Nikt nie lubi, kiedy jeden z naszych ulubionych autorów
rozczarowuje. A nawet jeśli nie ulubionych, to takich, co do których miało się
zaufanie, że dostanie się konkretny typ powieści konkretnej jakości. Wiadomo,
nie każdemu się wszystko musi podobać itd. ale to co miałam okazję przeżyć przy
okazji lektury To musi być miłość to
był prawdziwy horror. Nie mówię o gatunku.
Przeczytałam do tej pory trzy książki Sharon Owens,
irlandzkiej pisarki obyczajówek – dwie bardzo mi się podbały, Tawerna przy Klonowej oraz Herbaciarnia pod Morwami. Trzeci nie
była zachwycająca, ale poprawna. Natomiast to, o czym dziś piszę, to koszmarek
najgorszego sortu. Naprawdę. Drukarka płakała jak to wypluwała. Nastawiałam się
na powieść obyczajową z wątkiem romantycznym. No jest: Sarah (Sara? Redaktor
nie mógł się chyba zdecydować) za kilka dni wychodzi za mąż, za bogatego
właściciela ziemskiego. W oczekiwaniu na swój bajkowy, zimowy ślub przez
przypadek dowiaduje się, iż jej narzeczony wciąż kocha swoją zmarła przed laty
żonę. Zatem zostawia cały śmietnik do uprzątnięcia swojej przyjaciółce, a sama
ucieka ze szkockiego dworu prosto do uroczej, irlandzkiej chatki, gdzie
postanawia zastanowić się nad swoim życiem i jakoś je uporządkować. Aha, przed
ślubem rzuciła pracę, a mieszkała w wypasionym apartamencie swojego
narzeczonego, zatem teraz nie ma pracy, nie ma domu i wydaje całe oszczędności
na wynajęcia chatki na irlandzkim wybrzeżu. Ma sens, co nie?
Na miejscu oczywiście od razu pierwszego dnia skrada serce
miejscowego mechanika, oraz znajduje trzy przyjaciółki, które po kilku chwilach
znajomości opowiadają jej o wszystkich swoich sekretach i przyjmują do swojego
klubu książki. Gdyby to było tyle, i tak byłoby dużo i głupie, ale w tym
momencie autorka postanawia, że zrobi „literacki” odpowiednik strogonowa –
wrzuca wszystko i miesza. Jest zatem nieszczęśliwa miłość, bezpłodność,
ucieczka przed przeszłością, ślub, zbrodnia, heroina, Nowy Jork, fikuśne
przebieranki, tajemnica sprzed lat, lawendowy dom, bankructwo, oszustwo, zdrada
i wszelkiej maści inne dramaty. A to wszystko napisane prymitywnym językiem
dwunastolatki tworzącej wypracowanie domowe (tu się zastanawiam nad rolą
tłumacza, bo jednak ta pisarka tak nie pisze…) Wymieszane jest to wszystko tak,
że od połowy czytałam tą książkę już tylko dla masochistycznej przyjemności,
porównywalnej z usilnym trącaniem językiem bolącego zęba.
W charakterze zgniłej wisienki na tym torcie ze śledzia
dodać można, że książka była wydaja niechlujnie, pełno w niej literówek, nie
mówiąc już o drobnych błędach fabularnych i pomylonym tytule w blurbie na
tylnej okładce. Nie sposób nie pomyśleć, iż jest to książka, której nikt nie
wydał. Ta książka się przytrafiła. Drukowali masę innych rzeczy i gdzieś
zaplątało się i to. Fabuła, jakby autorka miała bliski termin w kontrakcie i
musiała COŚ napisać, żeby nie płacić kary. Tłumaczenie toporne. Praca redaktora
niewidoczna na tle licznych pomyłek i pomyłeczek. I na koniec na tylnej okładce
entuzjastyczna recenzja… innej książki tej autorki.
Nie wiem, czy będę miała odwagę cywilną, by jeszcze kiedyś
przeczytać cokolwiek autorstwa Sharon Owens.
Moja ocena: 1,5/6 (to pół za to, że jednak doczytałam do
końca, jedynki są zarezerwowane zwykle na tych niedoczytanych)
Sharon Owens To musi
być miłość
Tłum. Alina Siewior-Kuś
Wyd. Książnica
Katowice 2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz