O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

czwartek, 30 lipca 2015

Opcop


Pierwszy wewnętrzny okrzyk radości – kiedy w zapowiedziach wydawnictwa pojawia się TO nazwisko, którego już obawiałam się tam nie zobaczyć. Potem tygodnie oczekiwania. Tydzień przed premierą niecierpliwe nawiedzanie Empików dzień po dniu w nadziei, że u nich pojawi się wcześniej. Wreszcie jest. Mogłabym zacząć czytać od razu na przystanku, ale postanawiam poczekać – co nagle to po diable, a ja nie mam do piątku czasu na bycie wciągniętą bez reszty. Wreszcie nadchodzi ten dzień. Pierwsza strona – lista członków nowej grupy. Kilka nowych twarzy, owszem, ale przede wszystkim – niektórzy członkowie Drużyny A. Szybki rzut oka i rozczarowanie – na liście nie ma mojego ulubionego bohatera. Emocje podobne jak przy odczytywaniu listy przyjętych do liceum. Kilkadziesiąt stron później – jednak pisk radości. Jon Anderson jednak tam jest. A potem już jazda bez trzymanki – Sztokholm, Haga, Nowy Jork, Ryga, krakowskie Swoszowice (!), Londyn, Berlin…

Jeśli idzie o książki Arne Dahla, mam na ich punkcie absolutną obsesję. Dopiero co skończyło się u nas wydawanie wszystkich tomów o przygodach Drużyny A, a już wydawnictwo czarna Owca rusza z kolejnym cyklem powieści o jednostce operacyjnej Europolu, do której zrekrutowano kilkoro byłych członków Drużyny. Wraca Paul Hjelm i Kerstin Holm, znów spotykamyi Arto Soderstedta i Jorge Chaveza, jest Sara Svenhagen i mój ulubiony Jon Anderson. Kilkoro pozostałych przeszło na zasłużoną emeryturę, autor na szczęście wypisał z fabuły (przynajmniej na razie) Lenę Lindberg. W nowej grupie poznajemy najlepszych gliniarzy z całej zjednoczonej Europy. Co cieszy, pojawia się również polski wątek z Markiem Kowalewskim, który początkowo nie robi dobrego wrażenia, ale później ciężko pracuje na swoją dobra opinię. Tym czasem przestępczość, wraz z rozwojem Unii, zmienia się i korzysta w pełni z wolności, które daje Wspólnota. Śledztwa szwedzkie, włoskie, niemieckie, łotewskie i brytyjskie siłą rzeczy muszą połączyć się pod egidą jednej, międzynarodowej grupy. Świetnie oddaje to fragment blurba z okładki: „Przestępczość nie zna granic. Dlaczego policja miałaby je znać?”.

Chciałam kiedyś napisać powieść sensacyjno-kryminalną. I ona miała wyglądać dokładnie tak samo, jak Głuchy telefon. Jota w jotę, tylko u mnie byłby jeszcze firmowy samolot, a u Dahla jest lepszy język. Zdarzyło wam się kiedyś uczucie,  że autor sięgnął wam do umysłu i wyciągnął dokładnie to, co chcieliście przeczytać? Mnie się to zdarzyło po raz pierwszy. I to było najbardziej odjazdowe uczucie w życiu.  W mojej ocenie duże odzwierciedlenie ma mój emocjonalny stosunek. Do tego autora, do bohaterów, do tego, co razem z nimi przeszłam. To taka przyjaźń na dobre i na złe, która nie zmieni się, nawet jeśli któryś kolejny tom nie będzie tak dobry jak poprzedni. Nowy cykl jest tak samo dobry jak poprzedni, ale różnice są znaczące, nie ma odgrzanego kotleta, ale jest ta sama dynamika grupy, która czyniła Drużynę A tak wyjątkową.

Dziękuję ci, Arne Dahlu, za takie książki.

Moja ocena: 6/6

Arne Dahl Głuchy telefon
Tłum. Robert Kędzierski
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2015

piątek, 17 lipca 2015

Mniej

Niedawno przeprowadziłam się „na swoje” i kwestia budżetu domowego stała się, chcąc nie chcąc, palącym problemem. Wiele rzeczy, którymi dotąd się nie zajmowałam, wymaga skrupulatnego planowania wydatków. I chociaż nie jest źle, chociaż od prawie roku poważnie zmieniłam swoje nawyki zakupowe, ograniczyłam potrzeby, zerwałam więzi z galeriami handlowymi i nie mam już frajdy z wydawania pieniędzy, wciąż mam dużo do zrobienia w kwestii finansowej niezależności. Pieniążki wciąż wypływają, i to nie zawsze na rzeczy ważne, potrzebne, warte tych godzin ciężkiej pracy. A gdyby tak przestać wydawać pieniądze, kupując tylko artykuły największej potrzeby?

Marta Sapała zaprosiła kilka polskich gospodarstw domowych, by wraz z nią, jej mężem i dzieckiem przez rok ograniczyli zakupy do rzeczy niezbędnych. Zgłosiły się osoby z różnych zakątków kraju, single, pary, rodziny z dziećmi. Z dużych miast i ze wsi. Zarabiający dużo, średnio lub bardzo niewiele. Gospodarstwa domowe z dwoma lub jednym dochodem. Mieszkańcy bloków, kamienic i domów jednorodzinnych. Pracownicy fizyczni, umysłowi, dorywczy, wolni strzelcy i osoby wykonujące nieodpłatną pracę w domu. Oni wszyscy przez rok ograniczyli wydatki do minimum, chociaż dla każdego minimum oznaczało co innego. Dla każdego też udział w projekcie miał inne znaczenia – jedni chcieli się sprawdzić, inni już od dawna żyją minimalistycznie, jeszcze innych do minimalizmu zakupowego zmusił zaciągnięty kredyt. Przez rok autorka obserwowała i sama doświadczała, jak ważne w społeczeństwie są pieniądze i widoczne oznaki, że się je ma, co jest absolutnie konieczne do normalnego funkcjonowania, a co stanowi sztuczną potrzebę, ile można samemu wyprodukować, jak na niekupowanie reagują dzieci, przyjaciele, krewni. Jak z ograniczeniami finansowymi można przetrwać urodziny, Dzień Dziecka, Boże Narodzenie. Jaką wartość mają pieniądze, poza tą wyrażoną liczbowo na kolorowych papierkach?

Wyniki tego projektu przechodzą wszelkie próby ich wyobrażenia. Zaskakują możliwości, ale jednocześnie konieczność kupienia pewnych rzeczy czy usług. Bohaterowie dzielą się setkami sytuacji z życia każdego z nas, z którymi należało sobie poradzić z zaciśniętym pasem – zrzutka na komitet klasowy, wakacje, choroba. I dowiadują się, gdzie dla każdego przebiega granica tego zaciskania. I jak wiele można wyciągnąć z życia, gdy się jednak ten pas zaciśnie. Poza tymi opowieściami Marta Sapała umieszcza też przerażające dane – ile i jakich potrzeb jest sztucznie generowanych przez wielkie koncerny. Jak umiejętnie potrafią one dotrzeć od najbardziej zdesperowanego potencjalnego konsumenta i wywrzeć na niego wpływ daleko silniejszy niż jedynie finansowy. O ilu możliwościach zapominamy, nauczeni stosowania metody Fast food w każdym obszarze życia.

To książka ciekawa, ważna, otwierająca oczy. Dająca do myślenia. Nie narzucająca żadnego stylu życia, nie gloryfikująca minimalizmu, ale i zdejmująca pieniądz z ołtarza. Pełna informacji, a jednocześnie napisana w sposób tak wciągający, iż w przeciągu trzech dni przeczytałam 400 stron zwierzeń obcych ludzi z nie-kupowania. Zdecydowanie do przeczytania ponownie, niedługo. Zdecydowanie do zastanowienia się. Być może – do wcielenia w życie. Na pewno – jedna z najbardziej wartych uwagi pozycji na polskim rynku książkowym.

Moja ocena: 6/6

Marta Sapała Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków
Wyd. Relacja

Warszawa 2014

poniedziałek, 13 lipca 2015

Co będę czytać w najbliższym czasie

Nie robię już stosików książek, które zamierzam przeczytać w najbliższym czasie. Jak u wielu innych osób, takie stosiki prowadziły u mnie jednie do tego, że czytałam  wszystko poza tymi wyznaczonymi tytułami. Teraz jednak chciałabym Wam zaprezentować kilka książek, które chcę przeczytać z najbliższym  czasie. Z naciskiem na chcę. Stosik zatem zrobił się sam, i jest on prawie cały kryminalny.

Pierwszą książkę już zaczęłam czytać, i na razie trudno jest mi się wgryźć z fabułę. Czarny motyl to kolejna część cyklu o policjantce Marii Wern, która ukazała się na polskim rynku. Jest to jedno z moich stosunkowo najświeższych odkryć jeśli chodzi o skandynawskie kryminały. Polubiłam nie tylko postać Marii, świetnej policjantki niewolnej od pomyłek, odważnej i rozsądnej, ale i atmosferę stworzoną przez autorkę w tych kryminałach. Na razie jestem na 50 stronie, niewiele się jeszcze dzieje, czekam na dalszy rozwój akcji.
 
Kolejną książką, która woła z półki, jest Zatrute ciasteczko Alana Bradley’a. Seria była swego czasu bardzo silnie rekomendowana na blogach, a pokazuje się obecnie rzadziej w postach chyba tylko dlatego, że wszyscy już przeczytali, a kolejne tomy kapią bardzo powoli. Za ten cykl miałam się zabrać już dawno temu, ale jakoś nie było okazji. Okazja nadarzyła się ostatnio, kiedy to zaraz po przeprowadzce udałam się z tatą do pobliskiego pawilonu, celem dokonania zakupu przedłużacza. A że obok była biblioteka osiedlowa, to zahaczyłam, przywitałam się, wyrobiłam kartę i wykonałam strategiczną rundkę po przybytku. A tam leżał sobie właśnie pierwszy tom cyklu. O i cała historyja.

Do kolejnej lektury zmotywowała mnie ejotek, która stworzyła indywidualne wyzwanie tylko dla mnie, kierując się moim niedawnym postem oautorach, których jeszcze nie poznałam, a chciałabym. I tak oto, do 11 września tego roku, mam przeczytać jakąś powieść Jo Nesbo. Wyruszyłam od razu na łowy, nie udało mi się jednak dorwać pierwszego tomu cyklu kryminałów o Harrym Hole’u. Zdecydowała się zatem na Czerwone gardło, bo to akurat w domu było, i z tego co mi się zdaje, jest to pierwszy tom wewnętrznej trylogii (jakkolwiek by to nie brzmiało). Nesbo jest chyba prawie tak popularny jak Stieg Larsson, zatem naprawdę ciekawi mnie, jak wypadnie nasze pierwsze spotkanie.

Prawdopodobnie jeszcze zanim sięgnę po dwie powyższe, w moje łapki trafi Głuchy telefon. Premiera ogłoszona jest na 15 lipca, i wtedy wyruszę w teren w jej poszukiwaniu. Drużyna A już nie istnieje, ale część jej składu rozpoczyna pracę w strukturach Europolu. Zapewne na horyzoncie od czasu do czasu pojawią się też pozostali bohaterowie, liczę zwłaszcza na mojego ulubieńca Jona Anderssona, który chyba nie załapał się do pierwszego składu.
kolejna książka mojego ulubionego autora, Arne Dahla,

Na koniec książka, którą, o ile nie uda mi się jej dorwać w bibliotece, zapewne zostanie przeze mnie zakupiona w trybie pilnym. Kocham Paryż to kontynuacja Kocham Nowy Jork, którą raczyłam się niedawno, i która okazał się być przyjemnym, niewymagającym chiclitem. Z chęcią dowiedziałabym się, co dalej dzieje się w życiu głównej bohaterki, i trochę wyrwać z tych kryminalnych tematów.


To takie książki mnie obecnie wołają. Myślę, że wiele więcej w lipcu nie uda mi się przeczytać, możliwe też, że coś przeniosę na sierpień. Bo w sierpniu jadę na upragniony i długo wyczekiwany urlop, i wiem tylko, że zapakuję tam z sobą tonę książek. 

niedziela, 12 lipca 2015

Kocham Nowy Jork

Każdemu od czasu do czasu zdarza się taki okres, kiedy nie ma się ochoty czytać, albo niby ma się ochotę, ale na nic konkretnego. Sięgamy wtedy po jedną, drugą, czwartą książkę, czytamy kilka stron, odkładamy, szukamy czegoś innego. Myślę, że takie przestoje zdarzają się przy okazji każdego hobby, nawet najulubieńsza rzecz czasem wymaga, by ją na chwilę odłożyć, aby znów cieszyła nas w przyszłości.

Mimo to, za każdym razem kiedy zdarza mi się taki czytelniczy marazm, staram się jak najszybciej znaleźć na to remedium. Zwykle pomaga ukochana książka, taka, którą znam na pamięć, lub kolejny tom dobrze znanej serii. Tym razem jednak pomogła książka, która znajdowała się na mojej półce od roku, dwóch? Nie pamiętam. Kocham Nowy Jork to typowy chiclit, który stał się niezwykle popularny zaraz po premierze, i jak to często bywa, po kilku miesiącach wszyscy o nim zapomnieli. Głowna bohaterka, Catherine, jest prawniczką, która przez 6 lat ciężko pracowała w paryskim oddziale amerykańskiej kancelarii, i właśnie udało jej się przenieść do głównej siedziby firmy w Nowym Jorku. Nie mogę sobie wyobrazić, aby ktoś miał większe szczęście niż ona. Jednak mimo widoku na Manhattan, mieszkanka na Upper East Side i latania na wyprzedaże Diora, Wielkie Jabłko okazuje się nie być wcale tak cudownym miejscem. Właściwie, bardziej przypomina to scenerię powieści Diabeł ubiera się u Prady, tylko z kodeksami i francuską bohaterką. Współpracownicy knują za plecami, szefostwo wymaga dostępności 25 godzin na dobę 8 dni w tygodniu, nowi znajomi odrzucają snobizmem. A zacznie się robić jeszcze nieprzyjemniej.

Zdecydowanie nie jest to powieść na Nobla, ani nawet na powieść tygodnia w lokalnej bibliotece. Styl nie powalał na kolana, fabuła była miejscami nieco przewidywalna, a Catherine, mimo prawniczego wykształcenia i wieloletniej praktyki w branży, okazywała się często przerażająco wręcz naiwna. Nie wierzę, że ktoś tak prostolinijny, otwarty i ślepy na intrygi mógłby kiedykolwiek zarobić na awans do centrali. Momentami jen wpadki i nieogarnięcie były naprawdę irytujące.

A mimo to polecam tę powieść. To było lekkie, chwilami zabawne czytadło, takie, które nie zaskakuje, nie zawiera zbyt wielu wątków, opowiada konkretną historię, kończy się dobrze (żaden spoiler, jak niby miałaby się kończyć?). Dlatego będę teraz miała oczy otwarte na część drugą, Kocham Paryż. Bo czasem zwyczajnie trzeba sięgnąć po coś tak lekkiego i mieć z czytania czystą, niezmąconą głębszą myślą radochę.

Moja ocena: 4,5/6

Isabelle  Lafleche Kocham Nowy Jork
Tłum. Dorota Malina
Wyd. Literackie

2013

sobota, 11 lipca 2015

Droga, która nie istnieje

Dziś trochę odchodzę od minimalistyczno-organizacyjnych tematów (ale nie lękajcie się, jeszcze mam dwie książki w tym typie do opisania). Zrobiłam sobie ostatnio przerwę od sprzątania i udałam się tam, gdzie muszę wylądować kilka razy do roku, aby zachować zdrowie psychiczne. Tym miejscem są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, a podróż, jak zwykle, odbyła się tylko w wyobraźni, z pomocą kolejnej lektury traktującej o moim wymarzonym miejscu do odwiedzenia.

Prawda jest taka, że Ameryka pociąga mnie z jednakową siłą, niezależnie od tego,  czy akurat zawitałam do Nowego Jorku, Chicago, na Alaskę, Hawaje, czy też w okolice południowego Kentucky. Nie ma też znaczenia, czy siedzę w jednym miejscu, czy też podróżuję wzdłuż, wszerz, po skosie czy wokół całego kraju. Niedawno maszerowałam z północy na południe, poczynając od Kanady, a kończąc w Meksyku. Tym razem trochę po skosie wyruszyłam z Chicago, i szlakiem nieistniejącej już w oryginalnej odsłonie Route 66 dojechałam aż do Los Angeles.

Oprócz spędzenia (albo nawet zamieszkania na stałe) kilku dni w Nowym Jorku, moim największym marzeniem jest odbycie samochodowej podróży w poprzek Stanów Zjednoczonych. W ogóle nic mnie tak w życiu nie cieszy, jak bycie z podróży, chociażby to były tylko dwie godziny na Zakopiance, albo dwie doby w autokarze w drodze do Grecji. Sam fakt przebywania w środku lokomocji już dodaje mi energii. Uwielbiam obserwować zmieniający się krajobraz, uciekające kilometry i poczucie, że wszystkie kłopoty zostawiłam za sobą, na starcie. Kocham wszystko, co jest z tym związane – łącznie z niezdrowym jedzeniem, kawą ze stacji benzynowej i parkingami w samym środku niczego. Jedynym, czego nie lubię, to brudnych toalet, ale to też jest część atrakcji, co nie? A w myślach dodaję teraz do tego wszystkiego obserwowanie jak swojski krajobraz Massachusets zamienia się powoli w Dziki Zachód Oklahomy i Teksasu, pustynną Nevadę i Arizonę, kończąc na brzegu oceanu gdzieś w metropolii LA. A po drodze – typowe amerykańskie burgery, burze pisakowe, lokalne atrakcje typu największy przydrożny hot-dog, obskurne motele. Możecie nazwać mnie wariatką, ale to mnie właśnie najbardziej kręci.

Na razie taka podróż jeszcze nie wchodzi w  grę (ale zaczęłam zbierać, mam już 230 zł), więc muszę się zadowolić faktem iż komuś innemu udało się na koszt wydawcy odbyć taką podróż, porobić zdjęcia, a następnie opublikować książkę, która we wciągający, zabawny i przemawiający do wyobraźni sposób mentalnie mnie w taką podróż zabierze. Olińskiemu się udało (podziwiam zwłaszcza za wydębienie pieniędzy od wydawcy). Chociaż przeczytałam ją ciurkiem, to jest to taki rodzaj lektury, do której można wracać po wielokroć, otworzyć w dowolnym miejscu, i na chwilę przenieść się gdzieś na Route 66, kwintesencję zmotoryzowanej Ameryki.

Moja ocena: 5/6

Wojciech Orliński Route 66 nie istnieje
Wyd. Pascal

Bielsko-Biała 2012

piątek, 10 lipca 2015

Podsumowanie czerwca


Dopiero dziesiątego lipca, a ja już czuję, że ten miesiąc wysysa ze mnie resztki sił. Wiele się dzieje, a wisienką na torcie była przeprowadzka. Po 28 latach zamieniłam moje 8-metrowe lokum u rodziców na nieco większe, samodzielne. Nie muszę mówić, że największa frajdą było układanie książek na nowym regla, prawda? Niestety, zmiana mieszkania poniosła za sobą przerwę w dostępie do Internetu. Dziś mili panowie przybyli jednak do mojej jaskini, i przynieśli ze sobą XXI wiek. Zatem, połowicznie ogarnięta, mogę znów dla Was pisać.

Na pierwszy ogień idzie podsumowanie czytelnicze czerwca. Większość tych książek nie zdążyłam jeszcze opisać na blogu, postaram się, aby jak najwięcej z nich dorobiło się własnych postów, ale póki co postaram się was króciutko do nich pozachęcać, ponieważ był to naprawdę, naprawdę dobry miesiąc pod względem dobranych lektur.

1.       Księżyc nad Soho – Ben Aaronovitch   - o tym kryminale fantastycznym osadzonym we współczesnym Londynie już pisałam. Pierwszy tom, owszem, podobał mi się, ale to po Księżycu nie mogę się doczekać, aż kolejna część pojawi się na polskim rynku, i naprawdę intensywnie rozważam
zakup oryginalnej wersji językowej, jeśli nie stanie się to szybko.  Już dawno nie zdarzyło mi się pozostać tak bardzo pod wpływem świata stworzonego przez autora, abym odczuwała podekscytowanie po miesiącu od ukończenia lektury!  6/6
2.       Wycieczka do Tindari – Andrea Camilleri  - pożyczona od Oisaja z Tramwaju Nr 4 daaawno temu, wreszcie się doczekała. Czytałam ją tak, jak to sobie wcześniej wyobrażałam, na działce, pod obłędnie niebieskim niebem, w dziki upał. Okoliczności przyrody na tyle sycylijskie, na ile się dało. I chyba połknęłam bakcyla, więc za niedługo sięgnę po kolejne tomy o komisarzu Montalbano.  4,5/6
3.       Mniej – Marta Sapała  - to jest autentyczne objawienie książkowe, które, co nietypowe, przeczytałam z polecenia blogerek nie-książkowych. I byłam niesamowicie, pozytywnie zaskoczona, jak świetnie napisana, mocna chwilami, prawdziwa i otwierająca oczy jest ta książka. Jeśli ktoś z taką wprawą jak Marta Sapała potrafi połączyć książkę socjologiczną, reporterską, ekonomiczną, popularnonaukową z konwencją Big Brothera dla ambitnych, to ja takiemu komuś mocno kibicuję. Autorka zaprosiła kilka polskich rodzin do projektu, wedle którego mieli wydawać pieniądze tylko na rzeczy absolutnie niezbędne.  Efekt przekroczył najśmielsze oczekiwania autorki, uczestników i tych, którzy ta książkę przeczytali.  6/6
4.       Magia sprzątania – Marie Kondo  - o tej pozycji już pisałam, i jest to jedyna czerwcowa lektura, która nie spełniła żadnych moich oczekiwań. Takiego rozczarowania już dawno nie odczuwałam po zamknięciu książki.  2/6
5.       Bractwo Bang-Bang – Greg Marinovich, Jaoe Silva  - przerażająca i porażająca. Wydawało mi się, że to książka o zawodzie fotoreportera wojennego, okazało się, że jest to również brutalnie naturalistyczna opowieść o apartheidzie – coś, o czym niby tam wiedziałam, ale dopiero ta lektura
otworzyła mi oczy, jak okrutny był to reżim, i że miał miejsce przecież nie tak dawno temu.  6/6
6.       Z nowego wspaniałego świata  - Gunter Wallraff  - po wydostaniu się z południowoafrykańskiego piekła trafiłam w podobne, ale tuż obok.  Gunter Wallraff przebrał się za czarnoskórego,  za bezdomnego, za telemarketera i jeszcze parę innych osób i opisał straszne warunki, w jakich przychodzi żyć wielu ludziom w kraju tak cywilizowanym i rozwiniętym jak Niemcy. Ta książka obala mit, że na Zachodzie jest lepiej.  5/6
7.       Route 66 nie istnieje – Wojciech Orliński – po kilku trudnych lekturach potrzebowałam czegoś  lżejszego, ale wciąż miałam ochotę na non-fiction. Poza tym akurat ten tytuł wylosowałam z mojego kubeczka z nieprzeczytanymi. Nigdy, nigdy nie znudzą mi się opowieści o Stanach Zjednoczonych. Nowy Jork, California, piesza wycieczka z północy na południe, ostra jazda Route 66 – kocham to wszystko!  5/6

Podsumowując – przeczytałam w czerwcu 7 książek, jak widać po ocenach – w większości dobrych lub bardzo dobrych. Stanowczo był to miesiąc pod znakiem non-fiction – aż 5 pozycji z 7 zaliczają się do tej pojemnej kategorii. Dwie z nich to pożyczki (stosik pożyczonych przeczytanych jest już prawie tak samo duży jak nieprzeczytanych – wiii!), dwie w formie ebooka, dwie to tegoroczne nabytki, tylko jedna z półki. Mimo moich starań ostatnio znów więcej kupuję niż czytam.

Było dosyć różnorodnie – obok dwóch polskich i jednej angielskiej książki, przestałam też pozycję japońską, włoską, niemiecką i , co ciekawe, południowoafrykańską. Pięć pozycji napisali mężczyźni, dwie zaś kobiety – z czego jedna najgorsza i jedna najlepsza w tym miesiącu.

Jak pisałam, w lipcu dzieje się tyle, że nie ma  czasu iść do łazienki, zapewnie więc ten miesiąc nie będzie tak dobry czytelniczo jak poprzedni, ale przecież są ważniejsze rzeczy w życiu, prawda? Na pewno kupię jedną książkę, a będzie nią kolejny Arne Dahl, który pojawi się na rynku 15 lipca. Na razie w związku z przeprowadzką miałam jakiś czytelniczy dół i nie mogłam się długo za nic złapać, obecnie jednak dałam się wciągnąć w Kocham Nowy Jork (no a jakże!) i chociaż nie jest to kandydat na Nobla, to książka okazała się być świetna na ciężkie dni.


Liczę na to, że teraz w okresie wakacyjnym ciąg zdarzeń się trochę uspokoi i będę mogła częściej siadać i do Was pisać.