śmieci i tłum ludzi, odwrócił się na pięcie i pojechał dalej. Tak samo potraktował Goteborg i Neapol. We Florencji i Kopenhadze był niezadowolony, że miasto nie posprzątało śmieci i nie postawiło donicy z kwiatkiem. Tonem, który wskazuje, że przecież on, Bill Bryson, łaskawie raczył tam przyjechać i zostawić pieniądze, więc należy mu się ten cholerny kosz naśmieci i kwiatek. O Sztokholmie napisał, że jest szary i brzydki, - „Tak wyobrażałem sobie Kraków lub Bratysławę” – nie wiem, co jest bardziej uwłaczające, czy obrażenie mojego miasta czy porównanie go z Bratysławą? W Norwegii prawie obraził się za to, że nie honorują tam koron szwedzkich, bo przecież to wszystko jest Skandynawia. A tak w ogóle, to z rozczulającą szczerością stwierdził, że zawsze postrzegał Europę jako jeden kraj i Europejczyków, jako jeden naród. Ale zupełnie nie rozumie naszej tendencji do zacierania granic – co to za pomysł, żeby między Danią a Niemcami nie było kontroli granicznej. Czyli jesteśmy jednym krajem, ale z granicami  w środku. Poza tym akurat Amerykanin mieszkający w Wielkiej Brytanii jest ostatnią osobą, która ma prawo wypowiadać się na temat sensu Unii Europejskiej, wykazując się przy okazji zupełnym brakiem zrozumienia tej instytucji. Słowo daję, akurat po tym panu spodziewałabym się czegoś więcej niż wybiórczych informacji z programu telewizyjnego.

Mimo tych wad książkę zaskakująco dobrze się czyta.  Kiedy już przebrniemy przez trudności autora ze spaniem i jedzeniem, i jeśli postanowi on zostać w danym miejscu dłużej niż godzinę, możemy dowiedzieć się naprawdę ciekawych rzeczy. Czyli  w jednej książce mamy otwartość umysłu na piękno i sztukę oraz zapatrzenie w siebie i swoje potrzeby toaletowe, zachwyt nad Europą i jednocześnie jej totalną krytykę. To sprawia, że książka jest bardzo nierówna, i właściwie trudno wyznaczyć jej jednoznaczną ocenę. Nie wiem też czy polecać czy nie – najchętniej poleciłabym wam fragmenty, a fragmenty spaliła na stosie razem z Fifty Shades of Grey i pismami heretyków. Jak chcecie, to czytajcie i się śmiejcie, jak nie chcecie, to zabierzcie się za inne dzieła Billa Brysona, a to konkretne omijajcie szerokim łukiem.

Moja ocena: 3,5/6 (głównie za ten Kraków – takiej obrazy się nie wybacza, zwłaszcza ze strony gościa, który nigdy tu nie był)

Kolejna książka podróżnicza przeczytana w ramach wyzwania trójka e-pik.

PS Sprofanowałam tą książkę. Pozaginałam jej rogi i podkreśliłam ołówkiem cytaty.  Oto dwa najlepsze (wydźwięk całych fragmentów sugerował ton „No popatrz ty się/nie uwierzyłbyś”):
„Ale najbardziej niedorzeczny, zgoła surrealistyczny przepis wymyślili Szwedzi: kierowcy muszą tam jeździć z włączonymi światłami przez całą dobę (…). Wiele bym dał za spotkanie z facetem, który to wymyślił”. No doprawdy.

O zakupach w Sofii: „Pewna kobieta wyszła z piekarni z małym bochenkiem chleba i od razu stanęła w długiej kolejce  do masarni. I tak dzień po dniu: niczego nie można było dostać bez stania w kolejce. Co za życie” Co ty nie powiesz? Dzięki Wam mieliśmy tak parę dobrych lat – z pozdrowieniami, byłe demoludy.

Bill Bryson Ani tu, ani tam. Europa dla początkujących i średniozaawansowanych.
Wyd. Zysk i S-ka
Poznań 2010


A to mój setny post jest! Czyli mamy tu mały jubileusz :)

sobota, 20 października 2012

Otul się "Irlandzkim swetrem"



Książki o Irlandii, niezależnie od tego, przez kogo pisane, zawsze są takie same: ciepłe i pełne magii. Irlandzki sweter Nicole Dickson nie odbiega od tego przyjętego schematu. Co nie znaczy, że jest zły  – wręcz przeciwnie – sięgając po kolejną powieść, której fabuła osadzona jest w tej pięknej zielonej krainie, czułam się, jakby zawinęła do znajomego portu.

Główną bohaterką powieści jest Rebecca Moray, Amerykanka, która wraz z sześcioletnią córką, Rowan, przybywa na jedną z irlandzkich wysp, gdzie ma zamiar prowadzić badania odnośnie tutejszej tradycji robienia swetrów, tzw. gansejów. Zostaje od razu powitana i przyjęta do społeczności przez mieszkańców wyspy, nie jest bowiem osobą z zewnątrz, ale najlepszą przyjaciółką Sharon, mieszkanki wyspy. A kto jest przyjacielem jednego tubylca, jest przyjacielem ich wszystkich. Becky ma jednak nie tylko książkę do napisania – ma również masę złych wspomnień, z którymi przyjdzie się jej uporać – a obecność wielu życzliwych ludzi jej w tym pomoże.

Równolegle poznajemy Seana Moraghana, jednego z najstarszych tubylców, który z kolei egzystuje gdzieś na pograniczu społeczności, własną decyzją odsuwając się od innych ludzi, a przez swoje ponure usposobienie inni także nie pragną jego towarzystwa. Jest też specjalistą od pogody, jego obserwacje zawsze są celne i żaden szanujący się żeglarz nigdy nie ignoruje jego rad. Sean, podobnie jak Becky, ma też swoje tajemnice i przeżycia, które nie dają mu żyć.

Powieść osnuta jest wokół tych dwóch postaci, które na pierwszy rzut oka wydają się być zupełnie różne. Jedna  z czasem czytelnik przekonuje się, że ich doświadczenia są pod pewnymi względami bardzo podobne, a ich umysły osiadły gdzieś na mieliźnie wspomnień i nie pozwalają im rozwinąć skrzydeł. Czy Becky wreszcie zaufa innym, i przede wszystkim, czy zaufa sobie? Czy Sean nareszcie pozbędzie się poczucia winy i zamknie pewien rozdział swego życia? O tym właśnie jest ta powieść.

Równie ważne co przeżycia bohaterów są też inne kwestie, które czynią tą powieść bogatą i piękną. Przede wszystkim autorka zaserwowała nam opis typowej, wyspiarskiej społeczności, gdzie każdy zna każdego, gdzie każdy ma swój kąt, swoje zadania do wykonania, swoją rodzinę i przyjaciół. W niesamowity sposób pisze również o tradycyjnie wykonywanych tam swetrach. Dzięki temu powieść jest cieplutka i miękka jak gansej. Mamy tu też miłość, przyjaźń, wybaczanie. Słowem – autorka złapała kilka witek,  z których każda jest odrębną historią, i połączyła je, niczym wytrawna dziewiarka,  w przepiękny wzór, a powieść otula nas jak ukochany sweter, nie pozwalając przerwać lektury. Irlandzki sweter czyta się bardzo szybko, nie ma dłużyzn, płynnie przechodzi się od jednego wątku do drugiego. I niepostrzeżenie dopływa do końca.

Piękna, pełna magii, ciepła ale i smutku. Idealna na długie, jesienne wieczory.

Moja ocena: 5/6

Nicole R. Dickson
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”
Warszawa 2011

środa, 17 października 2012

Blondynka podróżuje i irytuje



Do realizacji październikowego wyzwania Trójka e-pik postanowiłam wybrać jedną z książek Beaty Pawlikowskiej z serii „Dzienniki z podróży”. Tym razem na tapetę poszła Blondynka w Peru.

Muszę przyznać, że mam ambiwalentny stosunek do tych książeczek. Z jednej strony Pawlikowska odwiedziła naprawdę niesamowite miejsca i przeżyła w nich ciekawe przygody, które następnie opisała w swoich książkach. Na przykład w Peru jechała zygzakowatym pociągiem i jadła świnkę morską. Zamieszcza w nich również ciekawe informacje, o których nie miałam pojęcia – w części dotyczącej Peru poznajemy historię koki i co ją odróżnia od kokainy, oraz dowiemy się jak rozróżnić lamę, alpakę i wigonia. Książeczki są niewielkie, można je więc zapakować do nawet bardzo obciążonej torby i czytać w tramwaju. Zamieszczone są tu kolorowe i ciekawe zdjęcia. Literki są duże, a język bardzo prosty.

No właśnie, język. Bo obok tych wszystkich zalet mamy też wady – przede wszystkim bardzo prosty, czasem nawet prostacki język. Wiem, że taki jest styl autorki, ale czasem mam wrażenie, że Pawlikowska pisze, przepraszam za dosadność stwierdzenia, jak do debili. O ile kilka stron czy fragmenty książki można wytrzymać, o tyle po jakimś czasie zaczyna to męczyć i irytować. Nie mówię, że byłoby lepiej, gdyby język był bardzo wyrafinowany, ale pomiędzy poetyką Finneganów tren a Elementarzem pierwszoklasisty jest jeszcze cała gama odcieni. Niestety, autorka postawiła na ten drugi koniec skali. Chwała więc, że książeczki są krótkie. Bo dłużej by tego nawet średnio rozgarnięty szympans nie wytrzymał – nikt nie lubi czuć się idiotą.

W zapasach mam jeszcze Blondynkę w Tybecie. A potem – kto wie? Może dam sobie spokój z Pawlikowską, a może poszukam kolejnych części. Bo jednak jest coś uroczego w tych opowieściach, co każe nie obrażać się za styl.

Moja ocena: 3,5/6

Beata Pawlikowska Blondynka w Peru
National Geographic Polska
Warszawa 2011


Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik