Dziś trochę odchodzę od minimalistyczno-organizacyjnych
tematów (ale nie lękajcie się, jeszcze mam dwie książki w tym typie do
opisania). Zrobiłam sobie ostatnio przerwę od sprzątania i udałam się tam,
gdzie muszę wylądować kilka razy do roku, aby zachować zdrowie psychiczne. Tym
miejscem są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, a podróż, jak zwykle, odbyła
się tylko w wyobraźni, z pomocą kolejnej lektury traktującej o moim wymarzonym
miejscu do odwiedzenia.
Prawda jest taka, że Ameryka pociąga mnie z jednakową siłą,
niezależnie od tego, czy akurat
zawitałam do Nowego Jorku, Chicago, na Alaskę, Hawaje, czy też w okolice
południowego Kentucky. Nie ma też znaczenia, czy siedzę w jednym miejscu, czy
też podróżuję wzdłuż, wszerz, po skosie czy wokół całego kraju. Niedawno maszerowałam
z północy na południe, poczynając od Kanady, a kończąc w Meksyku. Tym razem
trochę po skosie wyruszyłam z Chicago, i szlakiem nieistniejącej już w
oryginalnej odsłonie Route 66 dojechałam aż do Los Angeles.
Oprócz spędzenia (albo nawet zamieszkania na stałe) kilku
dni w Nowym Jorku, moim największym marzeniem jest odbycie samochodowej podróży
w poprzek Stanów Zjednoczonych. W ogóle nic mnie tak w życiu nie cieszy, jak
bycie z podróży, chociażby to były tylko dwie godziny na Zakopiance, albo dwie
doby w autokarze w drodze do Grecji. Sam fakt przebywania w środku lokomocji
już dodaje mi energii. Uwielbiam obserwować zmieniający się krajobraz,
uciekające kilometry i poczucie, że wszystkie kłopoty zostawiłam za sobą, na
starcie. Kocham wszystko, co jest z tym związane – łącznie z niezdrowym
jedzeniem, kawą ze stacji benzynowej i parkingami w samym środku niczego.
Jedynym, czego nie lubię, to brudnych toalet, ale to też jest część atrakcji,
co nie? A w myślach dodaję teraz do tego wszystkiego obserwowanie jak swojski
krajobraz Massachusets zamienia się powoli w Dziki Zachód Oklahomy i Teksasu,
pustynną Nevadę i Arizonę, kończąc na brzegu oceanu gdzieś w metropolii LA. A
po drodze – typowe amerykańskie burgery, burze pisakowe, lokalne atrakcje typu
największy przydrożny hot-dog, obskurne motele. Możecie nazwać mnie wariatką,
ale to mnie właśnie najbardziej kręci.
Na razie taka podróż jeszcze nie wchodzi w grę (ale zaczęłam zbierać, mam już 230 zł),
więc muszę się zadowolić faktem iż komuś innemu udało się na koszt wydawcy
odbyć taką podróż, porobić zdjęcia, a następnie opublikować książkę, która we
wciągający, zabawny i przemawiający do wyobraźni sposób mentalnie mnie w taką
podróż zabierze. Olińskiemu się udało (podziwiam zwłaszcza za wydębienie
pieniędzy od wydawcy). Chociaż przeczytałam ją ciurkiem, to jest to taki rodzaj
lektury, do której można wracać po wielokroć, otworzyć w dowolnym miejscu, i na
chwilę przenieść się gdzieś na Route 66, kwintesencję zmotoryzowanej Ameryki.
Moja ocena: 5/6
Wojciech Orliński Route
66 nie istnieje
Wyd. Pascal
Bielsko-Biała 2012
Nominowałam cię do Liebster Biog Award :)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję że w wolnej chwili odpowiesz na nominację :)
http://poczytajmycos.blogspot.com/2015/07/liebster-blog-award-2-oraz-3.html
Coś dla mnie ;)
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisana książka. Pomimo, ze nie jestem aż taką wielbicielką USA jak Ty, czytałam z ogromną przyjemnością. A te zdjęcia... Śliczności :)
OdpowiedzUsuńMuszę zerknąć do niej.
OdpowiedzUsuń