O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

wtorek, 31 grudnia 2013

Podsumowanie roku 2013

Podsumowanie bardzo lubię, i właściwie nie wiem, dlaczego z nich zrezygnowałam w 2013 roku. Nie mogłam sobie jednak odmówić podsumowania roku - jest to doskonała okazja do przeglądu półek i bloga, sprawdzenia, jak moje gusta literackie zmieniły się na przełomie lat, co teraz zwraca moją uwagę bardziej, jakie eksperymenty przedsięwzięłam, które się udały, a które nie.

Zaczynając od ogółu, w 2013 roku przeczytałam 56 książek. Udało mi się zatem zrealizować wyzwanie z portalu Goodreads - ustawiłam sobie na ten rok poprzeczkę 52 książek, i powiem szczerze, przez cały rok miałam obawy, czy uda mi się przeczytać chociaż jedną książkę tygodniowo.

Obawy jak najbardziej uzasadnione, bo działo się dużo - ostatnia prawdziwa sesja trwająca od początku stycznia do końca marca, kwiecień i maj poświęcony na przygotowywanie się do ostatniego egzaminu, pisanie i obrona pracy magisterskiej, pierwsza praca, nauka do aplikacji. Bywały dni, kiedy nawet nie popatrzyłam się w stronę książki (która nie byłaby kodeksem), a czasu nagle okazało się za mało na wszystko. Ale podołałam, i jestem z siebie bardzo dumna. Na kolejny rok trochę podniosę poprzeczkę i spróbuję przeczytać 60 książek, wiedząc, że kolejny rok nie zapowiada się wcale lżej.



Przechodząc do szczegółów - jak można scharakteryzować mój czytelniczy rok 2013? Podobnie jak rok temu, kryminały nie stanowiły już połowy moich osiągnięć, ich liczba to zaledwie 22. Niewiele więcej, bo 17, przeczytałam książek typu non-fiction, chociaż ta grupa sama  w sobie była bardzo zróżnicowana - felietony, reportaże, przewodniki, poradniki. No właśnie - poradniki i literatura motywacyjna to coś zupełnie nowego w mojej biblioteczce. Zainteresowałam się tymi książkami pod wpływem kilku dobrych blogów dot. samorealizacji, a skoro rzadko pojawiają się takie recenzje w blogosferze książkowej, postanowiłam podzielić się z Wami moimi uwagami na temat tego typu książek. Co do pochodzenia książek, zaledwie 14 przeczytanych w tym roku było autorstwa polskich pisarzy, reszta pochodzi z zagranicy, co w świetle mojego wyzwania (o nim jutro) stanowi porażkę. Zagranica z resztą też nie była bardzo różnorodna - w tym roku zawitałam głównie do USA, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Francji. Wszystkie książki, które na pierwszy rzut oka wydawały się bardziej egzotyczne, okazywały się pochodzić właśnie z tych krajów.

Przechodząc do bardziej formalnych aspektów: zaledwie 6 przeczytanych książek podpada pod wyzwanie Z Półki, czyli zostało zakupione przed 2013 rokiem. Z kolei 13 to moje własne zakupy z tego roku - i to jest pozytyw, że wreszcie zaczęłam w miarę na bieżąco czytać to, co przysposabiam. Przeczytałam też 12 pożyczek, nie byłoby źle, gdyby nie stosy innych pożyczonych książek, które czekają na swoją kolej. Zaledwie 5 innych pochodziło z bibliotek - uwielbiam z nich korzystać, ale niestety przy moich godzinach pracy ta przyjemność zostaje mi powoli odbierana. 10 przeczytanych było w formacie ebooka, reszta była tradycyjna (ale to się pewnie zmieni, bo mam wreszcie wdzianko na czytnik). W tym roku doszła jeszcze nowa kategoria - recenzenckie, których przeczytałam 9.

Odkrycia roku w temacie autorów to kilka nazwisk, z którymi zdecydowanie spotkam się w 2014 roku. Przede wszystkim Jonathan Carroll, którego "Kraina Chichów" była jedną z najlepszych powieści tego roku. Kolejna osoba - tym razem Polka - to pani Marta Kisiel, która nie tylko napisała przeurocze "Dożywocie", ale i szykuje na 2014 kolejne powieści. Czekamy! Następna pani, którą podobnie jak panią Kisiel miałam okazję spotkać w tym roku, to Ruta Sepetys, której kolejna powieść wychodzi w styczniu, i którą na pewno nabędę. Z klasyków - po raz pierwszy przeczytałam coś autorstwa Johna Steinbecka, który zawładną moim umysłem, żałuję, że dopiero teraz zapoznałam się z jego twórczością, ale jednocześnie cieszę się, że mam jeszcze większość jego powieści przed sobą.

Były też kontynuacje moich ulubionych cykli - tutaj ukłon w stronę Wydawnictwa Czarna Owca, które wydało w 2013 aż 3 tomy Arne Dahla - liczę, że ta passa będzie trwać w 2014. Z kolei WAB rozczarował tylko jednym tomem Marthy Grimes, jak tak dalej pójdzie, to chyba zacznę zamawiać kolejne tomy w oryginale.

A moja ulubiona autorka - J. K. Rowling - wydała kolejną świetną powieść, i jednocześnie pierwszy tom cyklu o detektywnie Cormoranie Strike'u - czyli będzie na co czekać przez najbliższe lata.


Przechodząc do szczegółów, oto moja lista 10 najlepszych książek 2013 roku - nie było łatwo, bo dzięki Wam, blogerzy, coraz rzadziej trafiał na słabe książki. Kolejność zatem będzie dowolna, a i tak najchętniej dorzuciłabym drugie 10 (tylko kto by chciał czytać taką długa listę?).

1. Ransom Riggs "Osobliwy dom pani Peregrine" - trochę baśni, trochę horroru, czyli naprawdę mocna literatura dla młodzieży.








2. Khaled Hosseini "Tysiąc wspaniałych słońc" - wstrząsająca historia rewolucji w Afganistanie, a jednocześnie smutna, bolesna opowieść kobiet, które próbowały żyć w tych trudnych, niespokojnych czasach i warunkach. Potwierdzenie dla mnie, że każda książka tego autora to małe dzieło sztuki.


3. Marta Kisiel "Dożywocie" - jako prawdopodobnie ostatnia blogerka książkowa przeczytałam wreszcie w marcu tą przezabawną i przecudowną powieść. Donośny śmiech oszołoma gwarantowany!


4. John Steinbeck "Tortilla Flat" - cieniutka powieść, która jednocześnie pokazuje kunszt pisarza, który niewielu jest w stanie osiągnąć. Rzadko mi się zdarza, bym rozkoszowała się każdym akapitem czytanej książki.








5. Jonathan Carroll "Kraina Chichów" - tytuł wybrany zupełnie w ciemno, chyba w związku z wyzwaniem Trójka e-pik. Gdybym wiedziała, o czym to jest, to pewnie wykazałabym letnie zainteresowanie, i jednocześnie przegapiła prawdziwą literacką ucztę.

6. Mariusz Szczygieł "Niedziela, która zdarzyła się w środę" - jeden z licznych przykładów, że polska literatura reportażem stoi. Polska lat 90. to nie kraina mlekiem i miodem płynąca, a przerażający obraz, który pamiętam jak przez mgłę.

7. Marek Wałkuski "Wałkowanie Ameryki" - świetna książka o państwie, które niby wszyscy znamy, a którego nawet sami Amerykanie nie ogarniają.










8. Filip Springer "Wanna z kolumnadą" - kolejny przykład świetnego polskiego reportażu, wraz z jego autorem przemierzymy nasz kraj w poszukiwaniu architektonicznych potworków i spróbujemy wyjaśnić, dlaczego Polakom nie przeszkadza, że za oknem jest brzydko.

9. Krzysztof Varga "Polska mistrzem Polski" - chciałoby się z przekąsem powiedzieć, "nasi górą!". Zbiór felietonów o kulturze naszej polskiej ostatnich lat - o dobrych książkach, a dziwnych zjawiskach, o filmach, muzyce, prasie. I o polskim szaleństwie bez metody.

10. Wacław Radziwinowicz "Gogol w czasach Google'a" - korespondencja z kraju naszych sąsiadów, co to duszę mają podobną, ale jednocześnie zadziwiają nas od wieków. Przerażająca i pasjonująca lektura.








Chciałoby się jeszcze wspomnieć o "Morderstwie na mokradłach" Saszy Hady, o "Dziewczynach atomowych" Denise Kiernan, o "Szarych śniegach Syberii" Ruty Sepetys. Ale o każdej przeczytanej przez mnie w tym roku książce coś napisałam, dlatego zainteresowanych zapraszam do czytania zaległych recenzji, oraz do dalszego śledzenia Krakowskiego Czytania, bo nigdzie się stąd na razie nie wybieram.


Aha, od jakiegoś czasu blog ma też swojego fanpage'a na Facebooku, zapraszam do jego polubienia: https://www.facebook.com/krakowskieczytanie?ref=hl, aby być na bieżąco z kolejnymi postami.


WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO W NOWYM ROKU!

niedziela, 29 grudnia 2013

Czy Rowling potrafi pisać kryminały?

Potrafi. Wbrew temu, co niektórzy twierdzili lata temu, rok temu przy okazji premiery Trafnego wyboru, co twierdzą dziś i co pewnie będą dalej głosili – Joanne Murray, czyli J. K. Rowling potrafi pisać, a z każdą książką udowadnia, że potrafi z powodzeniem tworzyć w ramach szerokiego wachlarza gatunków. Napisała genialny cykl fantastyki, potem dopisała parę podręczników dla uczniów Hogwartu, następnie opublikowała piękne baśnie dla małych czarodziejów. Opuściwszy świat magii, stworzyła świetną powieść obyczajową, a teraz okazuje się, że może dać swoim czytelnikom również trzymający w napięciu kryminał, powstały pod pseudonimem Robert Galbraith.

Poznajemy Cormorana Strike’a i jego tymczasową asystentkę, Robin. Robin tak naprawdę dopiero szuka prawdziwej pracy, zaś Strike właśnie stał się bezdomny i niemalże bezrobotny, nie licząc jednej marnej sprawy prowadzonej przez jego agencję detektywistyczną. Jednak los się odmienia, stary znajomy sprzed lat oferuje mu wysoką gażę za wyjaśnienie zagadkowej śmierci jego siostry, słynnej modelki. A Robin, wbrew sobie i swojemu narzeczonemu, nie może powstrzymać się od udziału w emocjonującym śledztwie kosztem szukania „prawdziwej” posady.

Nie można powiedzieć, aby fabuła Kukułki pędziła, ale też nie była ślimaczo wolna. Rowling snuje swoją kryminalną opowieść, która czasem ustępuje miejsca powieści obyczajowej. Autorka bardzo skrupulatnie odmalowuje wszystkie grupy społeczne, od bezdomnych, poprzez pracowników fizycznych, show biznes aż po arystokrację, każdej postaci nadaje wyraźny rys, historię i sposób wysławiania się. Tu i tam zaś wplata niby nic nie znaczące wskazówki, które prowadzą do wielkiego finału.

Jedyne, co mi w lekturze naprawdę przeszkadzało, to spolszczenie niektórych wyrazów, o których wszyscy wiemy, że pochodzą z angielskiego, wiemy jak je przeczytać, a ich polski zapis fonetyczny wygląda śmiesznie. Tymi „lanczami”, „koledżami” i „skłotami” usiana jest cała książka, przyznam szczerze, że do tej pory się z taką manierą nie spotkałam (poza żartobliwym pisaniem o „fanpejżach”), kiedy po raz pierwszy zobaczyłam te wyrazy, nie wiedziałam o co chodzi - dopiero przeczytawszy na głos, zrozumiałam, co czytam.

Wydawca zapowiada, że Wołanie kukułki to dopiero początek nowej serii kryminałów. Mam taką nadzieję! J. K. Rowling udało się bowiem, po Harrym Potterze, stworzyć kolejnego ciekawego bohatera, którego losy będziemy mogli śledzić przez lata.

Moja ocena: 5/6

Robert Galbraith Wołanie kukułki
Wyd. Dolnośląskie]
Wrocław 2013


Książkę otrzymałam w prezencie gwiazdkowym od Wydawcy, za co serdecznie dziękuję.

czwartek, 26 grudnia 2013

"Ludzie to idioci"

Niedawno pisałam o pierwszej przeczytanej przez mnie książce Larrego Wingeta – Zamknij się, przestań narzekać i zacznij żyć, która jest typowym poradnikiem. Przynajmniej w sferze formy, bo już język i niekiedy treść dosyć sporo się od zwykłych poradników różni. Teraz zaś zabrałam się za kolejną pozycję tego autora – Ludzie to idioci, czyli jak rujnujemy sobie życie na własne życzenia i jak to zmienić. I tutaj już nic nie jest typowe.

W pierwszej części książki, z typową sobie wrażliwością, Larry udowadnia nam, że ludzie to idioci. Dla niektórych z nas ten fakt jest oczywisty, jednak już to, że sami się do tych idiotów zaliczamy, to niekoniecznie. Czytamy, czytamy, i z jednej strony nie można nie przyznać gościowi racji, bo faktycznie – wiemy, że coś jest szkodliwe, widzimy nawet efekty naszego działania, ale i tak robimy to, co robimy, dalej i bez próby poprawy. Ale z drugiej strony – właśnie magiczne, sakramentalne ALE. Na wszystko znajdujemy wymówki, które z kolei Larry nam wytyka i dalej udowadnia, że jesteśmy idiotami w niektórych sferach naszego życia. I że w tych sferach się nam nie polepszy, jeśli nie przestaniemy być idiotami.

W tym pomaga druga część książki – to już nawet nie poradnik, ale podręcznik, podzielony na listy, odnoszące się do różnych sfer życia, gdzie punkt po punkcie dostajemy gotowe rady i pomysły na to, by przestać być idiotą finansowym, idiotą zawodowym czy idiotą w związku. Pod każdą listą zaś jest wolnie miejsce do wpisania własnych problemów, potrzeb, sugestii i sposobów na ich rozwiązanie. Bo Ludzie to idioci to podręcznik do bycia lepszym. Nie da się chyba napisać książki z radami dla każdego, bo każdy jest inny, dlatego autor daje czytelnikowi tylko wskazówki, ale treść właściwą musimy wpisać sami. A kiedy już wypiszemy sobie wszystko ładne w listach, łatwiej nam będzie punkt po punkcie dojść tam, gdzie chcemy się znaleźć.

Jak już pisałam przy okazji poprzedniej książki – wiele z uwag Larrego Wingeta nie jest niczym odkrywczym, jednak czasem tak skupiamy się na pewnych skomplikowanych mechanizmach (lub sami je tworzymy), że niektórzy z nas potrzebują właśnie takiego kopa prostej wiedzy. Na pewno też niewiele osób potrzebuje wszystkich porad zawartych w tej książce. Bo iluż może być takich pechowców Brianów, którzy potrzebują pomocy w KAŻDEJ dziedzinie swojego życia? Ja osobiście ominęłam między innymi porady dotyczące bycia dobrym małżonkiem i rodzicem – nie jestem ani jednym ani drugim, na chwilę obecną taka wiedza jest mi zbędna, jeśli kiedyś odniosę na tych polach porażkę, to zwrócę się do Larrego, na razie nie ma takiej potrzeby. Ale kilka rozdziałów okazało się faktycznie pomocnych, dlatego mogę z czystym sumieniem polecić tą książkę poszukiwaczom dobrej pozycji self-helpingowej i motywacyjnej.

Moja ocena: 5/6

Larry Winget Ludzie to idioci. Czyli jak rujnujemy sobie życie na własne życzenie i jak to zmienić
Wyd. Druga Strona
Warszawa 2013


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy i Pani Natalii Kado z BookSenso.

środa, 25 grudnia 2013

Mało świąteczna recenzja - Rosja to nie kraj, to stan umysłu

W Rostowie nad Donem, na jednej z bocznic kolejowych, stoją wagony-chłodnie. Do tych wagonów w czasie wojny czeczeńskiej w 1995 roku zwieziono 268 ciał niezidentyfikowanych, poległych w tej wojnie, rosyjskich żołnierzy. Zastrzeleni, spaleni, rozerwani minami leżą i czekają na identyfikację. Co jakiś czas przez ten upiorny pociąg przechodzi jedna z kobiet, która poszukuje swojego syna. I znajduje, mimo, że wiele z tych ciał jest tak zmasakrowana, że wydaje się nie do odróżnienia. Ale matka zawsze pozna. A musi przez to przechodzić dlatego, że nikomu nie chciało się wprowadzić systemu identyfikacji żołnierzy, nikt nie sporządził odpowiedniej dokumentacji, nikt nie chciał zająć się ciałami poległych, a środki na rozwiązanie tej kwestii dawno rozkradziono.

Takich historii w książce Gogol w czasach Google’a jest wiele. Wacław Radziwinowicz stworzył krótkie, sugestywne portrety ludzi naznaczonych Rosją, opisał przerażające sprawy z reporterskim obiektywizmem ale w sposób nie pozbawiony emocji czy szacunku, a nawet z próbą zrozumienia zjawiska, jakim jest Federacja Rosyjska. Z wprawą przenosi czytelnika z tematu w temat, z historii w politykę, z gospodarki w ekonomię, z kwestii społecznych na religijne. Bierze na tapetę Rosjan z Moskwy i z najbardziej odległychkrain, Czeczenów, Gruzinów, Chińczyków. Jest sprawa polska i jest sprawa amerykańska. Dziennikarz opowiada o nieznanych aspektach znanych historii: Biesłan, Dubrowka, Kursk, ale i o historiach zwykłych ludzi, tych najbogatszych i tych najbiedniejszych, tych, którzy próbowali coś zmienić, i tych, którym dobrze było tak jak było, póki nie upadło ZRSS. Z zaskoczeniem poznałam opowieść pewnej Niemki, która w czasie wojny przeżyła coś, co do złudzenia przypominało fabułę niedawno przez mnie czytanych Szarych śniegów Syberii.

Na okładce możemy przeczytać „Sensacja! Okazuje się, że Rosję można zrozumieć”. Miałam w trakcie lektury żal do autora tych słów, bo ja niestety nie mogłam zrozumieć, jak państwo tak wielkie, tak bogate i biedne zarazem, tak skorumpowane i tak oparte na przemocy, tak rozciągnięte w czasie i przestrzeni, jest w stanie w ogóle egzystować. I tego Wam ta książka nie wyjaśni, jednak w trakcie lektury faktycznie czytelnik zaczyna rozumieć nie tyle JAK to działa, ile DLACZEGO niektóre rzeczy są takie jakie są. Nie odkryje się logiki za tym wszystkim, bo tam jej nie ma, ale poczuje się rosyjską duszę, która nie jest wcale taka inna od naszej, polskiej.

Czytałam Gogola w czasach Google’a przez miesiąc, nie dlatego jednak, że czyta się źle. Książka ta jest naładowana tak potężną ilością wiedzy  i odwołaniami do pewnych wydarzeń z historii i współczesności, że wielokrotnie musiałam posiłkować się Wikipedią, by uzupełnić najpierw swoją marną wiedzę. Dzięki temu dziś wiem o Rosjii sto razy więcej niż w listopadzie, a co ważniejsze, wiem, ile jeszcze nie wiem. I zostawiła mnie ta lektura z autentyczną chęcią poznania Rosji lepiej, z fascynacją tym pokręconym krajem. Ta książka powinna być lekturą obowiązkową w polskich szkołach – o wiele lepiej niż mickiewiczowskie „moskale”  przygotować nas może do życia dziś i teraz w cieniu tego wielkiego mocarstwa, pomóc zrozumieć się nawzajem i może w końcu – zakopać wojenny topór.

Moja ocena: 5,5/6

Książkę przeczytałam dzięki akcji Notatnika Kulturalnego.

Wacław Radziwinowicz Gogol w czasach Googla
Biblioteka Gazety Wyborczej
Wyd. Agora S. A.

Warszawa 2013

wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych Świąt!

Kochani czytelnicy bloga
Krakowskie Czytanie


W tym magicznym, wyjątkowym dniu
pragnę życzyć Wam
 i Waszym bliskim
wyjątkowych Świąt, spędzonych w gronie tych,
których kochacie najbardziej,
abyście w tym szczególnym czasie
znaleźli chwilę, by odpocząć, zrelaksować się
i odczuć wdzięczność za to, co jest Wam dane.

Zaś w Nowym Roku życzę Wam:
1. wiosennej Wielkanocy i białego Bożego Narodzenia (a nie na odwrót)
2. dużo czasu na czytanie
3. jeszcze więcej czasu na spotkania z przyjaciółmi
4. realizacji marzeń i inspiracji do tworzenia w głowie kolejnych.

WESOŁYCH ŚWIĄT!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Co zamierzam czytać przez Święta

Trochę dużo ostatnio tych stosików, ale po prostu musiałam sobie skonstruować taki, z którym chcę wejść w Święta i Nowy Rok. Przez ten rok nie miałam zbyt wiele czasu na czytanie, zawsze coś było, zawsze coś wisiało, co wymagało czasu i energii, i praktycznie każda przeczytana strona była stroną wygraną od losu. Zatem teraz, kiedy w perspektywie mam aż tyle dni wolnego (z małą przerwą w piątek i poniedziałek) postanowiłam się okopać starannie wybranymi lekturami i ponadrabiać zaległości. No, a skoro już zrobiłam to co? Nie pokażę? To się kłóci z moją naturą blogera.


Na pierwszym miejscu Nowy Jork – tak ja sobie macam i oglądam odkąd kupiłam, coś czuję, ze dłużej już nie wytrzymam i muszę przeczytać, pójdzie chyba szybko, bo i temat zacny, i obrazki są. Shirley to pożyczka, która czeka już rok, w zeszłym grudniową lekturą była Agnes Grey i wtedy się okazało, że książki brytyjskich sióstr bardzo dobrze wchodzą właśnie w tym świątecznym okresie. Następnie bardzo przez mnie wyczekiwane Wołanie kukułki. Jakoś w tych okolicach w zeszłym roku czytałam Trafny wybór, byłam zachwycona, w ogóle Rowling uwielbiam, toteż na pewno się na tej książce nie zawiodę. Królowa zdrajców to prezent gwiazdkowy z zeszłego roku, w końcu wypadałoby doczytać do końca ulubiony swego czasu cykl (lubić pewnie dalej lubię, ale w moim przypadku czekanie rok, dwa na kolejny tom to niewypał – odechciewa się czytać, bo zapominam, co było wcześniej). Strajk na Boże Narodzenie czyli świąteczna lektura musi być – ta kupiłam rok temu i czekała specjalnie na Święta, mam nadzieję, że mi się spodoba J. Harry Potter i Komnata Tajemnic czyli przypadkowo wybrany tom cyklu o małym czarodzieju. Nic na to nie poradzę, że nie wyobrażam sobie Bożego Narodzenia bez Pottera, zapewne nie tylko przeczytam po raz nie wiem który książki, ale i urządzę sobie maraton filmowy. Na koniec Acqua alta – włoski kryminalik, wprawdzie włoskie to raczej znaczy „wakacyjne”, ale Wenecja u Donny Leon jest na tyle mroczna, że wpisze się w mrok panujący za oknem.

Na pewno coś jeszcze pojawi się pod choinką, toteż nie będę kłamać, że to ostatni w tym roku stosik (mam taką nadzieję), ale tak mniej więcej przedstawiają się moje świąteczne typy książkowe. Trochę wigilijnej obyczajówki, trochę kryminału, trochę fantastyki, trochę Nowego Jorku, trochę klasyki i trochę współczesności. Ergo, taka książkowa kutia.

wtorek, 17 grudnia 2013

Stosik listopadowo-grudniowy

Ostatnimi czasy przystopowałam nieco z nabywaniem i gromadzeniem książek - powód prozaiczny i wszystkim nam znany czyli zaległości półkowe i pożyczkowe. Druga przyczyną jest fakt, że nie mam już tyle czasu co kiedyś na gonienie po księgarniach. No bo jak już człowiek chodzi to co? Nie kupi? Nie kupi tego ostatniego egzemplarza w taniej książce? Nie skorzysta z 25% zniżki? Nie dokupi brakującego tomu do kolekcji?

W związku z tym przez część listopada i część grudnia uzbierałam tylko taki niepokaźny, ale za to szalenie interesujący stosik (nie załapała się tylko jedna książka, która jeszcze nie dotarła).


A co tu mam?


Śmierć w Amazonii Artura Domosławskiego i Przemytnika doskonałego Luca Rastello udało mi się pożyczyć na biblionetkowym spotkaniu (chociaż plan był - nie pożyczać niczego!). O innej książce Khaleda Hosseiniego - Tysiąc wspaniałych słońc pisałam już na początku roku, to jeden z moich ulubionych pisarzy, dlatego oczywiście nie mogłam sobie odmówić nabycia jego kolejnej powieści - I góry odpowiedziały echem. Ponoć jest równie dobra jak poprzednie! Recenzję książki Bóg nigdy nie mruga możecie przeczytać tutaj. Z ostatniej pozycji jestem najbardziej zadowolona - sprezentowałam sobie ją na urodziny, a opowiada o moim ukochanym mieście - Nowy Jork zbuntowany. Miasto w czasach prohibicji, jazzu i gangsterów.

Musze przyznać, że jestem z siebie dumna - takie tempo przyrostu biblioteczki wydaje mi się rozsądne, a każda pozycja na liście czekała od dawna na przygarnięcie, toteż wiem, że nie były to zakupy czy pożyczki czysto emocjonalne. Już nie mogę się tylko doczekać, kiedy się za nie zabiorę.

Czy coś was tutaj szczególnie zainteresowało? A jak u was z kupowaniem - powstrzymujecie się, czy też udzieliła się wam już świąteczna gorączka zakupów?

niedziela, 15 grudnia 2013

30 dni z muzyką



Wpisy o tym tytule wypatrzyłam już u dwóch moich ulubionych blogerek - najpierw Sardegna oprowadziła nas po swoich muzycznych gustach, potem Karolina odsłoniła swoje. Od początku bardzo mi się ten pomysł spodobał, swoją listę tworzyłam kilka dni, i wciąż nie jest idealna. Moje muzyczne gusta fluktuują, podobnie jak wewnętrzna lista przebojów - to, co kiedyś było ulubione, dziś jest przeciętne, a piosenki życia wciąż powstają. Toteż lista jest aktualna na chwile obecną, chociaż wiem, że wiele kawałków ważnych z różnych względów w niej nie zawarłam, bo zwyczajnie chwilowo o nich zapomniałam.

1. Ulubiona piosenka - ta kategoria zmienia się najczęściej. Zwykle, gdy jakaś piosenka mi się podoba, słucham ją w kółko po 40 razy dziennie, aż wreszcie przestaje być tą ulubioną ;). Jest jednak jeden kawałek, który towarzyszy mi nieodmiennie od lat - New York City - Norah Jones.

2. Najbardziej nielubiana piosenka - nie wiem czy to w ogóle można nazwać piosenką, ale nie jestem w stanie słuchać tego: Gangnam Style - Psy.

3. Piosenka, która rozwesela - wiele mam takich, ale na razie przychodzi mi do głowy tylko Don't worry, be happy Bobbiego McFerrina.

4. Piosenka, która zasmuca - Fast Car - Tracy Chapman i Scared - Duffy.

5. Piosenka, która przypomina o kimś - Thinking about you Nory Jones.

6. Piosenka, która przypomina o jakimś miejscu - Don't speak zespołu No Doubt - przypomina mi o pierwszej kolonii, bo ten kawałek był hitem owego lata. Btw, nigdy tej piosenki nie lubiłam, a z kolonii uciekłam po dwóch tygodniach. Aaaa, miejsce - Nowy Żmigród, how knows where?

7. Piosenka, która przypomina o jakimś wydarzeniu - Znów wakacje, znów dzieciństwo, i piosenka do której tańczyłam i śpiewałam z playbacku z świetlicy Ośrodka Wypoczynkowego Armatura w Piwnicznej. Stop - Spice Girls.

8. Piosenka, do której znam cały tekst - No dobrze, znałam, ale ostatnio znów sobie przypominam za sprawą tego posta :) Broadway - Goo Goo Dolls.

9. Piosenka, przy której mogę tańczyć - I wanna dance with somebody - Whitney Houston - zdecydowanie nie do słuchania w autobusie ;).

10. Piosenka, która usypia - po zastanowieniu dodaję "Shoot the moon" Nory Jones.

11. Piosenka ulubionego zespołu - Tu powstaje mega problem, bo tych zespołów i piosenek na przestrzeni lat było tyle, że zasługują na osobnego posta, ba, na osobnego bloga. Tutaj zupełnie losowo wybrana spośród wielu: Nie przenoście nam stolicy - Pod Budą.

12. Piosenka wykonawczy, którego nienawidzę - Bardziej bym powiedziała, że nienawidzę jej piosenek, bo samej Lany Del Rey nie znam i nic do niej nie mam. Ale jak słyszę to: Summertime sadness, to lecę na złamanie karku do radioodbiornika, byle to wyłączyć. Pozostałych jej piosenek też nie lubię.

13. Piosenka, do której lubienia nigdy bym się nie przyznała - Story of my life - One Direction - Byłam strasznie zdziwiona, dowiedziawszy się, że ta piosenka jest śpiewana przez ten zespół. Razi mnie zachowanie tych chłopców, wiem, tolerancja i te sprawy, ale nie wszystko się każdemu musi podobać. Ale ta piosenka wydaje mi się ładna i lubię ją słuchać. Wstyd, wiem. (Ale, ale, teraz zamiast My little pony w statystykach wyskoczą One Direction - zawsze to jakaś odmiana ;)).

14. Piosenka o której lubienie nikt by mnie nie podejrzewał - nie znam się na muzycznych gatunkach, toteż nie wiem, czy to techno, electro czy inne śmusze, ale mnie się podoba: Right here, right now - Fatboy Slim.

15. Piosenka, która mnie opisuje - Tacy sami - Lady Pank, "Samotna i zła, jakbyś z planety była zimnej, tak to długo trwa, że nikt nigdy nigdy nie znał ciebie innej".

16. Piosenka, którą kiedyś lubiłam, a teraz nie cierpię - 

17. Piosenka, którą często słyszę w radiu - "Pożyczony" Sylwii Grzeszczak - żałuję, że nie da się tego kupić w formie singla.

18. Piosenka, którą chciałabym usłyszeć w radio - "Happy in my heartache" Josha Grobana - chyba najpiękniejsza piosenka, jaką słyszałam w tym roku.

19. Piosenka z ulubionego albumu - byłam wtedy chyba jeszcze w gimnazjum, albo na samym początku liceum, było nie było z 10 lat temu albo i więcej. I strasznie chciałam mieć płytę, którą Norah Jones nagrała z Peter Malick Group - "New York City". Była w Empiku, i to strasznie droga - 59,90 nawet dziś budzi we mnie dreszcze, a wtedy był to majątek, zwłaszcza dla kogoś bez stałego dochodu. No to składałam na nią, składałam, składałam i składałam. Aż wreszcie uskładałam, kupiłam, i słucham jej do dziś - na szczęście za cena poszła jakość i nagrań i płyty jako nośnika. Kocham całą płytę, ale ta piosenka jest szczególnie energetyzująca i lubię ją puszczać, gdy zaczynam popadać w dołek - "Things you don't have to do".

20. Piosenka, której słucham, gdy jestem zła - Przez długi czas to było to: Cell Block Tango ze ścieżki dźwiękowej filmu "Chicago", potem "End of all hope" Nightwish, a ostatnio, trochę przewrotnie - "Hard out here" Lily Allen.

21. Piosenka, której słucham, gdy jestem szczęśliwa - "More than a thing" Andy Gardner i Grainne O'Neil (nie znalazłam tego niestety na YT); "What if" - Cilbie Caillat.

22. Piosenka, które słucham gdy jestem smutna - "Parnassus" Braci i "Holding on and letting go" Rossa Coppermana.

23. Piosenka, którą zagrano na moim ślubie - nie miałam ślubu, ale jeśli kiedyś do niego dojdzie, to na pewno chciałabym usłyszeć te dwie piosenki: "Again" w wykonaniu Natashy Bedingfield i "Tie it up" Kelly Clarkson.

24. Piosenka, którą chciałabym aby zagrano na moim pogrzebie - tak daleko w przyszłość jeszcze nie wychodzę...

25. Piosenka, która mnie rozśmiesza - "All Star" Smash Mouth - kojarzy mi się ze Shrekiem.

26. Piosenka, która potrafię zagrać na instrumencie - ja NICZEGO nie potrafię zagrać na ŻADNYM instrumencie, ale dziękuję za wiarę ;)

27. Piosenka, którą chciałabym umieć zagrać - cokolwiek Nory Jones, może najbardziej Turn me on.

28. Piosenka, która wywołuje u mnie poczucie winy - nie za bardzo rozumiem tą kategorię, może to: "Sympathy" Goo Goo Dolls.

29. Piosenka z mojego dzieciństwa - "Wannabe" Spice Girls - pierwsze "dorosła" piosenka, jaką kojarzę, co nie zmienia postaci rzeczy, że byłam wtedy dzieciakiem. A taka zupełnie dziecinna to na przykład ta: "Witajcie w naszej bajce" z filmu "Akademia Pana Kleksa".

30. Ulubiona piosenka rok temu - "Troublemaker" Olly Murs feat. Flo Rida.

Uff - robiłam ten wpis przez ponad tydzień. Mam nadzieję, że z ciekawością prześledzicie tą raczej eklektyczną ścieżkę dźwiękową Krakowskie Czytania. Wszystkich fanów i znawców muzyki przepraszam za wszelkie wypaczenia i generalny brak czegokolwiek mądrego do powiedzenia, ale niestety nie znam się ani na głosach, ani na kompozycjach, a skrzypce rozpoznam tylko, gdy ktoś mnie nimi trzaśnie w łeb, zatem nie było się z czego wymądrzać. Muzykę odbieram czysto emocjonalnie, zupełnie nieracjonalnie, a w doborze jestem elastyczna - jak widać, potrafię się jednakowo wzruszyć Panem Kleksem i Norą Jones.

piątek, 13 grudnia 2013

"Bóg nigdy nie mruga"

Kiedyś podejrzliwie podchodziłam do książek, w których ludzie opowiadają o swojej walce z rakiem. Nie żeby publikacja takiej książki miała w jakikolwiek sposób umniejszać ich przejścia, odnosiłam jednak wrażenie, że robią to, by zarobić na swojej chorobie. Ostatnio zmieniłam jednak zdanie w tej kwestii, im więcej takich publikacji tym lepiej – kiedy ty lub ktoś ci bliski znajdzie się w obliczu tej strasznej choroby, chciałbyś przecież przynieść mu najsilniejszy oręż, jaki tylko jest, by choć przez chwilę uwierzył, że da się przez to przejść. Teraz z kolei przekonałam się, że także zdrowi ludzie mogą wiele z takiej lektury wynieść. Książką, którą polecić można i chorym i zdrowym, jest na pewno Bóg nigdy nie mruga Reginy Brett.

Autorka jest felietonistką, która od 1994 roku dzieli się z czytelnikami „Plain Dealer” swoimi przeżyciami i przemyśleniami, problemami i duchowymi rozterkami oraz sposobami na ich zwalczenie czy chociaż oswojenie. Wiele z jej tekstów inspirowało ludzi do zmian, dlatego zaczęli je sobie przesyłać – rodzinie, znajomym, sympatiom. Brett zdecydowała się w końcu na opublikowanie zbioru tych felietonów, które wcześniej w mniej zorganizowany sposób zostały wybrane przez czytelników – czyli te, które sobie przesyłali pocztą tradycyjną i mailem. Powstała książka zawierająca w sobie 50 lekcji o życiu, jak głosi okładka, „na trudniejsze chwile w życiu”.

Jak to bywa ze zbiorami, nie wszystkie teksty są jednakowo dobre, lub inaczej, nie wszystkie trafią jednakowo do danego czytelnika. Muszę przyznać, że niektóre z nich przeczytałam z wielkim zainteresowaniem, zaangażowaniem i serią przemyśleń – i na pewno jeszcze nie raz je przeczyta,. ale inne mnie nie ruszyły – autorka jest bardzo gorliwą katoliczką i często opowiada o swoich przeżyciach rekolekcyjnych – na pewno ciekawa lektura dla jednych, dla mnie nie za bardzo (jednak gdyby książki do katechezy były tak napisane jak te felietony, nie mielibyśmy dziś takiego kryzysu wiary wśród młodych, to pewne). Inne zwyczajnie nie były dla mnie, opisywane w nich problemy mnie póki co nie dotyczą (np. jak być rodzicem). Brett dotyka w swoich tekstach praktycznie każdej sfery naszego życia – finansów, kontaktów z rodzicami, zadowolenia z wykonywanej pracy, poczucia własnej wartości, tzw. złych dni, sporo miejsca poświęca Bogu, o którym pisze pięknie, bez patosu. W ogóle styl autorki bardzo przypadł mi do gustu – pisze ciekawie, przywołuje setki przykładów z życia zwykłych ludzi, ich historie tak niesamowite, że nawet  mnie wycisnęły nie raz kilka łez z oczu.

Pierwszy raz przeczytałam tę książkę w dwa dni. Ale już wiem, że przeczytam ją jeszcze raz, kiedyś, partiami, powoli, dobierając te rozdziały, które akurat będą mi najbardziej potrzebne. Co ciekawe, nie miałam jej czytać od razu po zakupie, ale z ciekawości zajrzałam do spisu treści, i tytuł pierwszego rozdziału – „Życie jest niesprawiedliwe, ale i tak jest dobre” – był odpowiedzią na moje ówczesne rozterki. Bo akurat wróciłam do domu z poczuciem cholernej niesprawiedliwości życiowej. A po przeczytaniu tego fragmentu książki poczucie to jakby osłabło i zmieniło w coś na kształt wdzięczności, że nie jest gorzej. Takie sytuacje zdarzyły mi się jeszcze kilka razy w trakcie lektury.

Jak już kiedyś pisałam, do takich książek trzeba podejść  z nastawieniem – nie tyle może oczekiwać od nich jakieś wielkiej prawdy, ile nie zastrzegać na wstępie, że to nic nie da. Z otwartym umysłem książka taka jak Bóg nigdy nie mruga może zdziałać cuda.


A na końcu okazało się, że część ceny którą płacimy za książkę przekazana jest na fundację walczącą z rakiem (z którym Regina Brett już raz wygrała) – i nie jest to informacja rzucająca się w oczy, a jedynie mimochodem wspomniana na samym końcu.

Moja ocena: 5/6

Regina Brett Bóg nigdy nie mruga
Tłum. Olga Siara
Wyd. Insignis
Kraków 2012


niedziela, 8 grudnia 2013

Dobre, bo polskie - czyli felietony Krzysztofa Vargi

Najciężej jest pisać recenzje książek wybitnie dobrych, i to jeszcze nie tyle powieści ile takich krótkich publicystycznych form jakimi są między innymi felietony. Bo skoro Krzysztof Varga potrafi takie genialne w swojej wymowie i formie teksty pisać – o książkach, o filmach, o płytach, artykułach, które przeczytał, sztukach, które widział, to spaprać to teraz słabym postem byłoby hańbą. Ale z drugiej strony trzeba się podzielić wrażeniami z lektury, może ktoś jeszcze zdecyduje się sięgnąć i zobaczyć, jak wygląda dobry felieton kulturalny (w sensie że o kulturze, a nie że sam felieton jakiś bardzo szarmancki jest, bo nie zawsze).

Co mi się w Polska mistrzem Polski tak spodobało? Po pierwsze – tytuł. Przyznam, że dla niego samego kupiłam i zaczęłam czytać tą książkę, nie wiedząc zupełnie, czego się po niej spodziewać. Bo w tym tytule jest wszystko – bycie bardziej papieskim niż sam papież, duma nasza narodowa i taka dawka ironii, że można spędzić długie minuty kontemplując te tylko trzy słowa na okładce, a potem używać ich przy każdej okazji jako idiom na codzienną głupotę.

Po drugie – styl. Varga ma własny, a to już jest dzisiaj coś, ma ten styl klarowny, ostry, ironiczny nieraz tak bardzo, że nieprzyzwyczajony czytelnik zastanowi się przez chwilę, czy to jaki poetycki hymn ku chwale omawianego produktu, czy wyrafinowany hejt. Przeważnie to drugie, i wierzcie mi, jest Varga na pierwszy rzut oka Pierwszym Hejterem Rzeczpospolitej. Kiedy się jednak wczytać w te teksty, prześledzić argumentację, Varga kojarzy mi się bardziej z postacią dziecka z baśni Andersena, pamiętacie, tego, który krzyknął „cesarz jest nagi!” – wywarza otwarte drzwi, ale wcześniej wszyscyśmy stali w progu i się zastanawiali, czy zapukać. Ktoś może stwierdzić, że jest autor zbyt tradycjonalistyczny na współczesną sztukę, zbyt spięty na polskie kino rozrywkowe, za dużo za to czyta i słucha. Ale on pisze po prostu to, co wielu z nas przeczuwa, ale do czego już czasem nie wiadomo, czy nie wstyd się przyznać – że coraz więcej tego, co nas otacza, to jest żenua zwyczajna, chamstwo, brak profesjonalizmu i zakłamanie.

Po wtóre – gość potrafi mieć fioła. Autentycznie, Krzysztof Varga potrafi dostać konkretnego hopla na punkcie książki, serialu czy płyty – serialowi „Lost” poświęcił dwa felietony i kilka razy wspomniał o nim w innych, podobne z „Californication”. Przesłuchał płyty zespołów, o których istnieniu nie miałam pojęcia i teraz dopiero widzę, ile tracę. Mamy tu też felietony bardziej  rodzajowe – o tym jak ważne dla czytelnika są lekko spleśniałe strony, dlaczego filmy i seriale kupuje tylko na płytach, a nie ogląda w telewizji czy ściąga z sieci. Jest trochę polityki w kontekście wytworów kultury, jest kultura wysoka i ta trochę niższa, jest wreszcie totalne błocko, w którym Varga się ku chwale ojczyzny i czytelników wytaplał by potem powiedzieć, że nie warto. Są niszowe zespoły i są hity zza oceanu. Ale jest za tym wszystkim też myśl przewodnia, jest sens. Nie ufam ludziom letnim, przekonują mnie tylko tacy, który na punkcje czegoś potrafią odlecieć, niby wiedza, że ma rzeczona książka czy serial wady, ale z pasją pożerają wszystko, co ma z tą rzeczą coś wspólnego. A biorąc pod uwagę, co widzę na spotkaniach książkowych blogerów czy na biblionetkowych, Varga to jest nasz człowiek.

Podsumowując – książka absolutnie zachwycająca, ciekawa, bogata i zabawna. Mimo, iż felietony pochodzą nieraz sprzed kilku lat, i dziś poruszane tam tematy są już trochę przykurzoną historią, to same tezy na aktualności nie tracą. Pod wpływem tej lektury już wyciągnęłam na stosik podręczny Etnologa w mieście grzechu Czubaja i… Akademię pana Kleksa. Wielu zachwyca się Kominkiem, tłumaczącym, jak tworzyć bloga, kiedy to my wszyscy powinniśmy wziąć do ręki Vargę i nauczyć się od niego, jak pisać krótkie a treściwe teksty.
A na koniec cytaty – „Na początek szokujący coming out: jestem czytelnikiem”. Czy nie macie wrażenia, że tak się teraz powinno mówić o sobie, gdy się lubi książki?
 „(…) one ze swoim Kirkegaardem czy innym Dostojewskim, na których stracił trzy dioptrie (…)”.

Moja ocena: 5,5/6

Krzysztof Varga Polska mistrzem Polski
Warszawa 2012
Wydawca: Agora S. A.

Konwersja i edycja publikacji: Publio

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Ruta Sepetys "Szare śniegi Syberii"


Szare śniegi Syberii czytałam dwa dni – jeden dzień ponad miesiąc temu, drugi –wczoraj. W międzyczasie zaś wzięłam udział w spotkaniu z autorką – Rutą Sepetys – zorganizowanym przez wydawnictwo Nasza Księgarnia na krakowskich Targach Książki. W rezultacie pierwsze sto stron powieści i pozostałe dwieście odebrałam diametralnie inaczej.

Jest to oparta na faktach powieść opowiadająca o jednym z najstraszniejszych epizodów z trudnej historii Litwy – jakże podobnej do polskiej, by tak często o niej zapominać, szczególnie w naszych szkołach. Szesnastoletnia Lina wraz z matką i bratem zostają wywiezieni do obozu pracy w głąb Syberii. Nie wiedzą, co stało się z ich ojcem i mężem, usiłujący przeżyć dzięki temu, co w pośpiechu spakowali w chwili aresztowania, przez sześć strasznych tygodni są do transportowani tam, gdzie teoretycznie nie powinno być w ogóle życia i zmuszeni do ciężkiej pracy. Gdy książka ta trafia w ręce polskiego czytelnika, historia nie zaskakuje – może trochę fakt, że nie tylko Polacy padli w czasie II wojny światowej podobnym praktykom, może spadają niektórym z nas klapki z oczu, ale jednak samo zachowanie Sowietów wobec ludów bałtyckich jest nam już tak dobrze znane z wielu powieści, opowiadań i reportaży oraz filmów, że naprawdę trudno mówić o nabyciu nowej wiedzy. Co nie znaczy, że nie robi wrażenia – w czasie czytania po raz kolejny przechodzimy przez to piekło z kolejnymi bohaterami, a w sercach budzą się te same emocje, co w czasie czytania polskiej literatury wojennej i obozowej.

Przez pierwsze sto stron coś mi nie grało. Nie byłam w stanie określić tego dokładnie, coś jakby historia była zbyt wygładzona, zbyt uproszczona, wypełniona zbyt wieloma Wielkimi Słowami i przez to mniej realistyczna. A potem wysłuchałam tego, co opowiedziała autorka. Co się wtedy zmieniło? Zdałam sobie sprawę, dlaczego te pierwsze sto stron nie grało. Otóż – wydawca amerykański nakazał pani Rucie zmienić powieść szesnaście razy, aż wreszcie uznał ją za odpowiednią dla amerykańskiego czytelnika. Wcześniejsze wersje były zbyt okrutne, mroczne i smutne. Bo Amerykanie wprawdzie słyszeli o Holokauście, może mają też jakąś podstawową wiedzę o Polsce i jej wojennej historii, ale o Litwie, Łotwie i Estonii nie słyszeli nawet tamtejsi historycy. Te historie, na których wychowały się tysiące młodych Słowian, dla Amerykanów są jak okrutna opowieść fantasy, i tylko wygładzenie fragmentów miało szansę przekonać ich, że opowieści zawarte w Szarych śniegach Syberii są prawdziwe. Dziś ta wypolerowana wersja jest lekturą obowiązkową w wielu stanach. Można się zżymać, że dostali okrojoną wersję, albo dziękować, że powstają takie książki, które choć trochę przybliżą Zachodowi historię tego regionu i jego Narodów.

Wiedząc o tych modyfikacjach treści, o osobistej historii autorki i jej rodziny, o błędach, które przyznaje, że sama popełniła zbierając materiały do książki, pozostałe dwieście stron przeczytałam z zupełnie innym nastawieniem – przestałam się denerwować na uproszczenia i górnolotne sformułowania, a skoncentrowałam się na potwornej, smutnej, acz niosącej nadzieję na honorowe wyjście z najgorszego koszmaru historii Liny , jej rodziny, przyjaciół i wielu bezimiennych ofiar sowieckiego reżimu.

Moja ocena: 6/6

Ruta Sepetys Szare śniegi Syberii
Tłum. Joanna Bogunia i Dawid Juraszek
Wyd. Nasza Księgarnia
Warszawa 2011



Za możliwość przeczytania książki i wzięcia udziału w spotkaniu z panią Rutą Sepetys serdecznie dziękuję Wydawcy.

niedziela, 1 grudnia 2013

EDIT Podsumowanie wyzwaniowego listopada i zaproszenie na grudzień (Ostatnia edycja Wyzwania!)

Zapraszam do krótkiego podsumowania przedostatniej edycji Wyzwania Miejskiego - w tym miesiącu zadanie polegało na przeczytaniu powieści osadzonej w jednym z tych miast: Białystok, Sandomierz lub Rzeszów, albo powieści obyczajowej osadzonej w dowolnym polskim mieście. Udział wzięli:

1. Wiki - Monika Szwaja "Jestem nudziarą"
2. Magdalenardo - Magdalena Witkiewicz "Zamek z piasku"

Oprócz tego udało się niektórym nadrobić zaległości z poprzednich miesięcy:
3. anetapzn - Nina Stanisławska "Dom kryty gontem"  (Warszawa); Tomasz Sekielski "Obraz kontrolny"  (Warszawa); Agnieszka Turzyniecka "Inspektor Kres"  (Piotrków Trybunalski)
4. Ejotek - Przemysław Żuchowski "Droga do domu"  (Śląsk); Magdalena Zarębska "Jak Maciej Szpyrka z dziodkiem po Nikiszowcu wędrowali"  (Śląsk)
5. Zorija - Paweł Pollak "Gdzie mól i rdza"
6. Anek7 - Joanna Chmielewska - "Krwawa zemsta"Marcin Bruczkowski "Powrót niedoskonały" - obie obyczajowe dziejące się w Warszawie.
7. ejotek - Magdalena Witkiewicz "Ballada o ciotce Matyldzie"; Krystyna Mirek "Droga do marzeń" - obie obyczajowe, odpowiednio Gdańsk i Warszawa.

Przyznam szczerze, że na ten miesiąc wyznaczyłam sobie "Studnię bez dnia" Katarzyny Enerlich, ale niestety jakoś mi nie podeszła i w końcu nie przeczytałam. Może dam jej jeszcze jedną szanse w grudniu.

A właśnie, co w grudniu? Jako że pomysły mi się już wyczerpały, co wyraźnie wskazuje naturalne zakończenie Wyzwania, na grudzień proponuję zupełną "wolną amerykankę" - można czytać kategorie z poprzednich miesięcy, ale też zachęcam do zgłaszania przeczytanych w tym roku (całym roku) książek, które pod żadną kategorię nie podeszły, ale zdecydowanie wpisują się w miejskie, polskie wyzwanie. A na koniec zrobimy podsumowanie literackich osiągnięć poszczególnych miast. Zapraszam zatem do ostatniej w tym roku zabawy!

sobota, 30 listopada 2013

Kryminał na listopad


Nie masz nic lepszego na listopadowe wieczory niż mroczny kryminał. Taki z szalejącym psychopatycznym seryjnym mordercą, zabijającym na wymyślne sposoby, deszczem lejącym się ciurkiem z nieba, tajemniczymi telefonami o północy i ponurym antykwariatem gdzieś w Pradze. I odpowiedzią na pytania śledczych zawartą w zaginionym, uważanym za nieistniejący, manuskrypcie Franza Kafki. Czyli wszystkim tym co zawiera w sobie drugi tom cyklu niemieckich kryminałów o pani prokurator Miriam Singer.

We Frankfurcie nad Menem mają miejsce dwa niezwykle brutalne zabójstwa. Każde z nich nacechowane jest nie tylko okrucieństwem, ale też w pewnym sensie perfekcyjną reżyserką, a scenariuszem tych makabrycznych przedstawień mają być zaginione wersje opowiadań Kafki, potwierdzających teorię jakoby sam pisarz był w głębi duszy psychopatą. Za teorią tą stoi znany profesor literatury, który okazuje się być jednocześnie związany silnie z obiema ofiarami. Prokurator Singer i dwóch śledczych będą musieli rozwikłać nie tylko zagadkę potwornych zgonów, ale i ich związek z czeskim pisarzem.

Sam schemat poszukiwania rozwiązania sprawy morderstwa w zaginionych pracach znanych pisarzy nie jest  nowy. Co natomiast czyni tą serię w mojej ocenie dosyć wyjątkową to osoba głównej bohaterki. Jakby nie patrzeć, w większości kryminałów głównym śledczym jest policjant w średnim wieku, często rozwiedziony. Prokurator Miriam Singer jest dojrzałą lecz wciąż młodą i atrakcyjną kobietą, która w życiu zawodowym i prywatnym zawsze stawia zasady na pierwszym miejscu. Z tego powodu nazywana jest często przez współpracowników Żelazną Damą. Potrafi jednak wznieść się ponad paragrafy i wykorzystać intuicję i inteligencję by schwytać przestępcę, a następnie doprowadzić go przed sąd i za kraty. Poprzedni tom – Zimowy morderca – pozostawił bohaterkę w szczęśliwym związku z policjantem Henrim. W Podpisie mordercy autorka zaś każe jej zdecydować, czy Miriam chce przenieść ten związek na wyższy poziom, czy też wycofać się do strefy komfortu. Te prywatne perypetie nie zasłonią jednak czytelnikowi głównego nurtu wydarzeń, który już na początku powieści jest bystry, a pod koniec galopuje ku zaskakującemu rozwiązaniu.

Podsumowując – fabuła nie zaskakuje oryginalnością, ale jest to jeden z lepszych kryminałów tego typu jaki zdarzyło mi się czytać. Wciąga, przeraża – innymi słowy – polecam!

Moja ocena: 4,5/6

Krystyna Kuhn Podpis mordercy
Tłum. Małgorzata Słabicka
Wyd. Dolnośląskie
Wrocław 2013


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy.

poniedziałek, 25 listopada 2013

[Cracoviana] Znowu cegła

Tym razem krótki post o kolejnej książce o Krakowie. Urbs celeberrima. Przewodnik po zabytkach Krakowa autorstwa Michała Rożka to absolutna klasyka. Profesor Rożek jest historykiem sztuki i osobą, którą o Królewskim Mieście wie więcej niż ono samo o sobie. Co kilka lat jego Przewodnik jest aktualizowany i wznawiany i służy kolejnym pokoleniom studentów, naukowców, ambitnych turystów, przewodników miejskich i pasjonatów Krakowa.

A czymże jest ta opasła cegła? Jest to szczegółowy opis zabytków Krakowa – ale taki naprawdę szczegółowy. Znajdziemy tu dokładne informacje o każdej (KAŻDEJ!) kamienicy w obrębie murów, każdym interesującym budynku lub miejscu w każdej części miasta. Planty, Garbary, Kleparz, Kazimierz, Podgórze, Nowa Huta, Zwierzyniec, Piaski, Prądnik Biały i Prądnik Czerwony – gdziekolwiek nie trafisz palcem na mapie miasta, o tym pan Rożek będzie miał wyczerpującą opowieść. W którym roku powstało, kto ufundował, po co, ile trwało, ile razy zostało przebudowane, co zostało przebudowane, w jakim stylu, co tu stało wcześniej a co tu stoi dzisiaj. A do tego czasem jakaś anegdotka. Ale nie dajcie się zwieść tym ostatnim. Nie od parady przewodnicy krakowscy nazywają Urbs celeberrima cegłą. W moim wydaniu z 2006 roku jest niemalże 590 stron czystej informacji. Tak czystej, że po przeczytaniu akapitu można nie tylko napisać fajny doktorat ale i dostać zadyszki. Wiedza prof. Rożka jest olbrzymia, jednak styl dosyć ciężki, a nagromadzenie detali nie czyni przeprawy przez Przewodnik ani trochę łatwiejszą. Warto jednak poświęcić ten rok na przebrnięcie przez nią, a czytanie połączone ze spacerem po mieście (warto wcześniej poczynić notatki i z nimi chodzić, bo „cegła” ma dodatkowo twardą oprawę) – gwarantuję wam, że nigdy już nie spojrzycie na tą szara, na codziennie mijaną kamienicę tymi samymi oczami. Kraków ze średniowiecznej makiety zmieni się w żywe miasto, gdzie wciąż się kotłuje, wciąż zmienia, a wbicie jednej łopaty w Rynek zamienia kilkutygodniowy remont nawierzchni w wieloletnie [przedsięwzięcie archeologiczne.

Michał Rożek Urbs celeberrima. Przewodnik po zabytkach Krakowa
Wyd. WAM
Kraków 2006


Cracovia totius Poloniae urbs celeberrima atque amplissima Regia atque Academia insignis (Kraków w całej Polsce miasto najsławniejsze, ozdobione wspaniałym zamkiem królewskim i słynną Akademią).

niedziela, 24 listopada 2013

Life is brutal ale można sobie z tym poradzić

Z większością książek typu poradnikowego, samopomocowego czy motywacyjnego które miałam okazję w życiu przeczytać (nie było tego wiele, ale teraz to się zmieni) miałam dosyć zniechęcające doświadczenia. Nie, żeby były to pozycje zawierające niełatwe prawdy o mnie czy prezentujące zbyt skomplikowane koncepty i zadania. Po prostu te książki nic nie wnosiły do dyskusji. Były zbyt ogólnikowe, napisane pseudonaukowym językiem, luźno traktujące psychologię jako coś co się może przydać, a nie jako naukę. Bazowały na freudowskiej psychoanalizie w wersji odtłuszczonej i wskazywały wizualizację jako klucz do wszelakiego szczęścia i sukcesu. Ale nie ta książka, ta jest inna.

Larry Winget należy do licznej grupy osób, o których istnieniu jeszcze do niedawna nie miałam pojęcia – jest mówcą motywacyjnym, czyli osobą, którą wielkie koncerny zatrudniają by wygłosiła wykład dla ich pracowników na temat stresu, szczęścia, sukcesu itd. Winget napisał również kilka książek o tej samej tematyce, a Zamknij się, przestań narzekać i zacznij żyć, czyli kopniak ku lepszemu życiu  jest właśnie jedną z nich.

Larry to gość, który nie owija w bawełnę. Nie głaszcze czytelnika po główce, mówiąc mu, że to nie jego wina, że to świat jest zły, że nie trzeba nic robić tylko wizualizować sukces i już – o nie! Larry na początku cię zwymyśla, wskaże jedynego winnego, którym jesteś ty, a kiedy już zwiniesz się w kłębek na ziemi, podniesie się za kołnierz, otrzepie z kurzu i powiek KONKRETNIE co zrobić, by ulepszyć wszystkie ważniejsze i mniej ważne sfery naszego życia – pracę, małżeństwo, przyjaźń, stosunki z dziećmi, duchowość, rozrywkę. Pod płaszczykiem motywacyjnej gadki opowie nam o swoich problemach i procesie ich przezwyciężania (który nieraz trwa do dziś), pokaże, jak nasz stosunek do nas samych i do świata sabotuje nasze przedsięwzięcia. Tak naprawdę autor operuje bardzo prostymi, zdroworozsądkowymi prawdami, które dla poukładanych ludzi są oczywiste. Ta książka jest dla tych, który dopiero muszą sobie poukładać to i owo – i jeśli tylko otworzysz się na to, co Larry ma do powiedzenia i zaczniesz od drobnych zmian w sobie, możesz zobaczyć pozytywne różnice w swoim życiu.

Podobała mi się forma tej książki – krótkie rozdziały poświęcone konkretnym sferom naszego życia, dzięki czemu można wybrać tylko te rozdziały, które są nam potrzebne, albo po lekturze całości wrócić do tych fragmentów, które wymagają więcej pracy. Zawarte są tu również zadania dla czytelnika, a nawet wykropkowane miejsca na odpowiedź. Skoro repertorium do włoskiego z ćwiczeniami działa, to niby dlaczego poradnik sukcesu nie miałby korzystać z tych samych metod? Co może trochę irytować, to styl autora – luzaka, który na każdym kroku przypomina, jak to ma gdzieś co o nim myślisz, i z emfazą zapytuje, czy już jesteś zirytowany, bo to co mówi miało cię zirytować. Mnie nie zirytowało – może gdyby to słowo rzadziej się pojawiało w tekście, byłoby inaczej, a tak po prostu to po mnie spłynęło.

Czy to książka dla każdego? Niekoniecznie. Niektórzy nie potrzebują takich książek jak ta, by czuć się szczęśliwym i spełnionym. Niektórym natomiast dobrze jest w takim płaszczyki negatywnego myślenia – ci z kolei przeczytają taką pozycję z cynicznym uśmiechem i dalej będą niezadowoleni. Jednak jeśli akurat znalazłeś się na przysłowiowym rozdrożu, albo ilość wydarzeń w twoim życiu trochę cię przytłoczyła, może warto sięgnąć po Wingeta i spróbować zrobić z tym wszystkim porządek. Mnie na pewno ta książka potowarzyszy w najbliższym czasie i z jej pomocą będę pracować na swoje szczęście. Bo na to też trzeba pracować, samo nie przyjdzie.

Sukces nie oznacza, że na swojej drodze nie będziesz napotykał problemów i przeszkód. Jeśli tak myślisz, to jesteś naprawdę naiwny.”

Moja ocena: 5/6

Larry Winget Zamknij się, przestać narzekać i zacznij żyć czyli kopniak ku lepszemu życiu.
Wyd. Druga Strona
Warszawa 2013


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy i Pani Natalii Kado z BookSenso.

piątek, 22 listopada 2013

Zakupoholiczka - książka vs film

Myślę, że wiele osób czytających ten tekst cierpi na ową przypadłość. Jest taki artykuł pierwszej potrzeby, który kupujemy regularnie i emocjonalnie, mimo iż przez długi czas nie będziemy w stanie wykorzystać zamówionego towaru – nazbieraliśmy go po prostu tak dużo! Mowa oczywiście o książkach.

 Rebecka Bloomwood ma podobny problem, tylko tak jakby na większą skalę. Kupuje wszystko, bez opamiętania, nie oszczędzając w ogóle pieniędzy. A banki nie oszczędzają na korespondencji z wyciągami jej niespłaconych kart kredytowych i ponagleniami do uregulowania rachunków. Bohaterka, by uregulować sytuację musi wybrać jedno z dwojga: Mniej Wydawać lub Więcej Zarabiać. Jednak oba plany okazują się mieć swoje wady, a czytelnicy będą mieli okazję uczestniczyć w wielu zabawnych sytuacjach z tym związanych.

Powieść Sophie Kinselli została kilka lat temu zaadaptowana na scenariusz filmowy. W kinowej wersji pod tytułem „Wyznania zakupoholiczki” w główna bohaterkę wcieliła się Isla Fisher, i chociaż książkę i film dzieli wiele, jednak trudno uniknąć porównań. Co do fabuły – na początku powieściowa i filmowa zdają się pokrywać, jednak szybko przekonujemy się, że scenarzyści bardzo lekko potraktowali wersję Kinselli, zapożyczając jedynie pojedyncze sceny, ale zmieniając zupełnie kontekst niektórych wydarzeń oraz obraz postaci – do tego stopnia, że niektóre z nich z oryginału mają tylko nazwiska. Główne bohaterki są jednak do siebie bardzo podobne, z tym że Isla Fisher sportretowała Rebeckę w tak mistrzowski sposób, że nawet jej głupie zachowania i wybory, które mogą irytować w książce, w filmie są po prostu zabawne. W tym przypadku można to chyba porównać do kreacji Reese Witherspoon i jej Legalnej Blondynki – trzeba nie lada talentu,  by z klasą odmalować zupełną idiotkę. 

Podsumowując – i książka i film zapewniają dobrą rozrywkę i naprawdę trudno mi powiedzieć, które lepsze. „Wyznania zakupoholiczki” to jeden z moich ulubionych filmów, książka zaś jest naprawdę dobrze i ciekawie napisana - „Świat marzeń zakupoholiczki” może śmiało wylądować na liście moich ulubionych chick-litów. Co więcej, dzięki różnicom w fabule znajomość jednego nie powinna przeszkadzać z rozkoszowaniu się drugim. Fankom lekkiej babskiej prozy i komedii romantycznych bardzo polecam.

Moja ocena książki : 5/6
Moja ocena filmu: 5/6

Sophie Kinsella Świat marzeń zakupoholiczki
Literatura w spódnicy

Warszawa 2005

czwartek, 21 listopada 2013

Mały stosik

Miała być dzisiaj recenzja "Świata marzeń zakupoholiczki", ale chyba nie dam rady sklecić czegoś sensownego, dlatego wrzucam mały stosik z ostatnimi nabytkami. Bo w sumie dawno nie było. :)



Najwyżej - "Grób" Gai Grzegorzewskiej pożyczona od Oisaja - muszę przeczytać ze względu na miejsce osadzenia akcji, czyli Kraków. Poniżej dwie pozycje od wydawnictwa Druga Strona - jestem już pod koniec pierwszej i wrażenia mam raczej pozytywne. Na końcu prezent urodzinowy od autorki zamieszczanych tutaj zdjęć krakowskich - "Nowy Jork" czyli książka o moim wymarzonym celu podróży (a nawet zamieszkania).

Oczywiście w tle widać tony innych książek, które powinnam przeczytać pierwsze. Znów odnoszę wrażenie, że zobowiązania czytelnicze zaczynają mnie przytłaczać i odbierać przyjemność z czytania. Musze wkrótce oczyścić powietrze i półki.

Życzę miłego wieczoru i zapraszam jutro na recenzję!

piątek, 15 listopada 2013

Bo nawet papier toaletowy się rozwija, czyli krótki post organizacyjny

Jak w tytule posta - aby żyć trzeba się rozwijać, i nie tyczy się to wyłącznie ludzi ale i, na przykład, blogów. A ponieważ Krakowskie Czytanie już niedługo skończy dwa lata, czyli stanie się tak jakby pełnoletnie, uznałam, że można mu sprawić fanpage'a. Niech ma. Zatem od dziś po aktualności i zapowiedzi postów, a kto wie, może i trochę ekskluzywnych (czytaj: nie nadających się do publikacji gdzie indziej) dodatków zapraszam na https://www.facebook.com/krakowskieczytanie?notif_t=page_new_likes .

Fanpage jest na razie mocno niedoskonały w formie i treści, ale jednocześnie stanowi szczyt moich możliwości w tym zakresie. Może pod choinkę zażyczę sobie od Gwiazdki coś w stylu "Komputer dla bystrzaków", gdyż okazuje się, że nawet Paint chwilami wykracza poza moje czasy (datowane gdzie na okolice CK-Monarchii).

To co zobaczyska na Facebooku!

PS Po dwóch latach rajcowania się statystykami bloga czas na nową zabawę - zbieranie lajków! Lajkujcie!

czwartek, 14 listopada 2013

Zbrodnia z Mozartem w tle

O tym, że szwedzkie kryminały czyta się głównie dla tego społecznego komentarza w tle, nie trzeba nikomu przypominać. O tym, że w tychże kryminałach zbrodnia zwykle bierze swe początki w problemach nękających współczesnych Szwedów, to też już banał. Tym razem jednak Arne Dahl poszedł o krok dalej – i wylądował jedną nogą w Iraku, a drugą w Stalingradzie.

W siódmym tomie cyklu o Drużynie A nieco zmieniona w składzie, ale wciąż niezawodna śmietanka szwedzkiej policji otrzymuje szczególne zadanie – wraz z przełożonymi i ekspertami wchodzą w skład sztabu kryzysowego, gdy dwaj zamaskowani mężczyźni barykadują się w banku z zakładnikami, grożąc wysadzeniem całej dzielnicy. Dodatkowym elementem, czyniącym zadanie jeszcze trudniejszym, jest fakt, iż jednym z zakładników jest osoba bliska niektórym członkom drużyny. W trakcie działań grupy szybkiego reagowania ma miejsce incydent, który włącza w obręb działań wydział spraw wewnętrznych i byłego członka Drużyny – Paula Hjelma. Drużyna A i BSW muszą razem rozwikłać szaradę, która początkowo zdawała się być zwykłym rabunkiem.

Dahl w Mszy żałobnej prowadzi bardzo ciekawe rozważania na temat wojny. Wojna jest obecna wszędzie, jest obserwowana w telewizji, czytamy o niej w dzienniku z czasów drugiej wojny światowej, zaś wojny można zaobserwować nawet między tymi, którzy winni stać po tej samej stronie prawa. W powieści będą też mniej lub bardziej odległe w czasie historie rodem z zimnej wojny, i wreszcie będą małe wojny małżeńskie. Wszystko, co się tutaj wydarzy, związane jest z jakąś wojną, a wszystkie polityczne wojny toczą się o jeden i ten sam surowiec – ropę.

Autor bardzo zmyślnie łączy wszystkie pozornie poszarpane wątki, romansując całkiem udanie z powieścią sensacyjną i szpiegowską, nie zatracając dobrze znanego z poprzednich tomów kryminalnego charakteru. I mimo iż całość pokryta jest szwedzkim, marcowym mrokiem, jest tu też miejsce na trochę humoru, trochę miłości i trochę przyjaźni. I to czyni tą powieść wyjątkową.

Moja ocena: 5/6

Arne Dahl Msza żałobna
Wyd. Czarna Owca
Warszawa 2013-11-14

Cykl o Drużynie A:
1.       Misterioso
2.       Zła krew
3.       Na szczyt góry
4.       Europa blues
5.       Wody wielkie
6.       Sen nocy letniej

7.       Msza żałobna

poniedziałek, 11 listopada 2013

[Cracoviana] Gdzie się zaczęła niepodległa Polska?

Fot. J. Otrębska
W 1914, tuż po tym jak Austrio-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii, komendant oddziałów strzeleckich Józef Piłsudzki ogłosił mobilizację tych oddziałów. Na miejsce zbiórki wybrano baraki położone wzdłuż krakowskich Błoń, miejsce to do dnia dzisiejszego nazywane Oleandry. Sama nazwa wzięła się od teatrzyku ogródkowego, który znajdował się wcześniej w tym miejscu i nosił taką właśnie nazwę. Z przybyłych żołnierzy sformowano tzw. I Kadrową, która wyruszyła z krakowskich Oleandrów po długo oczekiwaną niepodległość.

Sama niepodległa Polska też narodziła się w Krakowie, a konkretnie – w Podgórzu, kilka lat wcześniej przyłączonym do Wielkiego Krakowa. 31 października 1918 roku znajdujący się w podgórskich koszarach polscy żołnierze, pod dowództwem porucznika Antoniego Stawarza dokonali rozbrojenia oddziałów austriackich, następnie przypięli sobie do czapek polskie orzełki i udali się na Rynek Główny w Krakowie. W południe pod Ratuszem doszło do przejęcia warty od Austriaków. Po tym mieszkańcy zaczęli usuwać  austriackie symbole z miasta. Austriacki komendant miasta, Zygmunt Beningi, bez oporu przekazał władzę pułkownikowi legionowemu Bolesławowi Roi. Już kilka dni wcześniej krakowscy urzędnicy zadeklarowali się jako funkcjonariusze państwa polskiego, utworzono tez Komisję Likwidacyjną do tymczasowego zarządzania ziemiami polskimi. I tak Kraków stał się pierwszym polskim niepodległym miastem.
Fot. J. Otrębska


A tak te wydarzenia opisał później Karol Estreicher w książce Nie od razu Kraków zbudowano:

„Gdy hejnał na wieży Mariackiej grał godzinę dwunastą, ody orkiestra rżnęła hymn narodowy, gdy chorągwie biało-czerwone wykwitały na domach, gdy ludzie płakali i nieznajomi ściskali się za ręce, rozległy się odgłosy komendy polskiej, a warta Deutschmeistrów [nazwa jednego z pułków piechoty austriackiej] stanęła na baczność. Stali ci Styryjczycy i Tyrolczycy […] przed nami, ponuro prezentując broń w chwili, ody ich dowódca oddawał Roi szablę, i patrzyli nienawistnie na kompanię chłopców, w ręce której składali swą władzę. Czepiony kraty odwachu widzę jeszcze złe błyski w ich oczach, gdy spadał żelazny dwugłowy orzeł Habsburgów i pękł na dwoje, i widzę ciągle ich złość, gdy biały jednogłów zawisł u szczytu. Wojsko polskie zaciągnęło wartę. Tłumy wyły.”


Wpis na podstawie książki Historia Krakowa dla każdego prof. Jana M. Małeckiego, o której pisałam tutaj.

sobota, 9 listopada 2013

Cztery proste umowy do zawarcia z samym sobą

W życiu niektórych z nas przychodzi taki moment, kiedy próbujemy czytać poradniki. Miała tak Bridget Jones, miały tak przed nią i po niej tysiące kobiet, a w skrytości ducha i pokoju miewali i faceci. Ja też tak miałam mniej więcej w okolicy gimnazjum – krótka i bolesna przygoda z czymś w rodzaju „Jak się skutecznie uczyć” oduczyła mnie szukania łatwych rozwiązań. Jeśli coś wygląda zbyt pięknie, prawdopodobnie jest zbyt piękne.

Ostatnio jednak natknęłam się na amerykańskim YouTube na określenie inspirational books. Nie wiem jak określić to po polsku – nie są to typowe poradniki, nie jest to filozofia w takim znaczeniu jak Kant czy chociażby Terzani, nie jest to też publicystyczny opis jakiejś filozofii życiowej. Stwierdziłam, że mogę sobie w spokoju siedzieć i hejtować, ale moge też obaczyć, o co kaman. W końcu – tysiące ludzi na cały świecie czytają tego typu literaturę i czują się po tym lepiej, to niby czemu na mnie to miałoby nie zadziałać. Postanowiłam spróbować z książką, o której już coś niecoś słyszałam, i która byłaby prosta w odbiorze. I że podejdę do tego z otwartym umysłem, spróbuję wziąć tyle ile się da, i zobaczyć, co z tego wyjdzie.

Cztery umowy to króciutka, malutka książeczka, która wprowadzać ma czytelnika w sekrety starożytnej myśli Tolteków (wiem, jak to brzmi, i szczerze mówiąc po pierwszym rozdziale miałam ochotę tym rzucić o ścianę, bo jakoś nie kupuję takich historii). Opierać się ma ona na tytułowych czterech umowach, które musimy zawrzeć sami ze sobą, by osiągnąć spokój ducha i szczęście. Umowy te są bardzo proste, zdroworozsądkowe, ale każdy z nas wie, jak trudno je inkorporować w nasze codzienne życie. Brzmią one: szanuj swoje słowo, nie bierz niczego do siebie, nie zakładaj niczego z góry, rób wszystko najlepiej jak potrafisz. Proste, prawda? A jednak, kiedy się wkurzę, wszystko bierze w łeb i popełniam czyny lub słowa, które mają potem olbrzymi wpływ na moje życie. Don Miguel Ruiz opisuje w prostych przykładach, jak złamanie tych zasad (czy raczej umów) wpływa na nasze stosunki z innymi i na nasze własne samopoczucie.

Wiele mi ta lektura dała (co mnie zaskoczyło) ale i mam kilka zarzutów (co mnie nie zaskoczyło). Co mi się spodobało, to proste opisy prostych spraw i sytuacji, łopatologiczne wyłuszczenie na czym polegają wszystkie cztery umowy, w sposób, które nie nakazuje czytelnikowi – rób tak czy siak, ale inspiruje by coś w sobie zmienić. Czytając chociażby o umowie pierwszej: szanuj swoje słowo, uzmysłowiłam sobie ile razy bezmyślnie chlapnięte słowa czy nieprzemyślane żarty zepsuły dobrze zapowiadające się rzeczy. Nie mówię, że teraz w ogóle nic nie będę mówić (z moim poczuciem humoru to może jednak powinnam to rozważyć) ile uświadomiłam sobie ludową mądrość „najpierw myśl, potem mów”. Mając gdzieś w tyle głowy książkę Ruiza na co dzień staram się opóźnić niektóre głupie wypowiedzi o te kilka sekund – czasem durny żarcik może spowodować więcej przykrości innym niż nam śmiechu. Podobnie echem odbijają się w mojej głowie pozostałe umowy, i myślę, że sukcesywne wtłaczanie ich w moje codzienne życie faktycznie może coś pomóc, a na pewno nie zaszkodzi.

Co do zarzutów, to czytając Cztery umowy odnosiłam wrażenie, że jest to po prostu kolejna uproszczona wersja epikureizmu – dążenia do własnego szczęścia nie oglądając się na siebie. Ruiz absolutnie nie zachęca do włażenia na szczyt po cudzych ramionach, ale poleca odciąć się od tego wszystkiego, co ludzie o nas myślą i co nam mówią, gdyż to my sami wiemy co jest dla nas najlepsze. Odniosłam wrażenie, że autor trochę neguje socjalizacje, każe się wyrwać spod jej piętna – branie tych słów dosłownie przez każdego mogłoby jednak spowodować paraliż społeczny. Gdyby każdy z nas zastosował się do książki Ruiza, nikt nie reagowałby na słowa krytyki ze strony innych, a jednak takie przejmowanie się zdaniem innych do pewnego stopnia stanowi istotę kontroli społecznej, bez której nie ma społeczeństwa.

Podsumowując – jeśli ktoś interesuje się rozwojem osobistym, lub czuje potrzebę wspomagania się tego typu literaturą – mogę spokojnie polecić Cztery umowy. Ruiz urzeka prostotą wypowiedzi i całej filozofii, daje dużo ciekawych przykładów, jak zawarcie z sobą prostych umów codziennego życia wprowadza pozytywne zmiany w naszych relacjach z innymi i z sobą samym. Nie należy brać tej książki zbyt dosłownie, warto nałożyć na nią swoją własną wiedzę i doświadczenia, a na pewno nie zrobi nam krzywdy.

Na marginesie – Cztery umowy odniosły gigantyczny sukces, szczególnie za oceanem. Tych ze znajomością angielskiego zachęcam do zaglądnięcia na amerykańskiego YouTuba – ilość filmików omawiających osobiste doświadczenia czytelników z tą książką przyprawia o zawrót głowy.

Moja ocena: 4,5/6

Don Miguel Ruiz Cztery Umowy
Tłum. Eleonora Karpuk
Wyd. Galaktyka

Łódź 2007

poniedziałek, 4 listopada 2013

[Cracoviana] Podaj cegłę

Fot. J. Otrębska
 Jeszcze kilkanaście lat temu termin „Cegiełki wawelskie” znał każdy, jednak moje obserwacje na przestrzeni ostatnich 5 lat dowodzą, że traci on na znaczeniu i staje się powoli zapomnianym elementem krakowskiego krajobrazu. A przecież szczególnie dziś warto pamiętać o tysiącach osób, organizacji czy nawet miast, które własnym sumptem pomogły odbudować najważniejszy zabytek w Polsce.

Pomysłodawcą całego projektu był Adolf Szyszko-Bohusz, jeden z najważniejszych architektów w międzywojennym Krakowie i kierownik odbudowy Wawelu, zniszczonego najpierw potopem szwedzkim, potem rozbiorami, wreszcie I wojną światową. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku ważniejsze były wydatki niż odbudowa zamku, o którym już wiadomo było, że czasy jego politycznego znaczenia minęły. Szyszko-Bohusz zwrócił się zatem do społeczeństwa o pomoc finansową poprzez zakup tzw. „cegiełek krakowskich”. Kwoty z nich uzyskane służyły do  opłacenia tzw. dniówek konserwatorskich. Odzew był znaczny – 6330 osób, stowarzyszeń, szkół, cechów, miast i in. przyczynili się do przywrócenia Wawelowi dawnej chwały.

Źródło: jpilsudski.org
Szyszko-Bohusz obiecał uhonorować ofiarodawców umieszczeniem ich nazwisk i nazw na murze prowadzącym do Bramy Herbowej (główna brama prowadząca na Wawel od strony ul. Grodzkiej i Kanoniczej), jednak nie wszyscy się tam znaleźli – początkowo, w latach 1921 – 192, wmurowano jedynie 1800 cegiełek. Co więcej, w 1953 władze nakazały usunąć część cegiełek.  Dlatego obecnie w murze znajduje się tylko 750 cegiełek, pełna lista darczyńców znajduje się zaś w archiwach wawelskich. Znajdują się wśród nich znane nazwiska, jak na przykład Józef Piłsudzki, ale i miasta, jak Lwów, Wilno czy Drezno.

Tak też współcześnie odwiedzających Wawel witają od progu Ci, którym możliwość zwiedzania Wzgórza zawdzięczamy.

Źródła:
Kraków.pl
J. Adamczewski Mała encyklopedia Krakowa
M. Rożek Urbs Celeberrima. Przewodnik po zabytkach Krakowa.