Wyobraźcie sobie, że Sherlock Holmes zagrany przez Benedicta
Cumberbatcha albo Sheldon z Teorii Wielkiego Podrywu postanawiają znaleźć sobie
partnerkę na całe życie. Czy, wzorem większości facetów, poszliby do baru,
zapisali się na portal Radkowy czy poprosili znajomych o zapoznanie z bliżej
nieokreśloną, samotną koleżanką z pracy? Wszyscy dobrze wiemy, jaka jest
odpowiedź.
Don Tillman, główny bohater tej powieści, bardzo przypomina
wymienionych wyżej panów. Jego stosunek do świata zewnętrznego jest, delikatnie
mówiąc, dziwny, zaś zdolności społeczne ograniczają się do tak niezbędnego minimum,
żeby zapewnić ich posiadaczowi przetrwanie do wieku dorosłego.
Trzydziestokilkuletni genetyk, naukowiec, pracownik uniwersytetu w Melbourne,
jest w stanie osiągnąć wielkie rzeczy, ale nie jest w stanie wejść w interakcję
z drugim człowiekiem, bez wywoływania a) niechęci, b) skandalu, c) rozbawienia.
Do każdej, nawet najbardziej prozaicznej czynności, podchodzi z naukowym
zacięciem, każda sekunda jego życia jest szczegółowo zaplanowana, nie ma w nim
miejsca na elastyczność i spontaniczność. Toteż, kiedy Don postanawia związać
się z kimś na stałe, pierwsze, co sporządza, to szczegółowy kwestionariusz.
Projekt „żona” zostaje wyniesiony na listę priorytetów, a idealna wybranka musi
spełniać bardzo rygorystyczne cechy, aby przypadkiem nie kolidować z ułożonym życiem
naszego kochanka pełną gębą.
I w tym momencie wkracza na scenę Rosie. Łatwo się domyślić,
że raczej nie będzie ona spełniała kryteriów na żonę dla Dona, ale w sumie nie
oto jej chodzi. Don, jako genetyk, ma pomóc Rosie w odnalezieniu jej
biologicznego ojca, o którym wiedzę matka Rosie zabrała do grobu. Projekt „ojciec”
powoli zaczyna przyćmiewać projekt „żona”, ułożone życie głównego bohatera
zostanie wywrócone gruntownie do góry nogami, a on sam przejdzie przemianę.
Takiej komedii romantycznej jeszcze nie czytaliście. Poza
faktem, iż faceci stosunkowo rzadziej stają się głównymi bohaterami chicklitów,
to na pewno jeszcze żaden z nich nie był do tego stopnia pozbawiony zdolności
do życia w społeczeństwie. Mimo, iż to lekka, rozrywkowa lektura, nie brak jej
i nieco głębszych momentów, autor dotyka problem inności, samotności, trudnych
relacji z rodziną i konieczności akceptacji drugiej osoby taką, jaka jest. A
przy tym wszystkim jest to niesamowicie zabawna książka.
Nie mam pojęcia, jak taka świetna, nietuzinkowa, zabawna i
oryginalna powieść mogła przejść u nas tak zupełnie bez echa, podczas gdy
seria, w której została wydana, mimo względnej świeżości na rynku, jest już
całkiem rozpoznawalna? Jak to się dzieje, że coś, co za oceanem bije rekordy
popularności (nawet za dwoma oceanami), u nas pozostaje anonimowe? Kolejny raz
mnie to zaskakuje, ale nie tracę nadziei, że kiedyś to się zmieni. A na razie
gorąco zachęcam do sięgnięcia po Projekt „Rosie”.
Podziękujecie później.
Moja ocena: 6/6
Graeme Simsion Projekt
„Rosie”
Tłum. Maciej Potulny
Wyd. Media Rodzina, Seria Gorzka Czekolada
2013
Czuję się zachęcona, muszę ją mieć (-;
OdpowiedzUsuńBrzmi ciekawie, rzeczywiście komedii romantycznej z tak przedstawionym głównym bohaterem jeszcze nie czytałam. Choć Sheldon mnie drażni może nadarzy się okazja i skuszę się na lekturę.
OdpowiedzUsuńProjekt „ojciec” powoli zaczyna przyćmiewać projekt „żona” -zabrzmiało grozą
OdpowiedzUsuńPo przeczytaniu opisu tej książki stwierdziłam, że mogę kiedyś po nią sięgnąć i w wolnej chwili przeczytać. Po twojej recenzji wnioskuję, że nastąpi to właśnie dziś, skoro książka i tak znajduje się w moim posiadaniu, a ja zdecydowanie potrzebuję dziś jakiegoś romansu z humorem;)
OdpowiedzUsuń