O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

sobota, 29 listopada 2014

Zdecydowanie najważniejsza książka, którą przeczytałam w tym roku

Przez cały okres studiów z niesamowitym zaangażowanie mówiłam każdemu, kto tylko chciał słuchać, że nie jestem feministką. Jak wielu innym, feminizm kojarzył mi się z paleniem staników i nieogolonymi łydkami, a tak na serio – uważałam, że obecnie nie występują nierówności między traktowaniem kobiet i mężczyzn, a brzydkie słowo na F to sposób tłumaczenia się dla tych, którzy nie osiągnęli sukcesu. Bo faktem jest, że na moim kierunku studiów było minimalnie więcej kobiet niż mężczyzn, a zawód, który wtedy planowałam wykonywać, jest mocno sfeminizowany (a sensie, że w większości wykonują go kobiety). Studentki miały na ogół lepszy wyniki niż studenci, a jeśli wykładowca chciał mieć cos zrobione na pewno i dobrze, zwykle kierował się z tym zadaniem do dziewczyny niż do chłopaka. Tak z resztą było przez całą moją edukację – dziewczynki miały lepsze wyniki edukacyjne i częściej pełnimy funkcje w szkolnym samorządzie niż chłopcy. Nigdy nie czułam zatem, że moja płeć ma jakikolwiek wpływ na moje zawodowe osiągnięcia.

Potem zaczęło się tzw. dorosłe życie, i mimo, iż mam bardzo przyjazne środowisko pracy, to krótko mówiąc, przekonałam się, iż wnioski wynikające z pierwszego akapitu tego tekstu nie zawsze są prawdziwe. Nie jest to problem jedne firmy czy jednego sektora rynku, czy jednego kraju. Z niesprawiedliwym traktowaniem i dodatkowymi trudnościami w osiąganiu sukcesów w pracy borykają się bowiem kobiety zarówno w krajach o bardzo tradycjonalistycznym podejściu jak i w tych określanych jako nowoczesne. Europejka, Amerykanka, Azjatka i Afrykanka mają dziś dokładnie takie same trudności w drodze na szczyt kariery, mimo, iż ich kulturowe otoczenie jest różne. Duże korporacje mniej lub bardziej świadomie uruchamiają mechanizmy, które spychają kobiety na drugi tor, podobnie jak pięcioosobowa spółka Pan Władek i Wspólnicy. Branża IT, prawnicza, medyczna i setki innych – odsetek kobiet na wysokich stanowiskach w każdej z nich wciąż jest zatrważająco mały.

Sheryl Sandberg jest prezesem Facebooka. Kobietą-prezesem Facebooka. Wydaje mi się, że bycie prezesem Facebooka jest wystarczająco dużym wyzwaniem, tymczasem Sheryl ma te same problemy co wiele z nas – jest świetna w tym co robi, ale i tak musi odpowiadać stale na te same pytania – czy nie rani swoich dzieci, tyle pracując, jak godzi życie rodzinne z życiem zawodowym. Jest jedną z najbardziej wpływowych kobiet świata, działa na rzecz tych mniej wpływowych, żyje w USA w XXI wieku, a i tak od czasu do czasu ktoś urządza polowanie na czarownicę-Sheryl.  A teraz najlepsze – nigdy nie było w historii innego prezesa Facebooka niż ona. Prezes-facet Facebooka nie istnieje w historii.

Sheryl napisała książkę, który wszyscy, ale to wszyscy powinniśmy przeczytać. Kobiety wiele się z niej dowiedzą, nie tylko to, jakie techniki czy metody zastosować w karierze, by piąć się do góry, jak spróbować połączyć karierę z rodziną i dlaczego nigdy nie da się tego zrobić w 100%, dlaczego nie jesteś beznadziejną matką dlatego, że zapomniałaś ubrać syna w zieloną bluzę na dzień Św. Patryka, ale i zrozumiesz, dlaczego kobiety wciąż muszą walczyć o coś, co mężczyźni dostają za free. Spośród wielu wiadomości, jakie autorka dla nas ma, najważniejsze są: usiądź przy stole (czyli nie bój się zabrać głosu w dyskusji), uczyń partnera swoim prawdziwym partnerem (czy wiecie, że większość kobiet, które osiągnęły sukces, ma kochających mężów, którzy w pełni je wspierają? Mit zimnej, samotnej bizneswoman po rozwodzie zostaje obalony!) i nie odchodź, zanim odejdziesz (nie sabotuj swojej kariery dziś dlatego, że za 5 lat chcesz mieć dziecko).  Jej książka napakowana jest wynikami setek badań psychologicznych i społecznych, z których wynikają bardzo smutne konkluzje – to społeczeństwo, a nie sami mężczyźni, spychają kobiety do kuchni, a społeczeństwo to w połowie… kobiety. Dopóki nie zaczniemy wspierać siebie nawzajem, cała walka nie ma sensu. Dzięki Sheryl zrozumiałam też, że nie wszystko to moja wina – niektóre mechanizmy zadziałają przeciwko mnie, niezależnie od tego, jak się zachowam. Niezależnie co zrobię, zawsze będzie grupa niezadowolonych ze mnie.

Ale jest to też ważna pozycja dla mężczyzn. Nie wszyscy bowiem (osobiście uważam, że duża grupa nie jest) są męskimi szowinistami, wielu z nich podobnie jak ja w pierwszym akapicie, nie dostrzega, że kobiety wciąż mają większe trudności, niż mężczyźni, by awansować na upragnione stanowisko. Panowie, przeczytajcie książkę Sheryl, bo tylko tak się dowiecie, z czym my się tu musimy zmagać każdego dnia, i dlaczego nie mówimy o tym otwarcie. Panie, zacznijcie mówić otwarcie, bo Panowie NIE WIEDZĄ, o co chodzi. Bo kobiety i mężczyźni różnią się, i tylko komunikowanie pomoże nam się nawzajem zrozumieć. Jeśli mężczyźni też przeczytają Włącz się do gry, zrozumieją, jakiej pomocy oczekują nich partnerki, dlaczego ich podwładne boją się awansu i dlaczego ich uczennice w pewnym momencie milkną i pozwalają się przegonić. Dalej nie będziemy się w pełni rozumieć, ale przynajmniej będziemy próbować. Poza tym autorka opisuje też ważne zjawisko, z którego nie zdawałam sobie sprawy – nie tylko kobiety padają ofiarą podziału ról. Również mężczyźni są osądzani za swoje wybory – wystarczy chociażby spojrzeć na społeczne reakcje na urlop tacierzyński (w trakcie pisania autokorekta zmieniła automatem na „macierzyński”). Jeśli kiedyś na stanowiskach kierowniczych mają być pół na pół kobiety z mężczyznami, nie tylko kobietom należy dać wybór – bo o to walczyły pierwsze feministki, nie o karierę dla każdej z nas, ale o prawo wyboru, czy wykonujemy ciężką i ważną pracę  domu czy w korporacji, ale i dać ten wybór facetom.

Gdybym miała zakwalifikować książkę Sheryl Sandberg do jakiegoś gatunku, byłoby mi ciężko. Nie jest to na pewno poradnik, nie jest to książka psychologiczna, ani nie biografią, chociaż elementy każdego z nich można tu odnaleźć. Po wielu latach Sandberg po prostu usiadła i spisała, co wiedziała, a wie sporo, bo siedzi w biznesie już dobrą chwilę. Nie udaje, że jest najlepsza, opisuje błędy, które popełniła w ciągu swojej kariery, i czego ją one nauczyły. A teraz my możemy się na nich uczyć, z czym należy walczyć, a z czym nawet nie należy próbować.

Zdecydowanie jest to najważniejsza książka, jaką przeczytałam w tym roku, i prawdopodobnie jedna z najważniejszych w życiu.


Moja ocena: 6/6

Sheryl Sandberg Włącz się do gry
Wyd. Sonia Draga

Katowice 2013

wtorek, 25 listopada 2014

Ulubieńcy nieksiążkowi ostatnich miesięcy

Nie pamiętam, kiedy ostatnio był post o nieksiążkowych inspiracjach i ciekawostkach, co chyba wiele mówi o ich częstotliwości. Ja jednak jestem takim stworem, który potrafi przesiedzieć w jaskini kilka miesięcy, czytając książki, pijąc kawę, pracując i śpiąc, nie oglądając filmów, seriali, spektakli, słuchając w kółko tej samej muzyki i odwiedzając te same strony. Brzmi jak opis jakiejś poważnej choroby psychicznej, ale spokojnie, po prostu duża ilość pracy plus nauka plus kijowy transport zbiorowy zmuszają mnie czasem do ustalania priorytetów. Jednak przez te ostatnie kilka miesięcy coś tam jednak udało mi się zobaczyć, posłuchać i doświadczyć, i dziś będzie właśnie o tym.

Filmy
Poczułam ostatnio dosyć silną potrzebę zobaczenia filmu o księgarni (wow, wiem, wyszłam poza
sferę komfortu). Ponieważ moje ukochane „Masz wiadomość” znam na pamięć, a „Notting Hill” jakoś nigdy mnie nie zachwycało, zaczęłam googlować w celu znalezienia czegoś nowego. Odnalazłam sympatyczny film pod masakrycznie słabym tytułem „Ja cie kocham, a ty z nim”. Sam wątek księgarni był, jak się okazało, ubogi (jedna scena!), ale sam film nie rozczarował. Samotny ojciec, autor rubryki z poradami, w czasie rodzinnego zjazdu zakochuje się w kobiecie, która okazuje się być dziewczyną jego brata. Trochę mnie denerwowało, jak wszyscy wieszali się na głównym bohaterze, a potem i tak on musiał przepraszać, ale generalnie film i śmieszny, i smutny, i mądry zarazem, toteż mogę polecić.

Drugiego filmu jeszcze nie widziałam, bowiem do kin wchodzi dopiero 26 grudnia. Na razie zatem odtwarzam sobie jego zwiastun, i jaram się szyszka w ognisku. Mowa oczywiście o ostatnim „Hobbicie. Bitwa Pięciu Armii”, który zapowiada się na obłędne widowisko. O ile jedynka mnie znudziła, drugi film przypomniał mi za co kocham Tolkiena, i dlaczego Peter Jackson wielkim filmowcem jest. Na trójce chyba przypnę się pasami do fotela, żeby nie zlecieć. Oby tylko nie okazało się, że kilkuminutowy zwiastun to jednocześnie zbiór najlepszych scen, jak to kiedyś było w przypadku „Harrego Pottera i Zakonu Feniksa”.



Seriale
„Halt and catch fire” to dziesięcioodcinkowy amerykański serial z Lee Pace w roli głównej, który zabiera widza nie tak znowu daleko w przeszłość, bo w lata 80. XX wieku. Joe MacMillan opuszcza świetną pracę w IBM by przenieść się do niewielkiej firmy Cardiff Electrics. Tam korzystając ze swojego talentu oratorskiego przekonuje załamanego sobą geniusza, by ten pomógł mu stworzyć pierwszy laptop, a w wyniku zawirowań prawnych do ich zespołu dołącza 22-letnia specjalistka od oprogramowania. Cały serial to trzymająca w napięciu historia technologicznych odkryć, walki o władzę i pieniądze w dopiero rodzącej się branży IT oraz rywalizacji pomiędzy pracownikami korporacji. Ciekawe jest nie tylko obserwowanie świata tak niedawnego, a jednocześnie tak przeterminowanego, oraz fakt iż główni bohaterowie stale ze sobą antagonizują, i żaden nie może tak naprawdę zaufać drugiemu.

„Gdzie pachną stokrotki” to znów serial z udziałem Lee Pace (tak,
moja nowa obsesja), ale w zupełnie innym stylu. Główny bohater, Ned, ma szczególny dar – potrafi jednym dotknięciem ożywić martwą istotę. Jednak każdy kij ma dwa końce, bowiem kolejne dotknięcie ożywionej osoby powoduje jej zgon na dobre, zaś ożywienie kogoś na więcej niż minutę prowadzi do zgonu kogoś innego. Ta szczególna umiejętność wystarcza jednak, by za pieniądze pomagać prywatnemu detektywowi w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych – cóż prostszego, obudzić ofiarę morderstwa, w ciągu minuty dowiedzieć się, kto go zabił, a potem zgarnąć nagrodę? Serial jest zrealizowany w cukierkowej, baaardzo sztucznej scenografii, a cały świat w nim wykreowany przywodzi na myśl „Alicję w krainie czarów” – jest zakręcony, nierealistyczny, momentami straszny. Jest jednak również mnóstwo humoru, ciepła i zaskakujących zwrotów akcji. Zdecydowanie polecam go jako polepszacz nastrojów na jesienne wieczory.


Muzyka
W tym temacie spektakularnych odkryć nie zanotowałam. Od jakiegoś czasu stale bujam się w autobusie w rytm piosenki Eda Sheerana „Don’t”, a niedawno zauroczyła mnie piosenka „Say you love me” Jessie Ware, i to twórczość tej artystki chciałabym w najbliższym czasie zgłębić.




Aktor
źródło:http://en.wikipedia.org/wiki/Lee_Pace#mediaviewer/File:Lee_Pace_-_Guardians_of_the_Galaxy_premiere_-_July_2014_(cropped).jpg



Lee Pace odgrywa rolę króla leśnych elfów, Thranduila, w trylogii Petera Jacksona na podstawie powieści „Hobbit, czyli tam i z powrotem”, i to właśnie dzięki tej roli miałam okazję zapoznać się z tym świetnym aktorem. Urodzony w Oklahomie, kształcił się w jednej z najbardziej prestiżowych szkół artystycznych – Julliard School w Nowym Jorku. Następnie zdobywał szlify na deskach Broadway’u, grał również w wielu filmach i serialach telewizyjnych. Kiedy dostał rolę Thranduila, miał już za sobą nominację do Złotego Globu za serial „Gdzie pachną stokrotki”.  Niedawno można go było podziwiać w kinach w filmie „Strażnicy Galaktyki”.

Inne

Jeśli obecnie ginę gdzieś w odmętach Internetu na długie godziny, to zapewne pływam na fali Pinterest. Trafiłam tam odrobinę przypadkiem i przepadłam – to istna skarbnica inspirujących, pomysłowych lub zwyczajnie pięknych zdjęć oraz linków do ciekawych artykułów. I co najlepsze – Pinterest się kiedyś kończy, raczej nie skroluje się do czasów Adama i Ewy, w pewnym momencie po prostu kończy się tablica, na której są przypięte oglądane zdjęcia. Dzięki temu jest jednak nadzieja na wyłowienie i spożytkowanie reszty dnia na czymś pożytecznym, do czego ta strona bardzo zachęca.

niedziela, 23 listopada 2014

Co się kryje w "Rzekach Londynu"?

Łączenie kilku gatunków w jednej książce nie jest jakimś nowym i oryginalnym zabiegiem, ale i tak cieszy mnie za każdym razem. Szczególnie, jeśli te gatunki należą do moich ulubionych. To tak jak z jedzeniem – lubię dobrą kawę i lubię czekoladowe ciasto. A tym bardziej lubię jeść ciasto i popijać je kawą. Podobnie było w przypadku powieści Aaronovicha – lubię fantastykę i lubię kryminał, toteż tym bardziej polubię coś, co zawiera w sobie te dwa składniki. A wisienką na torcie był fakt, że jest to mój ulubiony rodzaj fantastyki i nieco zakręcony kryminał.

Z pośród powieści fantastycznych najbardziej lubię te, w których świat na pozór jest taki jak ten za moim oknem – zwyczajny, niemagiczny, logiczny, naukowo udowodniony, a jednak coś w tym świecie kipi pod kożuszkiem zwyczajności. A tym czymś okazuje się magia, i tylko od polotu autora zależy, czy będzie to magia w formie do tej pory mi nieznanej, czy będzie to odgrzewany schaboszczak z baru za rogiem. Wprawdzie capo di tutti capi fantastyki – Tolkien, powiedział kiedyś o literaturze, iż to istny tygiel, z którego autorzy wyciągają to, co akurat potrzebne jest im w ich historii, ale jak wszyscy wiemy, jedni wyciągają z tego kociołka rozmaitości cokolwiek, sklejają taśmą z Castoramy i sprzedają jako nowego Harrego Pottera, inni zaś skrupulatnie grzebią w kociołku w poszukiwaniu składników, następnie poddają je obróbce i dopiero takie małe dzieło sztuki wystawiają na sklepową witrynę. Dlaczego to pierwsze sprzedaje się zwykle jak świeże bułeczki a to drugie żyje tylko dlatego, że paru blogerów o tym napisało, pozostaje zagadką.

Rzeki Londynu to kryminał fantastyczny. Kryminał, bo mamy policjantów, mamy złodziei, mamy morderców i mamy trupy. Fantastyka, bo policjanci to czarodzieje, złodzieje to duchy, mordercy to… a trupom odpada twarz. Mamy radiowozy, procedury i system komputerowy, ale mamy też pokojówkę z ostrymi zębami i nimfy wodne. Główny bohater, Peter Grant, jest sobie zwykłym posterunkowym ze skłonnością do rozkojarzenia, co prowadzi go prosto do wydziału „istotnego wkładu w pracę policji” czyli za biurko. Już był jedną nogą na ścieżce tej mało fascynującej kariery, kiedy w mroźną noc, pilnując miejsca zbrodni, przesłuchuje świadka zdarzenia. Świadka – ducha. Zdolność do rozmawiania z ektoplazmą okazuje się być jednym z wielu nietypowych talentów Petera, która ratuje go od wpisywania raportów do systemu, i pakuje jednocześnie w sam środek innego Londynu, gdzie porządku i równowagi między magicznymi istotami bronią gliniarze-czarodzieje w oszałamiającej liczbie dwóch, gdzie posterunek nazywa się Szaleństwem, a bogini dolnego biegu Tamizy wchodzi w konflikt z bogiem górnego biegu tejże rzeki. Czyli podsumowując – po mieście grasuje duch opętujący niewinnych ludzi, a po opętaniu tracących twarz (dosłownie i w przenośni), rodziny rzecznych bóstw organizują regularne bójki niczym pseudokibice, a Peter stara się to wszystko ogarnąć. Łatwo się domyślić, że łatwo nie będzie. I faktycznie – magiczny świat Londynu i okolic oferuje znacznie więcej, niż udało się autorowi zmieścić w jednej powieści, dlatego zdecydowanie sięgnę po kolejny tom tego cyklu, zwłaszcza, że poza masą przygód autor oferuje też poczucie czarnego humoru, które jest mi szczególnie bliskie.

Ponoć druga książka autora – Księżyc nad Soho – jest jeszcze lepsza, i zapewne tak jest. Nie zrozumcie mnie źle, Rzeki zapewniły mi świetną rozrywkę na parę wieczorów, ale jak to bywa z pierwszymi tomami cyklu – wprowadzenie na scenę wszystkich elementów, zapoznanie czytelnika z bohaterami, otwieranie kilku wątków, które rozwiną się w następnych częściach to znane cechy początków, które trochę stopują akcję. Tak było w pierwszym Potterze, tak było nawet w Drużynie Pierścienia, i tak jest i tutaj. Na szczęście Ben Aaronovich umiejętnie skleił te wszystkie początki w zwartą i zabawną całość, dlatego już wiem, że się zaprzyjaźnimy. Na dłużej.

Moja ocena: 5/6

Ben Aaronovich Rzeki Londynu
Tłum. Małgorzata Strzelec
Wyd. MAG

Warszawa 2014

wtorek, 11 listopada 2014

Te mordercze, małe, szwedzkie wysepki

Kiedy u wybrzeży małej szwedzkiej wyspy wypływa trup, można uznać to za efekt wypadku. Kiedy jednak na przestrzeni kilku tygodni trup ściele się gęsto w różnych kombinacjach patomorfologicznych, założenie o powiązaniu tych spraw i podejrzenie, że stoi za nimi jedna i ta sama osoba, nie wydaje się już tak kompletnie wyssane z palca.

Sandham to maleńka wysepka na zewnętrznym archipelagu Sztokholmskim, służąca za letnią bazę wypadową dla spragnionych odpoczynku mieszkańców stolicy. Większość letnich domów należy tu do tych samych rodzin od ponad stu lat, stałych mieszkańców jest niewielu, w jednej piekarni spotykali się co rano dziadowie, ojcowie, dzieci i wnuki o tych samych nazwiskach, w zależności od dekady, o której akurat chce się rozmawiać przy okazji nocnych regat czy w szkółce pływackiej. Poza kilkoma nowobogackimi, którzy za ciężkie pieniądze wykupili nieliczne dostępne na rynku domy letniskowe, wszyscy wszystkich znają. Nikt za to nie zna Kristera Berggrena, przynajmniej dopóki ten nie wypłynie na powierzchnię wody zaplątany w sieci rybackie. Krótkie śledztwo prowadzone przez inspektora Thomasa Andreassona nie wykaże niczego podejrzanego. Jednak kiedy w środku sezonu na wyspie ginie kuzynka zmarłego, trudno uznać to za zbieg okoliczności. Policja na oślep stara się zrozumieć, co sprowadziło tą dwójkę nieudaczników na wyspę, a na letników pada blady strach.

Bardzo wydatnie w śledztwie pomaga Thomasowi jego przyjaciółka z dzieciństwa – Nora, sztokholmska prawniczka – która przebywa na wyspie z rodziną w trakcie urlopu. Jest jedną z tych, których rodziny przybywały na Sandham od pokoleń, toteż jej wiedza o okolicznych mieszkańcach wraz z wiedzą prawniczą pomaga policji poskładać tą całą układankę do kupy. Równolegle do śledztwa czytelnik poznaje też prywatne kłopoty bohaterów, z którymi przyjdzie im  się borykać, co jest akurat dosyć klasycznym elementem szwedzkich kryminałów. Z angielskiej klasyki zaś autorka czerpie, wybierając dla swojej pierwszej powieści schemat „zamkniętego pokoju” (a raczej „zamkniętej wyspy”).

Początkowo nie przekonali mnie do siebie główni bohaterowie – Thomas jako samotny, smutny jeździec Apokalipsy i Nora jako Matka Polka (Matka Szwedka nie brzmi już tak dostojnie). Za Thomasem oczywiście lata wszystko, co nosi spódnicę i pewnie paru okolicznych gejów, natomiast Nora, poza pracą na pełny etat, prowadzi dom, opiekuje się synami, rozkapryszonym mężem z tzw. elity a w wolnych chwilach pomaga policji. W międzyczasie oboje pokazują jednak ludzką twarz i jakieś wady, co sprawiło, że po zakończeniu lektury nie będę miała nic przeciwko ponownemu spotkaniu z nimi. Jednak Sten ujawnia niepokojącą manierę antagonizowania bohaterów i odmalowywania każdego w konkretnej tonacji – ciemnej lub jasnej, nie pozostawiając czytelnikowi wiele miejsca na wyrobienie własnej opinii. Jak chociażby mąż Nory, Henrik, który w pełni zasługuje na miano Buca Roku. Nie mówię, wielu takich mężów faktycznie jest, jednak ja lubię, kiedy autor pozwala mi wyrobić sobie własną opinię na podstawie zachowania postaci, a nie od razu prezentuje pełną charakterystykę. Wiem, wiem, autor wie lepiej, ale chyba nie tego szukam w powieści.

Co do samej intrygi kryminalnej, to chociaż ciekawa, jednak chyba nie aż tak wyszukana, bowiem po tylu latach czytania kryminałów motywu morderstwa domyśliłam się już w okolicach 40. strony, zaś osobę mordercy poznałam gdzieś w połowie. Nawet szczegóły ujawnione pod koniec mnie nie zaskoczyły, a usilne próby usprawiedliwienia sprawcy zupełnie mnie nie przekonały.

 Nie jest to książka zła ani strasznie słaba, ale dla konesera takiej literatury bardziej niż śledztwo interesujące będzie tło – mała, szwedzka wysepka. Czyta się to szybko i lekko, fabuła wciąga, chociaż pod koniec wszystko się zgadza, wkurza może trochę końcowa pasja autorki dla scen akcji (totalnie niepotrzebnych). Książkę określiłabym jako „solidna robota”. Od klasyków szwedzkiego kryminału różni się tak jak galaretka z proszku od crème brûlée – jedno i drugie dobre, ale wyrafinowane jest tylko to drugie.  Mogę śmiało polecić jako lekturę na podróż lub wolny dzień, kiedy pragnie się umysłowo odpocząć po trudach tygodnia. Jeśli kiedyś wpadnie mi w ręce kolejny tom, zapewne przeczytam, ale nie jest to dla mnie absolutny must have.

Moja ocena: 4/6

Viveca Sten Na spokojnych wodach
Tłum. Paulina Jankowska
Wyd. Czarna Owca
Warszawa 2014


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy.

środa, 5 listopada 2014

Co czytam kiedy nie czytam

Październik, jak już pisałam,  był dla mnie pod wieloma względami ciężki, przede wszystkim zaś spowodowane to było dwoma sprawdzianami, jakie miałam na aplikacji. To plus wiele pracy i długi dojazd z i do tejże wpłynęły na mój notoryczny brak czasu na przyjemności. Czyli między innymi czytanie. Prawo ma to do siebie, iż jest do dziedzina, w której wiele trzeba nauczyć się na pamięć. Typowa „pamięciówka” która wymaga zaczytania – przepisów, komentarzy, orzeczeń, podręczników, artykułów, notatek. Kiedy na horyzoncie pojawia się sprawdzian, automatycznie przestawiam się na tryb „student” i każda minuta, którą jestem w stanie poświęcić na czytanie ze zrozumieniem, staram się przeznaczyć na zgłębianie ww. Szkoda mi tracić tą niewielką ilość czasu na czytanie dla przyjemności, skoro tyle mam do nauczenia a głowa nie nadaje się do przyswajania.

Jednak mój mózg, po wielu latach regularnego czytania, buntuje się na taki stan rzeczy. Wiele badań wskazuje na istotną zaletę nie tylko czytania, ale czytania fabuły, co pobudzać ma wyobraźnię i wspomagać pamięć. Nie wiem, jak tam amerykańscy naukowcy, ale u mnie się to sprawdza, i dłuższy okres (powyżej dwóch tygodni) bez przyjemnościowej książki drastycznie zmniejsza moją zdolność koncentracji na tekście, czytania ze zrozumieniem i zapamiętywania. A najlepsza jest dla mnie w takich sytuacjach fabuła. Jednak, z drugiej strony, muszę uważnie taką lekturę dobierać – lepiej, aby było to coś nie-aż-tak-wybitnego, raczej lżejszy kaliber, najlepiej część jakiejś serii, kiedy znam już bohaterów i skupiam się jedynie na fabule. Chodzi o kilka chwil odpoczynku, a nie o wciągnięcie na kilka godzin lub męczarnię nad jakimś ciężkostrawnym tomiszczem.

Mam kilku faworytów w tym temacie. Przez wiele lat jako naturalny wspomagacz nauki służył mi cykl książek o Harrym Potterze, i wiem, że nie raz jeszcze do nich wrócę (tylko muszę wreszcie trochę pozapominać). Innym żelaznym kandydatem jest Herkules Poirot z powieści Agathy Christie. Ileż egzaminów uratował ten mały detektyw! Szwedzki kryminał też często występuje w tej kategorii, ale warunek – nie może to być jeden z moich ulubionych autorów, bowiem lektura wspomagająca naukę trwa zwykle dwa, trzy tygodnie, a nie zamierzam tak krzywdzić nowego Arne Dahla czy Anny Jansson (poza tym nowy tom tych autorów za bardzo by mnie wciągnął). Podobieństwa między skandynawskimi kryminałami są wystarczające, by dzięki któremukolwiek poczuć znajomy klimat i zapewnić sobie odrobinę relaksu w czasie trudnego intelektualnie okresu. Od czasu wakacji zaś kolejnym cyklem na trudne czasy stały się dla mnie książki o Sherlocku Holmesie, stworzone przez sir Arthura Conan Doyle’a. Przy okazji październikowych walk naturalnie pograwitowałam w kierunku tych uroczych opowieści, i dzięki nim przetrwałam poprzedni miesiąc.  I nawet fakt, iż „Sprawy Sherlocka Holmesa” mają formę opowiadań, za którą to formą nie przepadam, tutaj okazała się zbawieniem, gdyż każdy rozdział był jak oddzielny odcinek wciskany pomiędzy kolejne kodeksy, artykuły i notatki. Sherlock sprawdza się tutaj doskonale, znam już bowiem bardzo dobrze zarówno samego detektywa, jak i jego przyjaciela, doktora Watsona, i nawet częsta zmiana narratora nie przeszkadzała mi w rozkoszowaniu się lekturą, której oddawałam się w ciągu tych skradzionych kilku chwil.

Ciężkie czasy przychodzą chyba do każdego z nas – nie musi to być egzamin, może to być na przykład przeprowadzka, trudny okres w pracy czy choroba dziecka, kiedy czytanie jako hobby schodzi na daleki plan, jednak chcemy zapewnić sobie chociaż kilka chwil odpoczynku i zapomnienia, zresetować się, gdzieś w kącie, przy słabym świetle, gdzie będziemy tylko my i nasi literaccy przyjaciele.


Macie takie ulubione książki, do których wracacie, kiedy intelekt powoli odmawia wam posłuszeństwa? Co czytacie, kiedy tak naprawdę nie czytacie?

poniedziałek, 3 listopada 2014

Śniące książki znów budzą moją wyobraźnię

Kilka  lat temu usuwałam zęba. Kto kiedykolwiek usuwał zęba, ten wie, co to za przeżycie. Gdy tylko opuściłam zatem fotel dentystyczny, a zanim puściło znieczulenie, powędrowałam kupić sobie nagrodę za te cierpienia. Nie pamiętam już, co to była za księgarnia, ale doskonale pamiętam, co to była za książka – Miasto śniących Książek. Kawał knigi, w dodatku w twardej oprawie, po której nie wiadomo, co się spodziewać. Bo niby w środku były obrazki, niby zapowiadało się na bajkę, ale jednak mój instynkt czytelnika wyczuł, że pod tym płaszczykiem jest coś więcej. Myliłam się. Pod płaszczykiem bajeczki było bowiem o WIELE, WIELE więcej.

Pochłonęłam opowieść Hindegunsta Rzeźbiarza Kitów jednym tchem i wiedziałam, że kiedyś jeszcze wrócę do Księgogrodu. Nie widziałam jak, wiedziałam, że to książkowe miasto samo mnie wezwie w swoim czasie. Minęły lata, pamięć o Księgogrodzie, o Rzeźbiarzu Mitów, o buch lingach, Królu Cieni i rodzinie Szmejków wciąż lekutko się tliła, aż tu pewnego dnia rozerwałam papier tajemniczej przesyłki i pożar wybuchł od nowa! Ponieważ w środku był Labirynt Śniących Książek! Księgogród wezwał mnie do siebie, tak jak przypuszczałam, w najmniej podejrzewanym przez mnie momencie.

Po sukcesie swojej  najważniejszej książki Rzeźbiarz Mitów spoczął na laurach – rzecz niewybaczalna u naszych ukochanych opowiadaczy. Tak by pewnie siedział w twierdzy Smoków i objadał się słodyczami do dziś, gdyby nie list, a w nim jedno zdanie, które podrzuci bohatera aż pod sufit. Hildegunstowi nie pozostanie nic innego, jak spakować najważniejsze manatki i piechotą udać się tam, gdzie nie planował pojawić się już nigdy – w spalonym niegdyś Księgogrodzie. Nie jest to już to samo obłąkane miasto, teraz jest to niezwykle nowoczesna metropolia, gdzie dawny rynek księgarski musi dzielić się odbiorcami z nowoczesną sztuką lalalizmu, gdzie tradycyjna architektura łączy się z pomysłowymi projektami ze skamieniałych książek. Gdzie mieszkańcy sami schodzą do katakumb z koszykami na przekąski, a palić wszelkie ziele można tylko w wyznaczonych na to miejscach. Trudno tu nawet drasnąć górę lodową zmian, jakie zaszły w tym mieście przez ostatnie dwieście lat. Nie sposób wręcz oderwać się od tej opowieści, tak bardzo autor zadziwia czytelnika swoją pomysłowością. Dachy w kształcie otwartych ksiąg? Teatr z kamienia w kształcie namiotu? I creme de la creme – żywe gazety historyczne.  To tylko o Waltera Moersa.

Dawniej myślałam, że każda książka Moersa jest osobną historią, i tak poniekąd jest, chociaż wszystkie dzieją się w królestwie Camonii. Czy można czytać Labirynt bez pozostałych części cyklu? Można, ja prawie zapomniałam treść Miasta śniących książek, a pozostałych powieści jeszcze nie miałam okazji czytać. Autor dyskretnie przypomina najważniejsze wydarzenia z poprzedniej książki, jednocześnie budując nową fabułę. I kończy ten tom w spektakularny sposób, po którym nie mogłam spać i nie wiem doprawdy, jak doczekam kolejnej części.

Jeśli lubicie fantastykę ocierającą się o groteskę, z lekką nutką absurdu, gdzie nie ma rzeczy niemożliwych, gdzie nie ma sztywnych zasad i gdzie na każdej stronie czeka was zaskoczenie, gdzie śmiech łączy się ze strachem, a wszystko to dzieje się w Mieście Książek, zapraszam do Camonii. Nie zawiedziecie się.

Moja ocena: 5,5/6

Walter Moers Labirynt Śniących Książek
Tłum. Katarzyna Bena
Wyd. Dolnośląskie
Wrocław 2014


Za nieoczekiwaną możliwość powrotu do Księgogrodu dziękuję Wydawcy.

sobota, 1 listopada 2014

Wyzwanie Miejskie umiera śmiercią naturalną, ale jeszcze trochę dycha

Na początek proszę o wybaczenie kolejnego, hmmmm.... spóźnienia? Nie, po prostu braku posta wyzwaniowego za miesiąc październik. Jak już pisałam, ubiegły miesiąc był pod wieloma względami szalony i pełny wrażeń, z wisienką na torcie w postaci Targów Książki w Krakowie, i jakoś wiele rzeczy mniej lub bardziej drobnych po prostu wypadło z harmonogramu. Jak z resztą pewnie zauważyliście, Wyzwanie już sobie dogorywa od dłuższej chwili, mimo, że wielu uważa, że jest interesujące - ale też jak słusznie wielu zauważa - wyzwań się porobiło w blogosferze tyle, że już by człowiek nic nie robił, tylko wybierał książki do wyzwań. Zatem w charakterze ostatnich podrygów zapraszam na edycje listopadową i grudniową, a potem się już można bawić we własnym zakresie i dawać znać, jak idzie :)

Na wrzesień zadanymi miastami była Praga i Dublin, i w ramach tej edycji udział wzięła jedynie Wiki, która przeczytała "Niedoparki powracają" których autorem jest Pavel Šrut.

Poza tym niektórym udało się coś niecoś nadrobić:

Wiki - Mateusz Czarnecki "Otwórz oczy zaraz świt"  miasta Azji
Zorjia - Greg King, Sue Woolmans "Zabić arcyksięcia" Wiedeń
Arne Dahl "Sen nocy letniej" Sztokholm
ja - Arne Dahl "Wstrząsy wtórne" Sztokholm


Na listopad wymyśliłam takie oto miasta:

Moskwa oraz Miasta, które nie istnieją

Czyli wyzwanie dla miłośników literatury rosyjskiej oraz fantastyki.

Mam nadzieję, że jeszcze ktokolwiek chce się pobawić w to Wyzwanie, póki na to czas :).