Każdemu od czasu do czasu zdarza się taki okres, kiedy nie
ma się ochoty czytać, albo niby ma się ochotę, ale na nic konkretnego. Sięgamy
wtedy po jedną, drugą, czwartą książkę, czytamy kilka stron, odkładamy, szukamy
czegoś innego. Myślę, że takie przestoje zdarzają się przy okazji każdego
hobby, nawet najulubieńsza rzecz czasem wymaga, by ją na chwilę odłożyć, aby
znów cieszyła nas w przyszłości.
Mimo to, za każdym razem kiedy zdarza mi się taki
czytelniczy marazm, staram się jak najszybciej znaleźć na to remedium. Zwykle
pomaga ukochana książka, taka, którą znam na pamięć, lub kolejny tom dobrze
znanej serii. Tym razem jednak pomogła książka, która znajdowała się na mojej
półce od roku, dwóch? Nie pamiętam. Kocham
Nowy Jork to typowy chiclit, który stał się niezwykle popularny zaraz po
premierze, i jak to często bywa, po kilku miesiącach wszyscy o nim zapomnieli.
Głowna bohaterka, Catherine, jest prawniczką, która przez 6 lat ciężko
pracowała w paryskim oddziale amerykańskiej kancelarii, i właśnie udało jej się
przenieść do głównej siedziby firmy w Nowym Jorku. Nie mogę sobie wyobrazić,
aby ktoś miał większe szczęście niż ona. Jednak mimo widoku na Manhattan,
mieszkanka na Upper East Side i latania na wyprzedaże Diora, Wielkie Jabłko
okazuje się nie być wcale tak cudownym miejscem. Właściwie, bardziej przypomina
to scenerię powieści Diabeł ubiera się u
Prady, tylko z kodeksami i francuską bohaterką. Współpracownicy knują za
plecami, szefostwo wymaga dostępności 25 godzin na dobę 8 dni w tygodniu, nowi
znajomi odrzucają snobizmem. A zacznie się robić jeszcze nieprzyjemniej.
Zdecydowanie nie jest to powieść na Nobla, ani nawet na
powieść tygodnia w lokalnej bibliotece. Styl nie powalał na kolana, fabuła była
miejscami nieco przewidywalna, a Catherine, mimo prawniczego wykształcenia i
wieloletniej praktyki w branży, okazywała się często przerażająco wręcz naiwna.
Nie wierzę, że ktoś tak prostolinijny, otwarty i ślepy na intrygi mógłby kiedykolwiek
zarobić na awans do centrali. Momentami jen wpadki i nieogarnięcie były
naprawdę irytujące.
A mimo to polecam tę powieść. To było lekkie, chwilami
zabawne czytadło, takie, które nie zaskakuje, nie zawiera zbyt wielu wątków,
opowiada konkretną historię, kończy się dobrze (żaden spoiler, jak niby miałaby
się kończyć?). Dlatego będę teraz miała oczy otwarte na część drugą, Kocham Paryż. Bo czasem zwyczajnie
trzeba sięgnąć po coś tak lekkiego i mieć z czytania czystą, niezmąconą głębszą
myślą radochę.
Moja ocena: 4,5/6
Isabelle Lafleche Kocham Nowy Jork
Tłum. Dorota Malina
Wyd. Literackie
2013
Już kilka recenzji tej książki rzuciło mi się w oczy, ale nie jestem przekonana, że to coś dla mnie.
OdpowiedzUsuńBookeaterreality
Jeśli wpadnie mi w ręce to przeczytam na pewno.
OdpowiedzUsuń