O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

sobota, 13 października 2012

"Polowanie na cyberłosie" czyli o tym, jak zmienia się zawód policjanta



Kiedy w zeszłym tygodniu gwałtowanie załamała się pogoda, niebo zrobiło się szare, mgła spowiła drugi koniec ulicy, a temperatura kazała modlić się o działający kaloryfer, wiedziałam, że to czas na powrót do Ystad. Mimo, że książki o komisarzu Wallanderze czytałam już w różnych okolicznościach przyrody, to jednak jesienna aura sprzyja tym powieściom. Do przeczytania wytypowałam Zaporę – chronologicznie najpóźniejszy z posiadanych przeze mnie tomów i jednocześnie przedostatni z cyklu.

Kurt Wallander coraz mniej rozumie otaczająca go rzeczywistość. Właśnie otrzymał do przejrzenia akta sprawy, w której dwie nastolatki brutalnie zamordowały taksówkarza. Szwecja zdecydowanie przestała już być miejscem bezpiecznym, gdzie patologie takie jak narkotyki czy przemoc wśród najmłodszych nie dotarły. Dotarły i zaczynają się panoszyć, a policjanci starej daty nie wiedzą już, jak mają wykonywać swoją pracę. Społeczeństwo i jego problemy się zmieniły, metody policyjne – nie.

W innej części Ystad przy bankomacie umiera samotny mężczyzna, Tynnes Falk. Sekcja zwłok wykazuje, że była to śmierć z przyczyn naturalnych. Jednocześnie jednak zgon ten staje się początkiem lawiny, która połączy ów bankomat i życie Falka z morderstwem taksówkarza, śmiercią młodej dziewczyny i jej chłopaka oraz globalną aferą komputerową. Wallander będzie się czuł coraz mniej potrzebny, kiedy śledztwo przeniesie się do cyberprzestrzeni. A będzie to dopiero początek wyścigu z czasem.

Pod wieloma względami ten tom mi się nie podobał. Przede wszystkim zarzut, który postawiłam już przy Psach z Rygi – o ile „lokalne” morderstwa z rozbudowanym tłem społecznym wychodzą Mankellowi genialnie, o tyle spiskowe teorie dziejów z aferą międzynarodową już nie do końca tak dobrze. Nagle okazuje się, że Ystad z, bądź co bądź, mieściny w południowej Szwecji staje się centrum wydarzeń, które mogą wstrząsnąć światem. Fabuła wydała mi się chwilami naciągana, zbyt skomplikowana jak na ten kaliber powieści, jak na tych gliniarzy. Co zostało potwierdzone na końcu powieści, gdzie szereg szczegółów nie został wyjaśniony, skwitowany stwierdzeniem, że tego nigdy nie wyjaśniono. Czyli autor wprowadził masę detali, które zaciemniają tło, a potem zostawił je ot, tak.  Poza tym, odnoszę wrażenie, że autor coraz bardziej idzie w schemat. Szczegółowy opis procedury śledczej, coś, co w poprzednich tomach było ich wielką zaletą, tutaj zaczyna być nudne, monotonne i chwilami niepotrzebne. Autor popadł w rutynę, stąd też ciągłe spotkania grupy dochodzeniowej, które nic nie wnoszą do śledztwa. Sam Wallander z cwanego gliniarza zmienia się powoli w element wyposażenia. Miałam wrażenie, że nasz ulubiony komisarz snuje się tylko po komendzie i po całym mieście, tu usiądzie, tu pójdzie po kawę, tu gdzieś pojedzie, ale zaraz wróci. Wszyscy w koło coś robią i przynoszą wymierne rezultaty swoich działań w zębach, a Wallander w tym czasie wzdycha nad zmiennością świata i wspomina dawne czasy.

W tym tomie pojawia się również coś bardzo niesympatycznego, co rzadko jest wspominane w tego typu powieściach. Członkowie grupy dochodzeniowej się nie lubią. Zaczynają pod sobą kopać dołki, donosić na siebie, nie ufają już sobie. A są to ci sami bohaterowie, których znamy już od kilku tomów. Nagle okazuje się, że wcale ich nie znaliśmy. I to mnie przeraża. Bo że tak jest w życiu, to fakt. Ale w powieści o gliniarzach,  gliniarzach których znamy – to rozczarowujące i smutne. I myślę sobie, że jeżeli tak to ma wyglądać, to chyba lepiej, że Mankell skończył cykl na „Niespokojnym człowieku” i zaczął od nowa.

Przy czym, mimo tych wszystkich zarzutów, nie jest to książka zła. Jak zwykle trzyma w napięciu, jak zwykle jest tu komentarz do współczesnej sytuacji w Szwecji i świecie w ogóle, autor porusza ważki temat uzależnienia naszego dobrobytu, czy nawet bytu, od wielu instytucji czy systemów, których nie rozumiemy, i na które atak mógłby spowodować ekonomiczny odpowiednik końca świata. I mimo, że jest to fikcja literacka, to jednak fikcja realistyczna – może kiedy Mankell pisał książkę (1998) było to jeszcze SF, ale dziś, w 2012 roku, to już prawie jak reportaż.

Zostały mi jeszcze dwa nieprzeczytane Wallandery – „Biała lwica” z tych pierwszych tomów, i Niespokojny człowiek właśnie, którego się obawiam po tym, co zaserwowano mi w Zaporze. A potem pewnie zacznę czytać od początku,  już zapomniałam, o co chodziło w poprzednich tomach. Bo jesień bez Ystad w ogóle nie wchodzi w grę.

Moja ocena: 4/6

Henning Mankell Zapora
Wyd. WAB, seria Polityki „Lato z kryminałem 2012”
Warszawa 2012

środa, 10 października 2012

Najbardziej znienawidzony pomnik w historii (Nowej Huty)



Przez długi czas po wybudowaniu Nowej Huty nie było w niej gdzie składać kwiatów. Przy okazji każdej ważniejszej ( i mniej ważnej) wizyty oficjeli socjalistycznych wieńce kładziono przy bramie Centrum Administracyjnego, ale wszyscy zgodzili się, że nie jest to najszczęśliwsza lokalizacja. Zwykle w takich sytuacjach przydaje się pomnik. Dlatego też w 1970 roku ogłoszono konkurs na projekt pomnika Włodzimierza Lenina, który stanie na Alei Róż. Zwyciężył projekt prof. Mariana Koniecznego – 17 kwietnia 1973 roku Lenin stanął na wyznaczonym posterunku. Monument był spory – ważył ok. 7 ton, stąd późniejsze trudności w pozbyciu się go. Postać Lenina pokazana została w ruchu, płaszcz jego łopotał na wietrze, a sam wódz spacerkiem udawał się w kierunku swojej ulubionej Babiej Góry. Ufundowany został z trzynastych pensji oraz premii przysługujących robotnikom Huty, dlatego od początku nie cieszył się powszechną sympatią. Właściwie od chwili jego postawienia do upadku ZSRR Lenin będzie stałym obiektem mniej lub bardziej udanych działań mających na celu obalenie pomnika.

Lenin wtedy


Snuto pomysłowe plany obalenia pomnika za pomocą traktora i lin, próbowano go zniszczyć i ośmieszyć na wszelkie dostępne sposoby. Placyk za pomnikiem, na przeciwko restauracji Stylowej, okrzyknięto „Zad…em Lenina”. Planowano pokryć go walerianą, aby zwabić okoliczne koty i smrodem zmusić władze do usunięcia pomnika. Zostawiono mu kiedyś nawet liścik: „Masz tu rower, stare buty, wyp…j z Nowej Huty”, ale wódz nie reagował na tego typu mało wyrafinowane zaczepki.

Najbliżej pozbycia się pomnika byli organizatorzy zamachu 18 kwietnia 1979, kiedy ładunki wybuchowe zostały podłożone u jego stóp. Zamach jednak okazał się nieudany, a jedyną jego ofiarą był jeden z okolicznych mieszkańców, zmarły na zawał wywołany wybuchem. Ładunki oderwały jedynie piętę Lenina, dlatego od tamtej pory placyk za nim zmieni nazwę na „plac Włodka Urwipięty” a Stylowa od teraz zwana będzie „barem pod Kuternogą”.

Upadek Związku Radzieckiego pociągnął za sobą upadek wszystkich symboli poprzedniego reżimu. Wszystkich? Nie! Jeden mały czołg dzielnie stawia opór legalistom. Ale o tym innym razem. Teraz obalają Lenina – wreszcie, legalnie, można obwiązać pomnik sznurami i zepchnąć z postumentu. Dzieje się to 10 grudnia 1989. Następne lata Lenin spędzi w zamknięciu we Wróblowicach, by w 1992 roku zostać zakupionym przez szwedzkiego milionera Bendta Erlandssona za 100 tysięcy koron szwedzkich. Dziś można go podziwiać z miasteczku osobliwości pod Sztokholmem.

Lenin dziś :D
                        
 I tylko czasem żal, że nie zachował się do dziś...

Informacje pochodzą z:
Maciej Miedzian - Nowa Huta: Socjalistyczna w formie, fascynująca w treści, Kraków: Wydawnictwo Bezdroża, 2004.
Maciej Miedzian – Spacerownik. Nowa Huta -  najstarsze osiedla; [w:] Gazeta Wyborcza; 28 maja 2008; Wydawnictwo Agora
Leszek J. Sybila – Muzeum Rozproszone Nowej Huty – przewodnik; Wyd. MHK; Kraków 2007
Zdjęcie pomnika Lenina pochodzi ze strony:  http://www.sowiniec.com.pl/php/5_p_solidarna.php?ID3=103&s=1&li=&sort=OPS

poniedziałek, 8 października 2012

Spotkanie biblionetkowe i stos jak kopiec Kościuszki

Wczoraj w kawiarnio-księgarni Bona w Krakowie odbyło się kolejne spotkanie biblionetkowe, trzecie z moim skromnym udziałem. Jak zwykle było bardzo miło, mnóstwo śmiech i mnóstwo książek - siedzieliśmy aż 3,5 godziny! Niektórzy przybyli z daleka, by w nim uczestniczyć, nie pomni na słotę, objuczeni torbami i walizkami pełnymi dóbr wszelakich – bo i powieści, i reportaże, i dramaty tam były…

Do tradycji przeszło już buszowanie po schowkach w celu przyniesienia na spotkanie poszukiwanych pozycji - tak było i tym razem. Jednak te kilka skromnych książek, które ja przekazałam niestety nie zrównoważyło tej ogromniastej sterty, którą od dobrych dusz otrzymałam. Planuję poprawę, a póki co dziękuję wszystkim za pożyczkę – tak, tak, dotrwałam aby o tym opowiedzieć ;)

A o to zdobyczne wczorajszego wieczora:



1.      Chloe Hooper – Wysoki
2.      Molier – Dzieła
3.      Rakesh Satyal – Błękitny chłopiec
4.      Terry Deary – Ci koszmarni Celtowie
5.      Choderlos de Laclos – Niebezpieczne związki
6.      Monika Szwaja – Dom na klifie
7.      Mario Vargas Llosa – Pochwała macochy
8.      Anna Ryczkowska – Starsza pani wnika
9.      Nicole R. Dickson – Irlandzki sweter
10.  Jonathan Nasaw – Dziewczyny, którzy pożądał
11.  John Steinbeck – Grona gniewu

niedziela, 7 października 2012

Paris, Paris, Paris...



Takie książki powinno się pisać o miastach. Nie suche przewodniki – na prawo kościół, na lewo kościół, a środkiem rzeczka płynie. Nie pełne zachwytu impresyjni o tym,, jak tu wspaniale i że X to idealne miejsce na ziemi. Nie skupiające się tylko na zabytkach i historii, i niech sobie zwykły ludź radzi z korkami, grunt, że bratki rosną tam gdzie trzeba. Tylko  takie, jaką napisał Stephen Clarke – zabawną, trochę złośliwą, prawdziwą, bogatą w szczegóły, wprost zachwycającą.

Nie jest to typowy przewodnik po Paryżu. Książka podzielona jest na dwanaście rozdziałów, z których każdy rozprawia się z inną sferą życia w mieście. Tak, życia, bo autor książki nie przyjechał do Paryża na dwutygodniowe wakacje by następnie opublikować niedopracowaną książkę. Clarke tam mieszka, a pisząc Paryż na Widelcu, prowadził bardzo wnikliwe badania nad miastem. W rezultacie czytelnika zyskuje pełny opis układu urbanizacyjnego miasta i związanego z nim transportu, stosunku miasta do takich kwestii jak film, sztuka, seks, moda, czyli tego, z czego stolica Francji jest najbardziej znana, ale i historia metra oraz problemy z zamówieniem kawy i wynajmem mieszkania. W trakcie pisania autor spotyka się z wieloma osobami, które opowiadają historię Paryża, jakiej nie znajdziecie w podręcznikach do historii. Obok dyrektor departamentu zajmującą się wydawaniem zezwoleń na kręcenie filmów na ulicach miasta mamy założyciela bardzo seksownego muzeum, a opis chytrych agentów handlu nieruchomościami poprzedzony jest wizytą w luksusowym hotelu na godziny. Jest i historia miasta, umiejętnie wpleciona w podróż po nim i ilustrowana widoczkami z życia. Jest i sarkazm, i złośliwości, wszak autor jest Anglikiem, a niechęć Francuzów i Anglików jest już niemalże przysłowiowa. Ale jest i zachwyt nad miastem, nie tylko nad jego zabytkami czy kuchnią, ale nad Paryżem jako całością, która wady łączy z zaletami tworząc nową jakość.

Co najbardziej mi się tutaj podobało, to próba zrozumienia miasta i jego mieszkańców. Clarke, jako osoba z zewnątrz, nie zawsze rozumie, dlaczego coś jest tak a nie inaczej, ale akceptuje to jako lokalny koloryt, bez którego Paryż nie byłby Paryżem. Nie namawia przyszłych turystów, by robić po swojemu i mówić wolno po angielsku, bo wtedy głupi francuski kelner na obsłuży. On wyjaśnia, jak zachować się poprawnie we francuskiej kawiarni, a wtedy zamawianie kawy stanie się przyjemnością (no, może nie do końca, ale po szczegóły odsyłam do książki).

W przyszłym roku roboczo planujemy z mamą i siostrą wypad do Paryża i myślę, że ta książka powinna nam w niej towarzyszyć wraz z przewodnikiem Pascala, a wtedy odkrywanie stolicy Francji nabierze koloru i  smaku. Dlatego szczerze polecam wielbicielom miasta i tym, którzy kiedyś planują je odwiedzić.


Moja ocena: 5/6

Stephen Clarke
Wyd. WAB
Warszawa 2012

Myślicie, że można to zakwalifikować do trójkowego wyzwania Sardegny – literatura podróżnicza?

piątek, 5 października 2012

U nas na Roosevelta



„McDusią” pani Musierowicz powróciła w wielkim stylu. A ja wraz z nią powróciłam do magicznego świata Jeżycjady, do mieszkania na Roosevelta, gdzie każdego przyjmą z otwartymi ramionami.

Nie ma sensu opisywać fabuły – ci, którzy czytają Jeżycjadę, i tak przeczytają (to już dziewiętnasty tom!), ci, którzy jeszcze nie znają (są tacy?), gdyby postanowili się zapoznać – tych odsyłam do tomów najpierwszych. Tutaj zatem będzie parę tylko impresyjek z mojego spotkania z powieścią.

Po pierwsze – dawno już nie było tak dobrego tomu. Mam wrażenie, że ostatni taki to był „Język Trolli”, a każdy kolejny już troszkę słabszy. A tu bach – majstersztyk, perełka, powrót do starych, dobrych czasów.

O właśnie, powrót! Ten cykl ma coś, czym nie może się pochwalić większość „seryjniaków” – czytelnik tak dobrze zna już ten wykreowany świat, że nie czyta o nim, a w nim ląduje. Po kilki latach znów zasiadłam za stołem w pełnej, ciepłej kuchni Borejków, jakbym właściwie nigdy z niej nie wychodziła – i co z tego, że ta kuchnia jest w Poznaniu? Bohaterów znam od urodzenia, ba! wiem, co się działo burzliwego, zanim na te świat przyszli. Jeszcze zanim się przedstawią, po pierwszych słowach opisu już widzę, kto się pakuje do przedpokoju – a to szalona Ida, a to zakręcony Bernard Żeromski. Laura, jak to Laura – wdzięczy się przed lustrem, senior rodu – Ignacy Borecko czuwa nad poprawna polszczyzną dwuletniego Ziutka, Gabriela czuwa nad wszystkim jak anioł stróż, a młodzieńcy już – Józinek i Ignacy Grzegorz wciąż rywalizują. Czytając takie książki ma się wrażenie, że jednak pewne rzeczy są niezmienne.

„McDusia” jest jednym z tomów Jeżycjady, które ja nazywam bożonarodzeniowymi – czyli chyba tymi najlepszymi, bo oprócz ciepła i uroku członków rodziny Borejków udziela nam się również świąteczna atmosfera, aż chciałoby się wyjrzeć za okno i zobaczyć wirujące śnieżynki… Troszkę żałuję, że nie zostawiłam sobie lektury na pierwszy dzień świąt, ale i tak jest bliżej niż dalej do Bożego Narodzenia, więc mała strata. Oczywiście, w moim prywatnym rankingu nic nie przebije „Noelki”, jeśli chodzi o tę porę roku, ale najnowszy tom cyklu dzielnie podąża tym tropem.


I tylko smucą czasem niektóre rzeczy. Smuci śmierć starych (bardzo starych!) bohaterów. Smuci dorastanie – postaci znane nam z poprzednich tomów dojrzały, rozjechały się po świecie – Francja, Holandia, Japonia… i tęskno za nimi. Jest ich już tak wielu, że przyznaję – nie wszystkich dokładnie pamiętam. Gdy na dłużej pojawiali się na kartach ostatniej powieści, przypominałam sobie ich losy, jak to jest na spotkaniu dawno niewidzianych znajomych, ale szereg tych, o których tylko napomknięto, przykryła już pierzynka zapomnienia. Muszę kiedyś wrócić do poprzednich tomów, by poznać ich na nowo. Smuci też powolne starzenie się seniorów rodu – Ignacego i Mili  – wciąż są z nami, ale czytelnik zastanawia się – ile jeszcze wspólnych tomów jest nam dane? Czy zamykając „McDusię” pożegnaliśmy ich już na zawsze? Czy jeszcze dane nam będzie przewrócić wspólnie strony kolejnych Jeżycjad?


Moja ocena: 5,5/6


Małgorzata Musierowicz McDusia
Wyd. Akapit Press
2012


Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik.

poniedziałek, 1 października 2012

Klasyk nie zawsze zachwyca



Damę Kameliową chciałam przeczytać już od jakiegoś czasu, konkretnie od ubiegłej jesieni, kiedy to byłam w operze na spektaklu La Traviata, którego treść oparta jest ściśle o powieść autorstwa Aleksandra Dumasa( syna). Wyczytałam sobie, że opera jest uproszczeniem tej książki i bardzo chciałam poznać jej pełną wersję. I trochę się zawiodłam, bowiem Dama Kameliowa  okazała się być prostą, krótką opowieścią, której właściwie skrócić już bardziej się nie da.

Powieść opowiada o pięknej kurtyzanie, Małgorzacie Gautier, będącej jedną z najbardziej pożądanych kobiet Paryża, oraz jej wielkiej miłości, młodym człowieku z, powiedzmy, wyższych sfer (choć nie najwyższych), Armandzie Duvalu. I tyle.

Wynudziła mnie ta książka i rozczarowała. Wiem, że nie wypada takich słów pisać o klasykach, ale takie właśnie mam odczucia. Cała książka to zapis rozmów i przemyśleń Armanda, który opowiada swoją historię przypadkowo poznanemu mężczyźnie, a przemyślenia te dotyczą, a jakże, miłości. Kochankowie przez całą książkę dokonują różnych działań w sekrecie przed tą drugą osobą, poświęcają się dla niej, ale rodzi to tylko nieporozumienia, głównie po stronie Armanda. Który, muszę to napisać, jest prawdopodobnie najgłupszą męską postacią literacką, jaką kiedykolwiek stworzono. Armand jest dziecinny, działa bez wyobraźni, bez polotu, jest niedomyślny, dlatego każde działanie Małgorzaty rozumie na opak i od razu się mści w najbardziej żałosny z możliwych sposobów. To co robi jest najlepszym dowodem prawdziwości słów, że zemsta najlepiej smakuje na zimno.  Ani razu nie domyślił się prawdziwych motywów działania ukochanej, nawet nie wziął pod uwagę, że może być inne wyjaśnienie, nie dostrzegał najbardziej oczywistych znaków. Z kolei postać Małgorzaty, choć moim zdaniem lepiej skonstruowana, to i tak nie przekonuje mnie, dlaczego Armand postanawia się zrujnować właśnie dla niej. Piękna, ale chorowita kurtyzana, która kilka lat wcześniej była niepiśmienną dziewką wiejską, którą miało pół miasta, która nie potrafi prowadzić kulturalnej rozmowy, która zawsze powie coś niestosownego, słowem – nic specjalnego. Nie jest to heroina, kobieta wyjątkowa, która mimo zawodu potrafi zachowywać się jak księżniczka i inteligencją i dowcipem rodzi powszechną sympatię, lub chociaż zrozumienie.

Dodatkowo irytowały mnie ciągłe wstawki finansowe w tej powieści. Większość bohaterów przynajmniej raz dokonuje wyceny, obliczeń, podaje konkretne liczby – ten ma 200 tysięcy rocznie, daje jej 40 tysięcy, ale ona potrzebuje co najmniej 100 tysięcy, więc inny daje jej pozostałe 60 tysięcy, żeby ona mogła rocznie wydać 120 tysięcy i mieć tylko 20 tysięcy długu. I jak tu się wczuwać w piękno nieszczęśliwej miłości?

Oczywiście, nie sposób nie docenić języka powieści, który jest piękny, plastyczny, wyrafinowany. Gdyby te dzisiejsze samozwańcze pisarki o miłości potrafiły TAK pisać, to mniej bym się dziwiła, że Zmierzch i 50 Shades of Grey są tak chętnie czytane. Nie można również przejść obojętnie nad obrazem Paryża XIX wieku, chociaż niewiele go jest, ukrytego w cieniu wzajemnych wzruszeń i zapewnień o miłości połączonych z rozmyślaniami Armanda, w których umysł jego kieruje go na manowce. Innymi słowy, forma wspaniała, treść rozczarowująca, nie pomaga nawet świadomość, że jest to historia do pewnego stopnia prawdziwa, zapis autobiograficzny samego autora i jego romansu. Romansu jak setki innych.

Moja ocena: 3/6

Aleksander Dumas (syn) Dama Kameliowa
Hachette Livre Polska, Świat Książki
Poessneck 2006

Książka przeczytana w ramach wyzwania trójka e-pik oraz wyzwania Z półki.



sobota, 22 września 2012

Opowieści policyjne - tylko dla czytelników o mocnych nerwach



Partnerki to książka napisana przez byłą chicagowską policjantkę, Ginę Gallo, opisująca 16 lat służby w szeregach policji. Wpisuje się w szeroki nurt tzw. true crime, gdyż skupia się na prawdziwych przypadkach do których Gallo lub jej koledzy zostali wezwani w trakcie pracy, jednocześnie jest to jedna  wielu tego typu książek wspomnieniowych, pisanych przez byłych policjantów, prawników i innych pracowników służb miejskich.  Jednak jest to książka niezwykła, wyjątkowa na tle innych do niej podobnych.

Autorka przeprowadza czytelnika przez całą swoją policyjną drogę. Zaczyna od wyjaśnienia, co skłoniło ją do wyboru danego zawodu, mimo iż dorastała w ciągłym strachu o swego ojca, również policjanta, dostrzegając, co jego zawód robi z nim i jego rodziną. Wraz z Gallo udajemy się najpierw do akademii policyjnej, która w niczym nie będzie przypominała tej ze słynnej komedii Akademia policyjna, poznamy prawa rządzące tą instytucją, miejsce rekruta w łańcuchu pokarmowym policji (dalej niż koniec), plan zajęć (wyczerpujący), stosunek instruktorów do adeptów (zły). Dzięki niej poznamy różne typy osób, które decydują się na wstąpienie do policji – rodziców zwabionych perspektywą stałej pensji i pakietem socjalnym, bohaterów pragnących ratować innych, twardzieli chcących sprawdzić się w roli stróżów prawa, policyjne fanki, pragnące mieć nieograniczony dostęp do obiektów swojego uwielbienia. Zobaczymy, kto dotrwa do końca, by zacząć pełnić zaszczytną ale i trudną rolę gliniarza na niebezpiecznych ulicach Chicago.

Autorka przyjęła bardzo ciekawą technikę opowiadania o swojej pracy – jej opowieść z jednej strony jest chronologicznym zapisem jej służby, z drugiej zaś podzielona jest na rozdziały, z których każdy odpowiada innej kwestii, którą Gallo porusza. Dzięki temu jednocześnie poznajemy jej życie, ale i otrzymujemy pełny, ciekawy ale i przerażający opis stosunków panujących w policji. Była policjantka nie stroni od trudnych tematów, nie oczyszcza ale i nie pognębia środowiska, w którym spędziła 16 lat życia. Czytelnik zaznajamia się z różnymi typami gliniarzy, trudnościami w awansie, stosunkiem do kobiet, działaniami wymierzonymi przeciwko różnym rodzajom przestępstw – awantury rodzinne, handel narkotykami, prostytucja to tematy, które przewijać się będą przez całą książkę. Jest to opowieść o korupcji, alkoholizmie i seksie, ale i o odwadze, partnerstwie, poczuciu, że „ktoś przecież musi to robić”.

Gina Gallo ma przy tym nie tylko wiele do powiedzenia, ale i wybitny talent do opowiadania. Nie powtarza się, nie wciska czytelnikowi masy frazesów, opisuje rzeczywistość taką jaka ona dla niej i jej przyjaciół  była, każde słowo obrazując przykładem z życia wziętym. Często są to obrazy smutne, okrutne, przerażające, z których wyziera tak olbrzymia nienawiść ludzi do siebie nawzajem, że kilkakrotnie musiałam odłożyć książkę na bok, aby odetchnąć. Jednocześnie opowieść o mieście i jego stróżach wielokrotnie wciągała mnie na długie godziny.

Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić to tłumaczenie. Przede wszystkim nie rozumiem, skąd tytuł Partnerki. Autorka owszem, kilkakrotnie w książce opisuje swoją współprace z druga policjantką, jednak poświęca tej współpracy najwyżej 4 rozdziały, i ten temat zdecydowanie nie jest kwintesencją całej książki. Oryginalny tytuł – Armed & Dangerous zupełnie spokojnie mógł być przetłumaczony dosłownie. Natomiast przy pojawiającym się parokrotnie w książce „sportowym szewrolecie” po prostu wymiękłam. W  Partnerkach czytelnik natknie się na wiele podobnych lapsusów, które może nie zawsze są oczywista pomyłką, ale dla osób bardziej zorientowanych w języku angielskim będą oczywistym dowodem nieznajomości slangu, który należało oddać w książce, a który poznać można chociażby oglądając amerykańskie „zabili go, uciekł” w oryginale.

Mimo niedoróbek językowych jest to jednak fascynująca pozycja, którą polecam każdemu, kto poza kryminałami lubi czasem poczytać o prawdziwych zbrodniach.

Moja ocena: 5,5/6

Gina Gallo Partnerki. Wspomnienia chicagowskiej policjantki
KDC
Warszawa 2003