O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

sobota, 31 marca 2012

Gdzie mól i rdza, i morderstwo


Przeczytałam kolejny dobry polski kryminał. Jednocześnie jest to pierwsza ukończona przez mnie książka od dwóch tygodni, czyli udało mi się przełamać jakąś złą aurę na czytanie.

„Gdzie mól i rdza” to kryminał z serii współczesnych – fabuła rozgrywa się na przestrzeni ostatnich kilku lat, a na tapecie znajdują się  aktualne wydarzenia polityczne i społeczne. Głównym bohaterem jest komisarz Przygodny, przed którym staje zadanie rozwikłania zagadki morderstwa pewnego starszego pana. Morderstwa nietypowego, ponieważ zadanego strzałą umaczaną w truciźnie rodem z Południowej Ameryki. Jednak zamiast szybkiego znalezienia mordercy, komisarz natrafia na kolejne nietypowe zabójstwa emerytów. W między czasie musi stawić czoła swemu małżeństwu, niechybnie chylącemu się ku upadkowi. W pracy pomagają mu aspirant Gajda, prowadzący na boku niestrudzenie śledztwo w sprawie koloru własnego biurka (znam ten ból), oraz dziennikarz kryminalny Kuriata. Szczególnie ciekawie pokazana jest przyjaźń między tym ostatnim a komisarzem, gdzie ręka rękę myje, a jednocześnie obaj panowie mogą sobie ufać i od czasu do czasu zalać się razem w trupa, wspominając pierwszą miłość. Cała powieść jest pełna silnych, męskich charakterów. Jednak fakt, że nie ma tu ani jednej pierwszo- lub nawet drugoplanowej postaci kobiecej nie powoduje, że autor zmarginalizował płeć piękną. Rzut oka na kobiety w ogóle, i w szczególe, z męskiego punktu widzenia uwidacznia, że nie ma jednej polityki mężczyzn wobec kobiet – są tacy, którzy nas szanują, i są tacy, którzy szukają tylko łatwego podrywu na jedną noc. Dlatego mimo, że zwykle lubię w kryminale mieć też policjantkę dla równowagi, to tutaj zupełnie mi nie przeszkadzało towarzystwo samych facetów.

Kryminał, mimo iż poważny w treści, jest pełen humoru. Kilka tekstów nawet sobie podkreśliłam, a przez jeden o mały włos nie zaczęłam się śmiać na zajęciach (czytałam pod ławką) – kiedy w kontekście polskiego zwyczaju „ku…wowania” na każdym kroku jeden z bohaterów wyraził zdziwienie, że nasza Konstytucja nie zaczyna się od słów: „My, k…wa” naród polski” – no coś  w tym jest. ;) Autor postarał się też o dwóch posterunkowych, przewijających się przez całą powieść, których masa ciała jest odwrotnie proporcjonalna do masy mózgu, czym odpowiadają w pełni potocznemu wyobrażeniu przedstawicieli ich zawodu.

Oprócz ciekawych postaci, również sama intryga kryminalna jest bardzo dobrze skonstruowana. Przyznam, że nie udało mi się do końca odkryć tożsamości mordercy. Rekonstrukcja wszystkich zdarzeń z jego punktu widzenia była może chwilami naciągana, jednak nie nieprawdopodobna. Jedyna wada tej książki, jaką dostrzegłam, to fakt, że autor nie odnosi się prawie w ogóle do pięknego miasta, w którym osadził fabułę. Poza kilkoma przypadkami, kiedy widzimy głównego bohatera idącego przez plac Solny lub jadącego ulicą Świdnicką, autor w ogóle nie oddaje atmosfery miasta, jego problemów (oprócz niedostania Expo), knajp, historii, czegokolwiek. Właściwie gdyby nie te parę geograficznych odniesień, akcja powieści mogłaby się toczyć gdziekolwiek – w Lublinie, w Poznaniu, w Warszawie, Krakowie, Szczecinie… Trochę szkoda, że autor nie wykorzystał potencjału Wrocławia w tej materii, zwłaszcza, że książka jest reklamowana jako kryminał wrocławski. Śledząc bohaterów przypominałam sobie trochę widoczki z mojej lipcowej wizyty w tym mieście i stwierdzam autorytatywnie, że Wrocław zasłużył na więcej. Mogłabym się jeszcze przyczepić do niektórych szczegółów, powiedzmy, prawno-kryminologicznych (takich jak to, że do każdego morderstwa we Wrocławiu leci zawsze ten sam prokurator – nie ma ich więcej w całym mieście?), ale to raczej moje początki zboczenia zawodowego niż ewidentne wady – pewnie dwa lata temu bym nich nie zauważyła. Dlatego książkę mogę z całą odpowiedzialnością polecić jako jeden z najlepszych kryminałów polskich, jakie czytałam. Dobrze, że powstają u nas takie książki.

Moja ocena: 5/6

Książka przeczytana dzięki uprzejmości Anety :)

piątek, 30 marca 2012

Konkurs na blogu Krimifantamania!

Zachęcam do odwiedzenia bloga Krimifantamania i wzięcia udziału w konkursie organizowanym przez Agnieszkę! Ponieważ blogowi-bohaterowi stuknęło 10 000 wejść, na pamiątkę tego historycznego wydarzenia wygrać można jedną z trzech książek. Jakich? Aby się dowiedzieć, musicie wejść na rzeczonego bloga :) Ja ze swojej strony mogę jedynie zachęcić do odwiedzin nie tylko konkursowych, ale i stałych. :)

czwartek, 29 marca 2012

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o filozofii, ale wstydzicie się zapytać


Dziś chciałabym zaprezentować książkę, którą kupiłam sobie kilka miesięcy temu i od tamtej pory podczytuję fragmentami. Jest to pozycja z gatunku popularnonaukowych, bardziej może popularno, niż naukowych, która w 50 zgrabnych, krótkich rozdziałach prezentuje najważniejsze, najsłynniejsze, lub z innego powodu naj-, teorie filozofii – od starożytności po wczoraj.

Autor wyjaśnia tutaj metaforę jaskini platońskiej, tłumaczy, na czym opierali się twórcy Matrixa, pokazuje różnice między gilotyną  Hume’a a brzytwą Ockhama, przybliża treść dylematu więźnia, jak również odwołuje się do szeregu innych teorii, o których prawdopodobnie większość z was słyszała lub czytała. Nie znajdziecie tu żadnych wyrafinowanych teorii, wymagającej specjalistycznego backgroundu aby zrozumieć, o co chodzi. Właśnie taki cel przyświecał Benowi Dupre, oraz twórcom tej ciekawej serii. Książka  ma wyjaśnić w maksymalnie prosty, ale nie upraszczający sposób, najważniejsze pojęcia z danej dziedziny. Nie miejcie złudzeń – na pewno nie przygotuje was to do egzaminu z filozofii, ani nie uczyni filozofami. Nie odpowie też na pytania, które nurtują filozofów od zarania.  Książka przybliża tylko, o czym jest dana teoria, i dlaczego właściwie jest to jakiś problem, poddając temat do rozważań, nie gotowe odpowiedzi.

Dlaczego ta pozycja jest przydatna? Myślę, że wielu z was zdarzyło się w trakcie czytania czy oglądania serialu (mam tu głównie na myśli rzeczy typu Bones czy CSI) natrafić na pojęcie, którego nie rozumieliście, i konieczne było odłożenie na chwilę książki, czy wrzucenie pauzy, i sprawdzenie w Internecie o co chodzi. „50 teorii filozofii, które powinieneś znać” zawierają w sobie te pojęcia, do których autorzy książek, dziennikarze, naukowcy czy szerokiego rozumiani specjaliści, jak również bohaterowie filmów czy seriali, najczęściej się odnoszą. Wiedza, choćby pobieżna, o co chodzi, pozwoli każdemu lepiej zrozumieć otaczający nas świat – i to nie tylko tzw. wytwory kultury.

Dużym plusem tej książki są przykłady, często z życia wzięte, obrazujące dany problem, jak również krótkie motta – podsumowania, które zachęcają do własnych rozważań na interesujący nas temat. Teorie prezentowane w tej książce nie są uporządkowane chronologicznie, jednak znajdująca się w książce linia czasu (pod każdym rozdziałem oddzielna) pozwala umiejscowić dana teorię czy tezę nie tylko w czasie, ale i w kontekście przemyśleń innych filozofów. Dzięki temu zabiegowi czytelnik widzi, że filozofia to jednak uporządkowana dziedzina, gdzie nic (prawie nic) nie pojawiało się z nieba, ale miało swój punkt wyjścia w przemyśleniach poprzedników.

Podsumowując – polecam każdemu, kto jeszcze nigdy nie miał do czynienia z filozofią, a chciałby zdobyć jakąś podstawową wiedzę, albo czyja wiedza filozoficzna jest nieuporządkowana i fragmentaryczna, oraz każdemu, kto po prostu chciałby poszerzyć swoje horyzonty w tym kierunku. N marginesie dodam, że sposób, w jaki zrobiona jest książka zachęcił mnie do sięgnięcia po pozostałe z serii, dotyczące chociażby genetyki czy psychologii, z których moja wiedza jest jeszcze mniejsza niż z filozofii.

Moja ocena: 5/6

PS Z tej samej serii, tego samego autora, wyszła też książka „50 wielki teorii które powinieneś znać”. Po pobieżnym przewertowaniu stwierdzam, ze to to samo, lub prawie to samo, co „50 teorii filozofii”.

PS 2 Jakby się dobrze zastanowić, to książka ta spełnia warunki wyzwania "Z półki" - więc czwarta pozycja zrealizowana! :D

poniedziałek, 26 marca 2012

Chwalę się i dziękuję :)

Oto książka otrzymana od anetapzn :)

Wróciłam dziś do domu po kolejnym, męczącym dniu i czekała na mnie na biurku fantastyczna niespodzianka – „Gdzie mól i rdza” Pawła Pollaka. Książkę otrzymałam od anetapzn, za co serdecznie dziękuję! Była to nagroda za opublikowanie 200. komentarza na blog pasje i fascynacje mola książkowego, który to komentarz zdarzył się być moim :). Oczywiście do razu przystąpiłam do lektury – po tych kilku stronach, które zdążyłam przeczytać obiecuję sobie świetną, kryminalną przygodę, z której recenzję zamieszczę już wkrótce.

sobota, 24 marca 2012

"Teleny" Oscar Wilde

Zdjęcie wzięte z Wikipedii

W podróż do Hiszpanii zaprałam ze sobą między innymi powieść „Teleny” domniemanego autorstwa Oscara Wilde’a. Kupiłam ją pod koniec zeszłego roku i czekałam na odpowiednią sposobność, żeby się za nią zabrać. Dodatkowym plusem był fakt, że książkę zdeklarowałam do wyzwania „Z półki”, i że byłby to w końcu jakiś „klasyk”, którą to literaturę od jakiegoś czasu sromotnie zaniedbywałam. No i oczywiście postać autora, którego uwielbiam, też miała ważkie znaczenie – co jak co, ale Wilde mnie nie zawiedzie. No i w końcu rozmiary i niewielka waga tej książki zadecydowały, że na pokład Boeinga pójdzie ze mną „Teleny”. Nastawiałam się na wspaniałą lekturę, oj nastawiałam…

No i się rozczarowałam. Ale od początku. Powieść opowiada o młodzieńcu żyjącym w XIX-wiecznej Anglii, w sferach, nazwijmy to, wyższych. Chłopiec w pewnym momencie zaczyna się orientować, że kobiety jakoś szczególnie go nie pociągają. Co innego mężczyźni… Poznajemy całą drogę seksualną Kamila – od budzącego zainteresowania się fizycznością, poprzez erotyczne sny i masturbację, pewne zabawne sytuacje związane z pierwszym zakochaniem, poprzez budzące się uczucie do mężczyzny, próby jego zwalczenia, w końcu wdanie się w ognisty romans z węgierskim muzykiem. Generalnie mamy tu wszystko, co tylko ludzka wyobraźnia wespół z poszukiwaniem rozkoszy kiedykolwiek stworzyła. Na początku powieść ma sporo wspólnego z „Portretem Doriana Graya” – ta sama atmosfera, te same rozrywki wyższej klasy, te same sztywne zasady postępowania, w których to główny bohater czuje się coraz mniej komfortowo. Zdarzają się też sytuacje zabawne, przy czytaniu których musiałam uważać, by nie śmiać się na cały regulator – współpasażerowie mogliby poczuć się zgorszeni lub nawet przestraszeni takim wybuchem entuzjazmu.

Jednak książka okazała się powoli napędzająca się machiną – jakby została napisana przez kilka osób (co jest domniemywane przez specjalistów), które postanowiły się nawzajem prześcignąć w tworzeniu coraz bardziej wymyślnych obrazów. Od erotyki mamy tu płynne przejście do pornografii, a stamtąd do przemocy i okrucieństwa. I na tym okrucieństwie skończyłam – jakieś 30 stron przed końcem przerwałam lekturę i chyba już do niej nie wrócę. Przeczytawszy opis pewnej koszmarnej sceny, przez dwa dni nie mogłam się otrząsnąć, a do dziś pozostał mi niesmak. Wrażenia nie udało się zatrzeć nawet nocnym spacerem pod kościołem Sagrada Familia, a nie można powiedzieć, że było to małe przeżycie. O tym, jak mną wstrząsnęła lektura, najlepiej świadczyć może fakt, że do dziś książka leży grzbietem do tyłu, i nie zamieściłam zdjęcia okładki na blogu – za każdym razem jak ją widzę, od razu mi się przypomina treść. A nie jestem osobą przesadnie wrażliwą – bez mrugnięcia powieki czytam  nieraz rzeczy, które innych przyprawiają o palpitację serca. Więc sami sobie wyobraźcie, czego trzeba, żeby mnie odrzuciło.

Moja ocena książki zaraz po lekturze – 1/6. Teraz zastanawiam się jednak, czy nie pozostawić książki w ogóle bez oceny. Ocena powinna przynajmniej pretendować do jakiegoś tam obiektywizmu, a w tym przypadku nie jestem do tego zdolna. Na pewno fakt, że książka wzbudziła we mnie takie silne, emocje (w XXI wieku! A mówią, że w XIX to był skandal!), świadczy o talencie, z jakim została napisana. Sam  styl w jakim ją napisano, też jest bardzo dobry – wszak Wilde przynajmniej przyłożył do niej rękę, jeśli nawet całej nie napisał. Ale jestem na ta książkę po prostu zła, bo trochę zniszczyła mi wyjazd – moje myśli co chwilę powracały do tej jednej sceny, i nie mogłam się jej pozbyć z głowy (znacie to? – uparte kierowanie wzroku na coś, co nas obrzydza – ludzki łeb tak już działa). Dlatego kto się nie boi i chce sobie wyrobić własne zdanie – odsyłam do lektury.

Książkę usiłowałam przeczytać w ramach wyzwania „Z półki”.  Można powiedzieć, że cel został osiągnięty – z półki zniknęła kolejna nie ruszona pozycja. A że nie dam rady skończyć to już nie moja wina.

Stan wyzwania na dzień dzisiejszy – 3 z 20 założonych.

czwartek, 22 marca 2012

Marcowy stosik, chyłkiem fotografowany


Nie ma takiej możliwości, abym w danym miesiącu zaprzestała kupowania książek. Tym bardziej, że ktoś postanowił pognębić mnie i moje finanse i otworzył dyskont w Empiku na mojej stałej trasie wędrówki. I tym bardziej, że dwa razy w tygodniu mam zajęcia dokładnie naprzeciwko Taniej Książki. Toteż uzbierało się trochę tego, więc się pochwalę:

1.       Zuch -  Edmund White – częściowo autobiograficzna opowieść o życiu homoseksualisty w Ameryce w II połowie XX wieku, ale też o panoramie obyczajowej tego miejsca w tym czasie. 37 zł.
2.       Nieprzyjaciel Boga – Bernard Cornwell – II tom Trylogii Arturiańskiej, której tom I Zimowy monarcha recenzowałam w lutym w ramach wyzwania Trójka e-pik. 9.90 zł.
3.       Wichura w Hawanie – Leonardo Padura – znowu II tom, tylko że tym razem nie czytałam jeszcze pierwszego, który leży na półce od dwóch lat. Mam nadzieję że w końcu się zmobilizuję. 9.90 zł.
4.       Wyśnione szczęście – Kristin Hannah – chodziłam wokół tej książki od kilku tygodni, bo zainteresował mnie opis na tylniej okładce, ale ciągle wydawało mi się, że 15 zł. za taką cieniutką książeczkę to jednak za dużo. Ale w końcu ciekawość zwyciężyła, zwłaszcza że dużo dobrego słyszałam o tej autorce. 15 zł.
5.       Powrót do Brideshead – Evelyn Waugh – Anglia w XX-leciu międzywojennym czyli moje ulubione klimaty. Mam nadzieję obejrzeć potem film na jej podstawie. 9.90 zł.
6.       Na południe od Broad – Pat Conroy – jeszcze nic nie czytałam tego autora,  podobno bardzo dobry, będę miała okazję się przekonać na własnej skórze. 9.90 zł.

Jest jeszcze punkt siódmy – Piąta kobieta Mankella, ale zorientowałam się za późno, że nie zrobiłam zdjęcia z jej udziałem. Narzędzie zbrodni (aparat) zostało schowane, kabel USB zawinął się i zniknął na kolejne pół roku, a nabytki pochowałam po półkach, by wtopiły się w tło i domownicy nie zobaczyli, że coś przybyło. Więc uwierzcie na słowo, Mankella nowego też mam, za obłędną cenę 9.70 zł. (oczywiście za rogiem znalazłam za 5 zł. ale takie jest życie).

Czasem jest tak, że z polowania nie przynoszę nic, albo jedną małą książeczkę, czasem jednak trafia się dzień, kiedy książki aż pchają się w ręce. Niestety nie wszystkie można kupić i trzeba przed kasą dokonać rozdzierającego serce wyboru – kto idzie, kto zostaje, z pełną świadomością, że jutro już nich nie będzie. To mnie właśnie dziś spotkało, kiedy w bólem w sercu i łzami w oczach odkładałam z powrotem Ciało Tess Geritssen, Slumdog: milioner z ulicy Vikasa Svarupa i Rzekę genów Richarda Dawkinsa. Już ich pewnie nigdy nie zobaczę…


PS Kupiłam jeszcze Postępowanie administracyjne i sądowo administracyjne w diagramach, ale wierzcie lub  nie, nie dla przyjemności ;).

wtorek, 20 marca 2012

Zakochana w Barcelonie – raport i trochę zdjęć


Zgodnie z zapowiedzią, ostatni tydzień spędziłam w najwspanialszym mieście na świecie. Tak, proszę Państwa, na świecie i mówi to krakus zapatrzony w swoje rodzinne miasto jak dewotka w święty obrazek. Po dogłębnym przemyśleniu swych uczuć stwierdzam, że Kraków jest dla mnie jak najbliższa rodzina – nie wybierasz jej, ale i tak ją kochasz. Barcelona natomiast to miłość od pierwszego wejrzenia – początkowo bezkrytyczna, jednak powoli dojrzewająca w hiszpańskim słońcu. Miłość na odległość, bo niestety ze stolicy Małopolski do stolicy Katalonii jest dokładnie tak samo daleko jak z Katalonii do Małopolski, o czym boleśnie przekonały się moje kości  w samolocie ;).

Nie da rady opisać wrażenia, jakie zrobiło na mnie to miasto, więc nawet nie będę próbować. Przewodnika też nie będę przepisywać, bo po co. Postaram się tylko wspomnieć o kilku rzeczach, które zapadły mi w pamięć (oczywiście poza wspaniałymi zabytkami).

 
Lotnisko. Barcelona ma olbrzymie lotnisko, jedno a porządne, składające się w dwóch terminali, obsługujące rocznie około 30 mln. pasażerów.  Nie było to pierwsze duże lotnisko jakie widziałam, i nie dziwi fakt, że tak wielkie miasto ma taki porządny port lotniczy. Jednak kiedy je zobaczyłam chwilę po lądowaniu, mając jeszcze przed oczami chwalone szeroko i wysoko Katowice-Pyrzowice, lub dobrze mi znane Kraków-Balice, poczułam Kompleks Pipiduwy vel Syndrom Ubogiej Krewnej. Grupa klaskających rodaków też mi nie pomogła. Samo lotnisko jest tak wspaniale zorganizowane, że właściwie samo prowadzi do pociągu, gdzie obsługa sama prosi się o to, by pomóc ci kupić odpowiedni bilet, a sam pociąg jedzie do Barcelony, uwaga, co 20 minut! Szok, kiedy w Kraku spóźnisz się na strefowy na lotnisku, to kaplica, następny masz za 50-60 minut. I kij z tym, że ktoś ma samolot. Nie że teraz będę na każdym kroku kalać własne gniazdo, ale okazuje się, że pewne idee do nas jeszcze nie dotarły.

Infrastruktura. Po całej Barcelonie poruszałam się metrem, poza miasto wyruszałam różnorakimi pociągami i kolejkami, oprócz tego oczy moje widziały niezliczone porządne drogi, czyste chodniki, tunele nie śmierdzące moczem, połączenia między jednym a drugim środkiem transportu, automaty biletowe. Barcelona ma wspaniała infrastrukturę – nowe pociągi, liczne połączenia, wszystko zorganizowane tak jasno i klarownie, że nawet średnio rozgarnięty szympans po jednym dniu bezproblemowo porusza się po tym wspaniałym mieście. I tylko dziw bierze, że oni tez mieli II wojnę, mieli wojnę domową i generała Franco, mieli i mają kryzys. I u nich się da, a u nas nie.

 
Czytanie. Tak, oczywiście, na blogu o książkach nie mogło zabraknąć tego tematu. A jest o czym pisać, bo mieszkańcy Barcelony czytać lubią i to dużo. Spędzają w końcu sporą część swojego życia w metrze, toteż wielu z nich ma ze sobą książkę. Nie jest to nic dziwnego, u nas też ludzie czytają w środkach transportu. Tyle, że w Barcelonie przybrało to rodzaj masowego ruchu, nieraz ponad połowa współpasażerów jednego wagonu czyta. I to nie malutkie pockety, czy cieniutkie nowelki. Barcelończycy wolą opasłe tomiska, 500 stron w górę, najlepiej w twardej oprawie. I dźwigają to chętnie ze sobą po schodach i w tunelach. A co czytają? Ano różnie – literaturę lokalną – autorów których nawet nie znam, bestsellery jak książki Barbary Wood, Kena Folletta czy Georga Martina. Ale też rzeczy ambitniejsze – jeden pan w pociągu czytał „Podróże Herodota” Kapuścińskiego! Oczywiście po hiszpańsku. ja natomiast czytałam "Władcę Barcelony", jednak czasu na to miałam niewiele i przede mną jeszcze połowa tej fascynującej powieści.
Atmosfera. Barcelona, jak wiele innych miast, ma swoją własna, niepowtarzalną atmosferę. Piękne secesyjne budynki, obłędne zapachy owoców, kawy i słodkich bułeczek, muzyka grana na każdym kroku przez ulicznych grajków. Europejska architektura i tropikalne palmy. Szaleństwo kolorów, zapoczątkowane przez Gaudiego i powielane aż do dziś na każdym kroku. Ale też, co mnie osobiście zaskoczyło, porządek, punktualność i organizacja. Jadąc do Hiszpanii, spodziewałam się, że jej mieszkańcy, podobnie jak Włosi, będą trochę niezorganizowani, ospali, nigdzie się niespieszący. Tymczasem Hiszpanie najwyraźniej nabrali nieco dobrych zwyczajów od przebywających tam wcześniej Habsburgów, ale nie przejęli pośpiechu i stresu z powodu braku czasu. Nikt tam nie leci na zbity pysk i nie patrzy nerwowo na zegarek, nie stresuje się upływającym czasem, a jednak wszystko zrobione jest wtedy, kiedy ma być – pociąg ma odjechać o 6 rano – odjeżdża punktualnie. Pan ma przyjść po klucze o 19.30 – nie przychodzi za wcześnie ani za późno. Mieszkańcy Barcelony najwyraźniej odkryli jakąś tajemnicę nieznaną reszcie świata – jak się nie spieszyć a mieć wszystko zrobione, i jeszcze czas na sjestę. To powoduje, że w tym mieście naprawdę chce się żyć, a nie tylko egzystować.
 
Architektura. Barcelona najbardziej słynie z budowli zaprojektowanych przez Gaudiego. Do tej pory ledwo ledwo kojarzyłam to nazwisko, ale niezbyt dokładnie łączyłam je z konkretnymi projektami. Ale po wielogodzinnych spacerach ulicami miasta zrozumiałam, jak olbrzymia wyobraźnię musiał mieć ten człowiek, aby z takim rozmachem projektować pałace, kamienice, park i kościół Sagrada Familia. Szczególnie ten ostatni sprawił, że literalnie kopara mi opadła. Na zdjęciach nigdy mi się nie podobał, ponieważ z daleka wyglądał, jakby, no przepraszam, został dość intensywnie pokryty ptasimi ekskrementami. Dopiero z bliska, przy porządnym zadarciu głowy zauważyłam, że jest to olbrzymia ilość misternie rzeźbionych elementów – postaci, roślin, zwierząt, czego dusza zapragnie, będzie jej dane. Inne dzieła Gaudiego też robią niesamowite wrażenie, przede wszystkim kolorami, którymi się mienią, jak chociażby pałac i park Guell. Ten styl był i jest wielokrotnie powielany przez innych artystów, co sprawia, że Barcelona mieni się wszystkimi barwami, jakie tylko człowiek i natura wespół stworzyli.

 
To tylko kilka impresyjek, które przychodzą mi do głowy zaraz po powrocie. Nie jest to może klasycznie raport z podróży, ale też mój styl zwiedzania świata to nie tylko koncentrowanie się na atrakcjach turystycznych (oczywiście głównie po to tam jadę, ale nie tylko). Staram się też zawsze patrzeć na miasto jako miejsce do życia, stąd później uwagi o czystym metrze czy dobrej kawie. Muszę wyznać, że żadne miasto do tej pory nie wywarło na mnie takiego wrażenia jak Barcelona, i już kombinuję, jakby tam wrócić. Toteż nie jest to na pewno jedyny o niej wpis na moim blogu, zaręczam, że Barcą będę jeszcze „pluła” przy wielu okazjach - do znudzenia.

Moja ocena w sześciostopniowej skali? Siedem!

poniedziałek, 12 marca 2012

Ponowne spotkanie z Wallanderem, złośliwość rzeczy martwych i buzi na pożegnanie


Część wyzwania Trójka e-pik, która wzywa do przeczytania skandynawskiego kryminału, niestety została przez mnie potraktowana po macoszemu – powód: totalny brak czasu. Toteż na tapetę wzięłam drugi tom opowiadań o komisarzu (ups, wtedy jeszcze inspektorze) Kurcie Wallanderze autorstwa Henninga Mankella. Po zakończeniu serii kryminałów o komisarzu Mankell postanowił wydać jeszcze opowiadania, które opisują życie i początki kariery naszego ulubionego szwedzkiego gliniarza. Można by pomyśleć, że pisarz zastosował w tym przypadku technikę „odgrzej starego kotleta w mikrofali, przykryj kapustą, nikt się nie kapnie”, gdyby nie fakt, że Mankell trzyma  tu poziom jak zwykle.

W drugim tomie opowiadań „Mężczyzna na plaży. Śmierć fotografa” Wallander musi rozwikłać dwie tajemnicze sprawy. W pierwszym tekście szuka przyczyny śmierci mężczyzny, który zmarł w taksówce, w drugim usiłuje dociec, kto chciałby zabić zamkniętego w sobie fotografa w jego własnym atelier. Podczas gdy w pierwszym tomie Wallander jest jeszcze żółtodziobem, w tych opowieściach widzimy już dojrzałego gliniarza, który zaczyna wieść prym w czasie śledztwa i przerastać swojego mistrza, Rydberga. Czytając tą niewielką rozmiarowo książkę (150 stron) nie tylko poznajemy krok po kroku historię kryzysu jego małżeństwa z Moną, ale odkrywamy też znane nam już przyzwyczajenia komisarza – wczesne wstawanie i muzyka klasyczna. Jednak przede wszystkim mamy tutaj dwie dobrze skrojone kryminalne historie i zaskakujące rozwiązania. Prawdziwa gratka dla fanów Wallandera!

Moja ocena: 5/6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik i wyzwania „Z półki”.

Miałam dziś dołek, spowodowany przemęczeniem i złą pogodą, toteż postanowiłam złamać swoje przyrzeczenie nie kupowania książek i wrócić na Gotlandię przy pomocy drugiego kryminału Mari Jungestedt. I oczywiście w całym Krakowie (czytaj: na Rynku Głównym) tego jednego tomu nie było. Materia sprzysięgła się chyba, abym jednak nie kupowała nowych książek, przynajmniej póki nie przeczytam starych.

Buzi na pożegnanie dostajecie ode mnie dlatego, że na tydzień wyfruwam z Kraka, zobaczyć jak jest gdzie indziej i dlaczego w Krakowie lepiej. Destynacja to Barcelona, toteż pochodzę sobie trochę ulicami, o których czytałam w „Cieniu wiatru” i przygotuję się mentalnie na kolejną książkę Zafona, która już w kwietniu! Toteż przez tydzień mnie tu nie będzie – mam nadzieję, że nie zapomnicie o mnie J. Bardzo się cieszę, że trochę odpocznę i nabiorę dystansu – jak Boga kocham, nie siadłam spokojnie od trzech tygodni!  Mam też nadzieję, że w czasie mojej nieobecności parę spraw samo się tu rozwiąże, więc będę mogła się skupić na tym co ważne – czyli czytaniu ;)

piątek, 9 marca 2012

Słodkie małe kłamczuchy i dziewczę z piekła rodem


Pewnie nigdy nie zabrałabym się za czytanie tej książki, gdyby nie wyzwanie Trójka e-pik, które w tym miesięcy wymaga od uczestników przeczytania jednej książki z gatunku literatura młodzieżowa. Jeśli o mnie chodzi, to jest to prawdziwe Wyzwanie, bo sama z własnej woli dosyć rzadko sięgam to tego typu literaturę. Po „Kłamczuchy” sięgnęłam z dwóch powodów: oglądałam serial, który jest świetny, a książka na trochę ponad 200 stron (a ja mam niewiele czasu na czytanie). Podejrzewałam, że może to być książka tak kiepska, że rzucę nią po kilku stronach, ale okazało się, na szczęście, inaczej.

Jest to historia o pięciu przyjaciółkach pochodzących z amerykańskiej klasy wyższej, zamieszkujących niewielkie miasteczko na wschodnim wybrzeżu: Alison, Hannah, Aria, Emily i Spencer. Chociaż wszystkie są równe wiekiem i statusem społecznym, prym wiedzie, jak zwykle, jedna: Alison. Kiedy dziewczyna znika w  niewyjaśnionych okolicznościach, paczka przyjaciółek rozpada się i każda idzie w swoja stronę. Spotykamy je ponownie po 3 latach. Dziewczyny się zmieniły, ale w głębi siebie wciąż przeżywają swoją przyjaźń z Alison oraz jej zniknięcie. A okazuje się, że nie była to przyjaźń jak z bajki. Tak naprawdę Ali była, przepraszam za wyrażenie, „pomiotem piekieł”, a wiele wspomnień z nią związanych jest dla bohaterek niezwykle bolesna i nieprzyjemna. Ali lubiła bowiem kolekcjonować ludzkie sekrety, w tym sekrety przyjaciółek, i nigdy nie można było być pewnym czy ich nie wyjawi. Była tez prowodyrem złośliwych „akcji” przeciwko innym uczniom ich prywatnej szkoły. Po 3 latach od jej zaginięcia dziewczyny nagle zaczynają otrzymywać SMSy odnoszące się do ich sekretów – sekretów, o których tylko Ali wiedziała. A autor podpisuje się tajemniczym A…

Nie jest to zła książka. Dobrze napisana, świetnie się czyta, postacie są ciekawie skonstruowane, każda z bohaterek ma inny charakter, inny styl, zainteresowania.  Ale książka ma też jedną, sporą wadę – jest pusta.

Już wyjaśniam. „Kłamczuchy” to książka dla młodzieży, konkretniej – dla dziewczyn, mimo iż dorosłym też dobrze się ją czyta. Ale wydaje mi się, że taka książka powinna jednak zawierać jakiś morał, przesłanie, cokolwiek.  Nie mówię, że ma to być oda do przyzwoitości, powinno być jak najbardziej oparte na rzeczywistości, a w rzeczywistości młodzież niewinna nie jest. Jednak główne bohaterki „Kłamczuch” to bogate, rozpuszczone, trochę głupiutkie dziewczyny, które podrywają starszych facetów, kradną biżuterię w sklepie i spędzają długie godziny po lekcjach na dodatkowych zajęciach, których nie znoszą, ale które dobrze wyglądają na aplikacji na uczelnię.  Możliwe, że tak jest naprawdę w Ameryce, ale nie kupuję obrazu 18-latki siedzącej  w mini na lunchu, sączącej czerwone wino, albo siedzącej w barze i popijającej szkocką. Albo po szkole angażującej się w komitet tworzący księgę pamiątkową, samorząd szkolny, drużynę hokeja, dodatkowe zajęcia do egzaminów i jeszcze mającej czas podrywać narzeczonego siostry. Poza tym cała fabuła opiera się na usilnych staraniach bohaterek, aby pewna brzydka prawda nie wyszła na jaw. Dziewczyny wolą utrudniać śledztwo w sprawie zaginięcia ich przyjaciółki, niż pozwolić, aby ich sekrety nie wyszły na jaw.  Czytając książkę, miałam cały czas przed oczyma dziewczyny z serialu, który, choć wiernie oparty na książce, stworzył lepsze postacie. Dziewczyny z serialu nie były idealne, ale dały się lubić. Dziewczyn z książki lubić się nie da.

No i wyszło, że książka zła, a to nie prawda. Polecam na jedno lub dwa popołudnia, jako odpoczynek nieskalany głębszą myślą.

Moja ocena: 4,5/6 

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik.

poniedziałek, 5 marca 2012

Nowe-stare wyzwanie





Lutowe wyzwanie sardegny zakończyłam pomyślnie, przeczytawszy 3 książki ze wskazanych przez pomysłodawczynię gatunków, tj:
Thriller - "Niewidzialny" Mari Jungstedt
Fantastyka - "Zimowy monarcha" Bernard Cornwell
Obyczajowa - "Tawerna przy Klonowej" Sharon Owens.

W marcu postanowiłam wziąć udział w kolejnym wydaniu  wyzwania Trójka e-pik. W tym miesiącu czytamy: literaturę młodzieżową, skandynawski kryminał i romans. Jeszcze nie zdecydowałam się co do młodzieżowej, kryminał zostanie odfajkowany najprawdopodobniej "Rajem" Lizy Marklund, romans na marzec to natomiast "Idealna para" Susan Elizabeth Phillips.

Trzymajcie kciuki!


niedziela, 4 marca 2012

Nasze ulubione seriale

Do zabawy zaprosiła mnie Agnieszka, a jako fan seriali oczywiście muszę wziąć w niej udział - będzie ekshibicjonizm na maxa :)

Zasady:
1. Opublikuj u siebie na blogu posta z tym tagiem.
2. Napisz., kto cie otagował.
3. Zaproś co najmniej 5 innych osób
4. Wymień i opisz kilka swoich ulubionych seriali.


Kryminalne:

CSI. Kryminalne zagadki Las Vegas – pierwszy serial kryminalny z gatunku „mądrych”, czy takich, gdzie zagadkę rozwiązuje grupa ludzi, a nie jeden super-glina, rozwiązanie zagadki oparte na czymś więcej niż przeczuciu, a mordercy czasem udaje się uniknąć kary. Wprawdzie zajęcia z kryminalistyki trochę ostudziły mój entuzjazm, ale wciąż uważam, ze to najlepszy serial kryminalny.
 No i to Vegas!


 
Numb3rs. Wzór – Żałuję, że tego serialu nie oglądałam, będąc w liceum. Wtedy na pewno zachęciłby mnie do nauki matematyki, której nienawidziłam nienawiścią szczerą i głęboką, a która może się okazać fascynującym narzędziem rozwiązywania problemów (nie tylko matematycznych). Chociaż oczywiście serial jest trochę naciągany, ale tak świetnie zrobiony, że zupełnie to nie przeszkadza.

Bones. Kości – zaczęłam oglądać ten serial pod wpływem jednej z książek Kathy Reich, którą wzięłam ze sobą na wakacje (bodajże “Kości w proch”). Kryminał bardzo mi się podobał, serial okazał się tylko luźno związany z powieściami (inni bohaterowie, inne miejsca), ale zarówno filmowa jak i książkowa bohaterka przypadły mi do gustu.


Animowane:

My Liitle Pony. Mój mały kucyk – tak, wiem, straszne. Pierwotna wersja tego serialu była moją ukochaną bajka dzieciństwa, w czasie sesji chciałam się odmóżdżyć, no i się wciągnęłam. Swoją drogą całkiem mądra bajka – ma wrażenie, że za tzw. „moich czasów” kreskówki były bardziej prymitywne, w sensie postać idzie i widzi jabłko i krzyczy „O, jabłko!”. Współcześnie kreskówki są robione z humorem i przymrużeniem  oka – nie robi się z dzieci idiotów, które nie są w stanie wyczuć dobrego kawału.

 
Sailor Moon. Czarodziejka z Księżyca – druga ukochana bajka, ale trochę późniejszego dzieciństwa (początek podstawówki). Pamiętam do dziś, ze na każdej przerwie byłam Czarodziejką z Jowisza, bo miałam brązowy kucyk. Oczywiście każda dziewczynka chciała być Czarodziejką z Księżyca, ale to było zarezerwowane dla blondynek. Obejrzałam ten serial po latach, kiedy praktycznie nic już nie pamiętałam, i byłam w lekkim szoku widząc, z jaką lekkością poradzoną sobie tym anime z takimi tematami jak np. homoseksualizm – polityka no big deal, są i już. A przy tym serial jest strasznie zabawny, idealny by się rozluźnić. No i te postacie są przepiękne: poniżej moje dwie ulubione – można się nie zakochać?
 

Czarny charakter :)
Jak myślicie - chłopak czy dziewczyna?









Inne


Star Trek Voyager – znowu – generalnie nie oglądam SF, ale w świecie Star Treka zakochałam się właśnie dzięki tej odsłonie.  To piąty z sześciu seriali z serii, pierwszy i jedyny w którym funkcje kapitana statku kosmicznego pełni kobieta, jest również najdroższym w produkcji ze względu na najlepsze efekty specjalne (oczywiście serial z lat 90. Teraz ogląda się raczej z czułością niż z „ŁAŁ” na ustach). To, co najbardziej mi się w nim podoba, to świetnie skonstruowane i zagrane postacie – nie miałam z tym serialu ulubionych bohaterów, bo wszyscy byli wspaniali. W serialu nie brak też humoru, ale i trudniejszych tematów, z którymi muszą radzić sobie postaci, ale i my w ciągle zmieniającej się rzeczywistości.
 
Pretty Little Liars – raczej nie oglądam seriali dla młodzieży, ale ten jest świetny. Fabuła kluczy, wije się od pierwszego odcinka, ledwo zakończy się jeden wątek, zaczyna następny, jak, że nie można przestać oglądać. Cały czas nie wiadomo, czy to bardziej horror, kryminał czy sensacja, i nijak nie można przewidzieć jak to się skończy. Jedyne, co razi, to 16-latki chodzące do szkoły w mini i pończochach, romansujące z  nauczycielami, jeżdżące wypasionymi furami z sprawdzą zawodowego kierowcy. Ale to może szok kulturowy ;)


 
Było tego dużo więcej – dużo więcej seriali, które swego czasu oglądałam w kółko, siedziałam z nosem przy ekranie i fukałam groźnie na każdego, kto mi przeszkadzał. Tak było chociażby z „Brygadą ratunkową”, „Heores” czy „Jag”. Ale to do tych powyższych najchętniej wracam co jakiś czas.


Dobrej zabawy!


Zdjęcia wzięłam z szeroko pojętego Internetu – nie są moje, nie roszczę sobie do nich pretensji i złamanego grosza na nich nie zarabiam.