O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

piątek, 31 sierpnia 2012

What's up?

Witam wszystkich po przerwie. Od razu przepraszam, że tak bez zapowiedzi zamilkłam, ale zostałam czasowo oderwana od Internetu (jak można kazać człowiekowi pomieszkiwać w mieszkaniu i go pilnować, zabierające jednocześnie mobilny Internet? Jaki człowiek tak robi?). Toteż nie zdążyłam się nawet zapowiedzieć, ale teraz wróciłam, z dwoma zaległymi recenzjami, które pojawią się już wkrótce, jak również z kilkoma notkami o Nowej Hucie, które tak szumnie zapowiadałam. Mam nadzieję, że teraz ja i sieć pozostaniemy razem na długo.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Kfiaty polskie, czyli jak ludzie trafiają na KC

Bardzo mi się podobają posty, często zamieszczane na blogach, zawierające wyciąg ze statystyk, a szczególnie zaskakujące sformułowania, które ktoś gdzieś kiedyś wpisał do googli, i nie wiadomo jakim zrządzeniem losu dotarł aż tutaj. Zapraszam do wspólnego zdziwienia, co też to ludzie nie wymyślą (pisownia oryginalna).


Gdzie znaleźć płatnych zabójców
Ni hu hu nie wiem. Raczej nie tutaj.
 
Monarchia w Danii
Ale co konkretnie?
  
Morderstwo 27 maj 2012 Kraków
To miało takie zdarzenie miejsce? Muszę przestać chodzić po nocy do domu...
 
Arabi nie czytaja książek
A kto tak powiedział?

Dlatego nie mogę nigdzie kupić książek o koziołku r
Przykro mi.
 
Gratulacje za zdany egzamin
Dziękuję.
 
Wybacz siostro
Spoko.
 
Brunetka na ulice
Że co? No ja niby brunetką jestem (nie niby, na pewno), ale na ulicę to się raczej nie wybieram. Chyba, że czynsz podniosą.
 
Zera jons

Katrin zeta dzons
Brak mi słów.

Straszne kucyki
Nie wszystko straszne co różowe.

Mój mały kucyk.

Koniki pony

Mój polski kucyk.
Nigdy, ale to przenigdy nie piszcie na swoim blogu o kucykach pony. One nie odejdą, będą was nękać po wsze czasy. 

I moje najulubieńsze:

Wyższość Krakowa nad reszta swiata
Absolutnie!




PS Teraz się zorientowałam, że skrót bloga jest identyczny ze skrótem Kodeksu Cywilnego. Czyli teraz w statystykach rządzić będą wyrażenia prawnicze...

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

"Jestem nudziarą" jest nudne


Dzisiaj post raczej rzadko pojawiający się na moim blogu, mianowicie post dotyczący książki niedoczytanej. Odkąd regularnie czytam wasze blogi, przy wydatnym udziale systemów rekomendujących książki na różnych portalach, zwykle trafiam na książki, które mi się podobają.  Co więcej, kiedy jakiś autor/autorka mnie zaciekawił/a, staram się sięgnąć po jego/jej kolejne powieści  i oczekuję zwykle podobnie wysokiego poziomu. Tym razem jednak się nacięłam.

„Jestem nudziarą” pożyczyłam już dobrą chwilę temu z biblioteki, po tym jak „Gosposia prawie do wszystkiego” autentycznie mnie zachwyciła, mimo iż nie miałam wiele czasu na czytanie w owym czasie, to jednak zawsze starałam się wykroić choć chwilę na tą powieść. Podobnie opowiadanie Moniki Szwai zamieszczone w recenzowanym ostatnio przez mnie tomie „Opowiadań letnich, a nawet gorących”  zaliczyłabym do grupy tych lepszych teksów zawartych w zbiorze. Natomiast „Jestem nudziarą” mnie, może nie tyle rozczarowało, co śmiertelnie znudziło.

Bohaterką jest tutaj Agata, trzydziestoparoletnia kobieta która w wyniku nieeleganckiego zachowania szefa zmuszona jest szybko się przekwalifikować. Ze względu na wykształcenie jedyną realną opcją jest nauczanie polskiego w szkole. Konkretnie w liceum.  Wraz ze zmianą pracy Agata postanawia odmienić także swoje życie – inwestuje w nowe ciuchy, kosmetyki, poznaje nowych ludzi, nowych facetów, szuka nowego źródła zarobkowania, a przez stare koleżanki jest nawet poddawana psychoterapii – niezbyt udanej. Oczywiście jest tu też miłość, i to nie łatwa, bo jak nie ma absztyfikanta, to nie ma, ale jak już mają być to od razu w liczbie dwóch, i to zupełnych przeciwieństw. Kogo wybierze Agata? Energicznego, trochę zwariowanego architekta, czy spokojnego pilota?

Niestety, nie wiem. I jakoś szczególnie mnie to nie martwi. I to jest właśnie najgorsze w tej książce. W bólach doszłam do połowy, po czym postanowiłam zrobić sobie przerwę na coś innego, żeby się zwyczajnie… rozerwać. Minął miesiąc, a mnie jakoś nie ciągnie do powrotu do „Nudziary”. Główna bohaterka mnie wkurza – z jednej strony dorosła baba, a z drugiej infantylna kretynka. Przyjaciółki Agatki najchętniej bym za kudły złapała i wyrzuciła do innej bajki – tępe materialistki. Obaj kochasie bohaterki też nie lepsi – jeden ma chyba ADHD, i powinno się z nim zrobić coś złego. Najlepiej to co w przyjaciółkami. Drugi – wcielenie Matki Teresy. Mdły do przesady. Okolica też nie lepsza – Agatka tak do ręki, bez żadnego doświadczenia dostaje pracę w liceum i to w klasie szczególnie zdolnej. Dzieciaczki, które do grobu wprowadziły wszystkich poprzedników bohaterki, dla niej samej są jak potulne baranki, co i Mickiewicza poczytają, i do drogerii zabiorą i tusz do rzęs wybiorą. Nie, dzięki.

„Jestem nudziarą” adekwatny ma tylko tytuł, bo faktycznie nudne to potwornie. Właściwie nic się tu nie dzieje, zawsze, gdy już mógł się zadziać jakiś ferment, autorka wyprowadzała wszystko elegancko na prostą, bez zgrzytów, bez wybuchów, bez pasji. Nie znaczy to, że dam sobie spokój z książkami pani Szwai. Po prostu ta powieść mi zupełnie nie podeszła, spróbuję poczytać inne i wierzę, że „Nudziara” okazała się tylko wypadkiem przy pracy.

Monika Szwaja Jestem nudziarą
Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 2003

piątek, 17 sierpnia 2012

"O Nowej to Hucie piosenka..." czyli Zapiski z Krakowa cz. II

Rzut oka na Plac Centralny (im. Ronalda Reagana)

 
Chciałabym powrócić do chwalebnej tradycji bloga i opublikować kolejnego posta dotyczącego pięknego miasta Krakowa. Dziś zabieram was na krotki spacer po jednej w moich ulubionych ostatnio dzielnic mojego miasta – Nowej Huty.

Zanim opuścicie w popłochu Krakowskie Czytanie, zastanawiając się, co u licha ciekawego i ładnego może być w socjalistycznym mieście skupionym wokół czegoś tak mało romantycznego jak huta. I nie bylibyście w tych przemyśleniach dalecy od powszechnie przyjętego podejścia do tej, co by nie było, jednej z najnowszych części miasta. Z drugiej strony wycieczki zagranicznych turystów, na czele z historykami sztuki, walą drzwiami i oknami, by oglądnąć sobie to, co dla nas jest chlebem powszednim. Może więc warto spojrzeć na to miejsce pod innym kątem i przekonać się, że Nowa Huta da się lubić.

Te budynki były kiedyś... białe
W roku 1947 podjęto decyzje o wybudowaniu w okolicach Krakowa hutę, dwa lata później natomiast – dzielnicy mieszkaniowej dla tych, którzy w hucie mieli pracować. Powszechnym zdaniem miejsce budowy tego przedsięwzięcia wybrano, by upokorzyć konserwatywny Kraków, gdzie wciąż żywe były ruchy zarówno monarchistów jak i demokratystów – słowem – osób dążących do niepodległości od Związku Radzieckiego. Nie jest prawdą natomiast, iż ta okolica wolna była od przemysłu – już XIX wieku w Krakowie i okolicach powstawały większe i mniejsze fabryki i zakłady pracy, chociażby słynna Fabryka Emalii Oscara Schindlera, ale faktem jest, że akurat huta nie była najszczęśliwszym pomysłem na ta okolicę, gdyż materiały do produkcji stali trzeba było sprowadzać z pobliskiego Śląska, i tam właśnie huta miałaby rację bytu. A okolica, w której huta powstała, czyli miejsce starych, średniowiecznych nieraz wiosek, takich jak Mistrzejowice (pierwsza wzmianka z roku 1270 – za Wikipedią), Mogiła (gdzie w 1222 biskup Iwo Odrowąż ufundował dla cystersów pierwszy kościół) czy Krzesławice (tutaj podziwiać możemy dworek należący niegdyś do Jana Matejki), była najbardziej żyzną glebą, gdzie uprawiać można było prawie wszystko – niestety rekultywacja tego obszaru zajmie jeszcze długie lata i pewnie nigdy nie przywróci już dawnej świetności. Co nie znaczy, nie rośnie tam ładna kapusta – rośnie :D.


Przez pierwsze dwa lata powstały głównie zabudowania Huty im. Włodzimierza Lenina, następnie zaś zaczęto budować pierwsze osiedla, które wkrótce zasiedlić miało nowe, socjalistyczne społeczeństwo. Pierwsze budynki mieszkalne to właściwie baraki dla budowlańców, które ze względu na wieczorne wydarzenia zwane są do dziś… Meksykiem. W latach 50. natomiast powstaje to, co z Hutą kojarzy się najbardziej – Plac Centralny i otaczające je osiedla – Centrum A, Centrum B, Centrum C i Centrum D. Początkowo cała dzielnica dzieliła się na kwartały oznaczone literami i cyframi, ale ktoś zauważył, że chodzenie po Nowej Hucie przypomina grę w szachy – z B2 na D7, dlatego począwszy od lat 60. osiedlom nadawano nazwy. Dlatego dziś odwiedzać możemy osiedle Zgody, osiedle Urocze, osiedla Krakowiaków i Górali, Teatralne itp. Co do nazw w Nowej Hucie, to poświęcę im kiedyś oddzielnego posta, bo warto.

Zrobiony na wielkim zoomie budynek administracyjny huty, zwany Pałacem Dożów, obok niego usytuowany jest Meksyk, a prowadzi do niego Aleja Solidarności. Czujecie klimat?

Wbrew złej prasie w Nowej Hucie mieszka się w tej chwili najlepiej w całym mieście. Szerokie aleje, dużo parków, drzew, zero korków.


Mam nadzieję, że zainteresowałam was choć trochę tą mniej znaną dzielnicą Krakowa. Chciałabym zamieścić  kolejne posty na temat konkretnych miejsc czy zjawisk, kiedy zrobię więcej zdjęć  – dajcie proszę znać, czy was to interesuje!

czwartek, 16 sierpnia 2012

"Kobieta w podróży"


O Romie Ligockiej sporo słyszałam, jej życiorys i przeżycia w getcie są mi z pośrednich źródeł dość dobrze znane (wiecie jak to jest – z rożnych stron docierają do człowieka różne elementy opowieści), czytałam sporo cytatów z jej książek, ale przyznam szczerze, że nigdy nic jej autorstwa w całości nie przeczytałam. Aby nadrobić te braki, pożyczyłam sobie Kobieta w podróży, zbiór autobiograficznych esejów.

Tytuł książki jest nieco przewrotny – czytelnik, sięgając po tą pozycję, spodziewać się będzie opisów licznych podróży, uwag na temat podróżowania itp. Tymczasem są to impresyjki, epizody z życia emigrantki, człowieka, który wyrwał uszedł z życiem w czasie holokaustu, który stara się żyć normalnie, ale od czasu do czasu zaskakiwany jest przez własną psychikę, dostosowaną do wykrywania niebezpieczeństwa. Niekiedy zupełnie przez przypadek ujawniały się w autorki wspomnienia z czasów spędzonych w krakowskim getcie, pokazując, że tego piekła człowiek nigdy nie zapomina. Emigrant praktycznie nigdy nie jest u siebie, zawsze w podróży.

Zbiorek jest bardzo wyważony, mamy tutaj opowieści z Krakowa, Wiednia, Berlina, czy Monachium, obok historii śmiesznych i wesołych znajdziemy tu też historie przerażające i smutne, a czasem zwyczajne, przypadkowe, codzienne. Są tu opowieści z życia Romy Ligockiej oraz wspomnienia osób, z którymi się zetknęła. Są opowieści dawne i te bardziej współczesne. Autorka ma niesamowity dar opowiadania, nawet błahe sytuacje potrafi ubrać w przepiękne słowa. Nie jest to nachalny opis holokaustu – z resztą, nikt, kto faktycznie przeżył piekło II wojny światowej nie opowiada o swoich, nieraz naprawdę przerażających losach, z patosem. Mam wrażenie, że autorzy, którzy nie opisują własnych, a cudze przeżycia, często popadają w językową przesadę, jakby tym sposobem chcieli przekonać czytelnika, że naprawdę było strasznie. Ofiary wojny doskonale to wiedzą, i ich czytelnicy również, toteż w książce Romy Ligockiej wspomnienia wojenne pojawiają się mimochodem, nieraz jako tło opisywanych wydarzeń, co wywołuje niesamowity wręcz smutek. Ale jest w tych tekstach również nadzieja, pozytywne myślenie, próba radzenia sobie ze wspomnieniami, przekazania swojego żydowskiego dziedzictwa dalej.

Książeczkę czyta się bardzo szybko, mnie wystarczyło jedno pochmurne popołudnie, ale zostaje w sercu na długo. Bardzo polecam.

Moja ocena: 5/6

Roma Ligocka Kobieta w podróży
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2002

wtorek, 14 sierpnia 2012

Nowy, stary kryminał P. D. James


Kryminały P. D. James poleciła mi kiedyś Czas Odnaleziony – najpierw usiłowałam je pożyczyć, następnie postanowiłam kupić, ale że akurat przechodziłam terapię „Kupować mniej książek”, odkładałam to i odkładałam. Aż wreszcie wygrzebałam dwa tomy na półce mojej siostry i wreszcie mogłam sama przekonać się, czy mi się spodobają czy nie.

Samej autorki do niedawna nie znałam. Zanim przeczytałam o niej na ww blogu, nazwisko to wprawdzie krążyło gdzieś na obrzeżach mojej świadomości, ale nie bardzo się orientowałam o co chodzi. Moja ignorancja sięgała tak daleko, iż przekonana byłam, że P. D. James pisze amerykańską sensację i jest… facetem.

Tymczasem są to klasyczne, angielskie kryminały. Trafiamy więc do niewielkiej miejscowości, gdzie każdy zna każdego, i na kolację do miejscowej podupadłej arystokracji. Rozmowa przy stole dotyczy nowo zatrudnionej przez panią domu dziewczyny z lokalnego schroniska dla samotnych matek. Czytelnik obserwuje postaci dramatu i zaczyna dostrzegać powiązania między nimi, emocje, jakie wzbudzają w sobie nawzajem i jakie później będą miały olbrzymie znaczenie dla śledztwa. Bo oczywiście, jak to w kryminale, musi (powinien) być trup. Wkrótce w szacownym, acz ubogim domostwie dochodzi do morderstwa. Na miejsce przybywa inspektor Scotland Yardu (nie wiem jak na was, ale na mnie panowie ze SY działają o wiele bardziej niż FBI – trochę tak, jakby porównać basseta z terierem) – Adam Dalgliesh. Śledztwo jest tak typowe dla tego rodzaju powieści, jak się tylko da – polega na rozmowach w cztery oczy z podejrzanymi, wyłapywaniu niuansów, gromadzeniu poszlak, które to działania prowadzą do finalnego odkrycia, kto jest mordercą – a jakże, po zebraniu wszystkich zainteresowanych w jednym pokoju.

Wydawca reklamuje Zakryjcie jej twarz jako „nową Agathę Christie’ – abstrahując od faktu, że powieść powstała w 1962 roku, kiedy królowa kryminału żyła jeszcze i działała, więc o nowości mówić tu raczej nie można. Tym tytułem można określić osobę piszącą  ciągu ostatnich kilku lat, a nie kogoś działającego pół wieku temu. Rozumiem „Druga Agatha Christie’, „Kolejna Agatha Christie” „jeszcze jedna kobieta pisząca jak Agatha Christie” albo „nie wiemy jak to wypromować, ale jak napiszemy Agatha Christie to na pewno kogoś to zainteresuje”. Ale nie „nowa”. Tak powieści P. D. James można było reklamować 50 lat temu.

Takie sformułowanie jest moim zdaniem trochę krzywdzące dla powieści, gdyż porównując Zakryjcie jej twarz z kryminałami Agathy po pierwszym wrażeniu podobieństwa ukazują się liczne różnice. Nie każdy, kto pisze angielski kryminał, musi być od razu Agathą. Kryminały P. D. James są moim zdaniem o wiele mroczniejsze. Nie mamy tutaj humorystycznych przerywników, jak choćby śmieszny detektyw, niepociupany policjant czy wścibska staruszka. Postacie dramatu u James nie są może skomplikowane, ale żadna z nich nie jest przedstawiana jako czyste dobro lub samo zło – każdy ma pewne zalety, ale również masę wad. To czyni całą intrygę ciekawą, ale i trochę przerażającą. Ciekawie również została pokazana opinia publiczna – mamy tutaj coś w rodzaju ostracyzmu społecznego, obgadywania za placem domowników, w których progach zdarzyło się coś tak nieeleganckiego jak morderstwo.  

Podsumowując, Zakryjcie jej twarz mi się podobała, na pewno sięgnę po pozostałe kryminały jej autorstwa, chociaż w pamięci będę mieć, by nie czytać ich w samotne, ponure wieczory, gdy halny za oknem brzmi jak cierpiąca dusza. Bo na to jestem zbytnim tchórzem.

Moja ocena: 4,5/6

P. D. James Zakryjcie jej twarz
Wyd. Buchmann
Warszawa 2012

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Niebezpieczny "Kaznodzieja"


Kaznodzieja to drugi tom bestsellerowego cyklu szwedzkich kryminałów autorstwa Camilli Läckberg. Tom pierwszy, Księżniczka z lodu, przeczytałam w zeszłe wakacje i mimo, że mi się podobał, najwyraźniej nie na tyle by sięgnąć po kontynuację wcześniej niż po roku. Opłaciło się jednak, bo odnoszę wrażenie, że Kaznodzieja jest o wiele lepszy niż poprzednik.

Czytelnik znów ląduje w małej nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej – Fjällbace, kiedy to mały chłopiec nad ranem znajduje w wąwozie zwłoki młodej kobiety, leżące na dwóch szkieletach. Biorąc pod uwagę, jak bardzo uczęszczane jest to miejsce, zarówno zwłoki jak i kości musiały zostać podrzucone w to miejsce nocą. Szybko okazuje się, że szkielety należały do dwóch młodych kobiet porwanych w 1979 roku. Obie przed śmiercią zostały poddane strasznym torturom, podobne spotkały świeżo zamordowaną. I nie będą to ostatnie trupy w tej powieści Niezbyt doświadczeni  w sprawach o morderstwo policjanci z miejscowego komisariatu rozpoczynają śledztwo.  Ich działania ciągle prowadzą do jednej i tej samej rodziny, której założyciel znany był jako bardzo szanowany kaznodzieja.

Jak już wspomniałam, ten tom podobał mi się bardziej niż poprzedni. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że Księżniczka z lodu nie miała atmosfery szwedzkiego kryminału. Chodzi o ten dobrze znany miłośnikom gatunku „nalocik”, coś nie do końca sprecyzowanego, a jednak obecnego w każdym kryminale skandynawskim. To coś sprawia, że choć bardzo różne, to jednak powieści Mankella, Larssona, Marklund, Fossum, Dahla, Jungsted i innych mają ze sobą coś wspólnego. I Kaznodzieja też to ma. Podobało mi się również społeczne tło wydarzeń – w tym przypadku obraz rodziny, pozostającej od olbrzymim wpływem jednego człowieka, kaznodziei, który nawet po śmierci wpływał na losy swoich dzieci i wnuków, sprawiając, że każdy obrał taką a nie inną drogę. Odkrywanie tych stosunków między członkami rodziny Hultów wraz z policjantami sprawiło, że nie raz po plecach przechodziły mi ciarki.

Książkę czyta się bardzo szybko, ja właściwie pochłonęłam ją w dwa dni, mimo obowiązków. Podobnie jak pisała kiedyś Tikichomiktaki o pierwszym tomie – można zawalić nie jedną ważną sprawę czytając książki Läckberg. Jedyną wadą, jaką tu dostrzegam jest fakt, że odkryłam kto zabijał sporo przed końcem książki. Mimo to jednak sięgnę po kolejne tomy, chociaż moją ulubioną szwedzką autorką kryminałów pozostanie Lisa Marklund.

Moja ocena: 4,5/6

Książka przeczytana w ramach sierpniowego wyzwania Trójka e-pik.



Camilla Läckberg Kaznodzieja
Wyd. Czarna Owca
Warszawa 2010

piątek, 3 sierpnia 2012

Przekonałam się do opowiadań


„Opowiadania letnie, a nawet gorące” to ostatnia przeczytana przeze mnie książka w ramach lipcowego wyzwania Trójka e-pik. Dopiero teraz zamieszam recenzję, bo przełom miesięcy był u mnie bardzo obfity w wydarzenia, poza tym przeprowadziłam się tymczasowo do siostry, skąd, jak się okazało, dojazd jest fatalny (wszędzie!), więc jak już wylezę z domu rano, to nie opłaca mi się wracać, póki wszystkiego nie załatwię.  Toteż pisać nie było kiedy. Ale do meritum.

Jest to chyba pierwszy przeczytany przez mnie tomik opowiadań (możliwe, że kiedyś coś czytałam, ale nie pamiętam, a raczej na pewno nie w całości). I przyznam od razu, że za opowiadaniami nie przepadam. Ten element wyzwania Sardegny był prawdziwym ‘wyzwaniem’, zwłaszcza, że jak na złość wszystkie tego typu pozycje się przede mną pochowały. Wygrzebałam w końcu w wojewódzkiej bibliotece „Opowiadania letnie” i podczytywałam sobie od czasu do czasu.

Opowiadania zgromadzone w tej książce za motyw przewodni mają – niespodzianka – lato. Toteż przeważnie spotykamy naszych bohaterów na wsi, nad jeziorem, w drodze, w letniej pracy, na plaży. Ale to, co przede wszystkim łączy te teksty, to miłość. Gdyż prawie każdy z nich opowiada o miłości. I to przeróżnej – tej zakazanej, tej minionej, tej niespełnionej, tej prawdziwej, choć już lekko zapomnianej w natłoku codziennych spraw. O miłości nastolatków i o miłości dojrzałej. O tej, która towarzyszy od lat, i o tej, która niezauważona przeleżała ćwierć wieku.  A lato i miłość, jak wiadomo, to idealny duet na letnie dni (i wieczory).

Jak to zwykle ponoć bywa z tym gatunkiem, nie jest to tomik (tomiszcze!) równy – zdarzają się teksty-perełki, które przywróciły moją wiarę w opowiadania, były teksty przyzwoite, i było dziadostwo. Do tych opowiadań, które mnie zauroczyły należą: : „Sekret” Małgorzaty Wardy – niesamowita atmosfera, świetne postaci i piękna, choć smutna historia do opowiedzenia, „Sansara” Macieja Przepiery – trochę przewrotna, ale jednocześnie fascynująca, „Lubczyk” Katarzyny Leżeńskiej – główna bohaterka tak bardzo przypomina moją siostrę, że aż chwilami myślałam, że to o niej ;) oraz „Rycerz w lśniącej zbroi”  Manuli Kalickiej – przezabawna sprawa! Poza tymi podobały mi się również opowiadania Bartka Świderskiego, Dominiki Stec, Filipa Onichimowskiego, Marka Harnego i Ireny Matuszkiewicz. I do tych autorów na pewno wrócę. Z drugiej strony mamy opowiadanie Janusza Leona Wiśniewskiego, którego prozy, podobnie jak flaczków (ogólnie, nie flaczków z Wiśniewskiego), nie trawię. Jest to jedyne opowiadanie, którego nie skończyłam, w połowie przerwałam lekturę – tekst zupełnie nie pasuje do reszty, nie ten styl, nie ta liga. Miałam wrażenie, że dodany został do tomiku, aby zwiększyć nakład.

Ogólnie „Opowiadania letnie” są dla mnie największym zaskoczeniem tego miesiąca – podchodziłam do nich jak pies do jeża, a okazały się naprawdę świetną lekturą. Niektóre opowiadania wręcz pochłaniałam, choć były i takie, które musiałam sobie dzielić na porcje, bo były ciężej strawne. Myślę, że z przyjemnością sięgnę po analogiczny tom „Opowieści wigilijne”, bo czuję, że warto. A wam na lato polecam tom letni.

Moja ocena: 4,5/6

Moje oceny poszczególnych opowiadań (zrezygnowałam tutaj z połówek, a ze względu na uboższą formę, również moje oceny są bardziej na czuja niż te, które daję powieściom):

1.       Niewierność – Janusz Leon Wiśniewski 2/6
2.       Sekret – Małgorzata Warda 6/6
3.       Pierwsze wrażenie – Bartek Świderski 5/6
4.       Pierścionek bez oczka – Monika Szwaja 4/6
5.       Boso po rosie – Dominika Stec 5/6
6.       Sansara – Maciej Przepiera 6/6
7.       Ach, jakie piękne róże – Ewa Ostrowska 4/6
8.       Szczury – Filip Onichimowski 5/6
9.       Słońce – Monika Mostowik 3/6
10.   Morderca Motyli – Zosia Mossakowska 4/6
11.   Nad Biebrzą – Iwona Menzel 4/6
12.   Narzeczona diabła – Irena Matuszkiewicz 4/6
13.   Kocurek – Bartosz Łapiński 4/6
14.   Lubczyk – Katarzyna Leżeńska 6/6
15.   Kogel-mogel, czyli pechowe przypadki Florentyny – Magdalena Kordel 6/6
16.   Proste Zlecenie – Jarosław Klejnocki  4/6
17.   Rycerz w lśniącej zbroi – Manula Kalicka 6/6
18.   Lipcowy deszcz – Marek Harny 5/6
19.   Ewenement szczęścia – Małgorzata Domagalik 3/6
20.   Tunel – Grażyna Bąkiewicz 3/6