Marzec miłościwie panuje nam już od kilku dni, a ja dopiero
teraz łapię się za podsumowanie tego wszystkiego, co mnie zachwyciło w lutym.
Te kilka dni pozwoliły mi jednak nabrać trochę dystansu do rzeczy, które chcę
wam opisać, wiem już teraz, które wrażenia były chwilowe, a które pozostawiły
głębszy ślad w pamięci. Będzie, tak jak poprzednio, trochę o filmie, trochę o
muzyce i trochę o czymś innym.
Muzyka
Pierwsze dni lutego upłynęły mi pod znakiem przypominania
sobie piosenek dwóch panów, wykonujących swoje utwory w podobnej, spokojnej
tonacji (przypominam, że się nie znam, amatorszczyzna tu teraz króluje).
Pierwszego z nich, Josha Grobana,
słuchałam namiętnie przez całą jesień 2013 roku, z kolei drugiego – Krzysztofa
Kiljańskiego, odkopałam po latach, pierwszy raz jego piosenkami zasłuchiwałam
się jeszcze w liceum. Josh śpiewa
piosenki które dla własnych potrzeb określiłam jako „pop z wyższej półki”-
zamiast typowego umcia umcia w ich tle dosłuchać się można całej orkiestry
symfonicznej i profesjonalnego chóru (nie chórku), ale też często romansuje z
muzyką klasyczną. Pomaga mu w tym niezwykły, trudny do sklasyfikowania głos –
pomiędzy tenorem a barytonem, co sprawia, że artysta świetnie radzi sobie nawet
z partiami operowymi. Jego najnowszą płytę powoli kolekcjonuję kupując pojedyncze
mptrójki, mam już kilku faworytów, m. in. „Happy in my heartache” czy „Brave”,
ale zachwycam się również utworami z poprzednich płyt, na przykład tą z albumu Closer:
Krzysztof Kiljański
swego czasu stał się popularny, występując razem z Kayah, potem mam wrażenie
zrobiło się o nim cicho, co nie znaczy, że przestał działać – jestem dopiero na
etapie poznawania jego dalszych projektów. W lutym ponownie bowiem zachwycałam
się jego pierwszą płytą In the Room, na
której znajdują się utwory zarówno w języku polskim jak i angielskim. Styl
artysty Wikipedia określa jako pop/jazz, i przy tym zostańmy. A to moja ulubiona
piosenka:
Za chwilę będę pisać o filmach, ale skoro jesteśmy przy
muzyce, to nie mogę nie wspomnieć piosenki, którą przez ostatnie dwa tygodnie
katuję godzinami – I see fire Eda Sheerana, czyli utworu z drugiego Hobbita. Tak obłędnie pięknej rzeczy nie
słyszałam już od dawna, tekst perfekcyjnie współgra z fabułą filmu (co powinno
być standardem, ale nie zawsze jest), a styl w jakim Ed tworzy (znów Wikipedia:
folk/accoustic, cokolwiek to znaczy) wpisuje się świat wypracowany przez Petera
Jacksona na ekranie. I see fire nie tyle przypomina o filmie,
ile zabiera nas tam i z powrotem do Śródziemia.
Film
Filmy w lutym obejrzałam dwa, ale tak jakby jeden. Nabrałam
bowiem ochoty by wreszcie zobaczyć Hobbita:
Pustkowie Smauga, głównie dlatego, że pojawia się tam moja ulubiona postać
z Władcy Pierścieni, czyli elf
Legolas. Ale aby zobaczyć dwójkę, trzeba najpierw zobaczyć jedynkę, a na to
jakoś długo nie mogłam się zebrać. Hobbit:
Niezwykła Podróż mnie wynudził. Film, który trwa około 2,5 godziny,
oglądałam przez godzin 7 – tu pauzowałam żeby poczytać, tu żeby zrobić sobie
obiad, tu, bo ziewałam. Ogólnie proces oglądania zamiast przyjemności odczułam
jako orkę na ugorze. Wprawdzie cieszę się, że reżyser Peter Jackson zekranizował
tą wersję Hobbita, którą Tolkien miał
napisać od nowa, uwzględniając wydarzenia z Władcy
Pierścieni, ale uważam, że mógł to spokojnie zrobić dwoma, a nie
trzema
filmami. Jedynka mnie mocno rozczarowała.
Czego nie można powiedzieć o drugim filmie. Hobbit: Pustkowie Smauga jest od
pierwszej sceny napakowane akcją i emocjami, Bilbo i krasnoludy napotykają
wiele nowych, ciekawych stworzeń, i wpadają w coraz to inne kłopoty (co
odróżnia drugi film od pierwszego, gdzie tylko co 15 min walczyli z tymi samymi
orkami). Jest tu krwiożerczy niedźwiedź, są dosyć wredne, ale przepiękne elfy
(o postaci ich króla jeszcze będzie parę słów), są ludzie: słabi i przerażeni,
ale też zdolni do pomocy i poświęceń. No i jest, ta dam, smok. Smok,
który w oryginalnej wersji językowej mówi głosem Benedicta Cumberbatcha (kto w
ogóle wymyślił dubbing w takim filmie?!). W Pustkowiu
dzieje się więcej i szybciej niż w pierwszym filmie, a nowych wątków
zarysowano tyle, że trójka zapowiada się na naprawdę wielkie widowisko.
(Na marginesie parę słów o technologii 3D, w której obejrzałam
film. Generalnie do wyboru w całym Krakowie były dwie wersje: albo 3D z
napisami, albo 2D z dubbingiem. Normalnych filmów 2D z napisami już nie było w
ofercie. Ponieważ dubbing to ZUO w najczystszej postaci, wykosztowałam się na
bilet na wersję 3D. Efekt trójwymiarowości zobaczyłam dokładnie trzy razy:
kiedy wielka pszczoła leciała prosto na mnie, kiedy wielki pająk szarżował prosto
na mnie i kiedy ktoś rzucił we mnie odciętą głową orka. No naprawdę, dziękuję,
postoję, skoro mam przepłacać za tą wątpliwą przyjemność.)
Mimo, iż nie wszystko mnie zadowoliło podczas oglądania tych
filmów, to jednak cieszę się, że Jackson zdecydował się na zrobienie Hobbita. Wychowałam się na jego Władcy Pierścieni, Dwie wieże do dziś są
moim ulubionym filmem, spędziłam długie godziny w wykreowanym przez reżysera świecie.
I teraz mogłam do niego wrócić, poznać
kolejne jego fragmenty. Uwielbiam też materiały o tym, jak filmy
powstawały – może jestem naiwna, ale widać na nich prawdziwą pasję, z jaką były
one tworzone, autentyczną szajbę reżysera, scenarzystów, producentów, aktorów i
setek ludzi, którzy przyczynili się do ostatecznego efektu (łącznie z facetami,
których wynajęto, by przez krótkofalówki informowali, kiedy samoloty startują i
lądują na pobliskim lotnisku, żeby operatorzy wiedzieli, kiedy wyłączyć kamery
i przeczekać).
Aktorzy
Cóż, kobietą jestem,
i nic co przystojne, nie jest mi obce. Wyłapywanie ciekawych aktorów
chyba weszło mi już w krew, a skoro już ich gdzieś wypatrzyłam, co mogę przy
okazji dołożyć moje trzy grosze do promocji, może się to na coś przyda.
W obu Hobbitach występuje
wielu świetnych aktorów, wielu z nich znanych dobrze z innych produkcji, jak
Hugo Weaving, nagradzanych jak Cate Blanchett, i utalentowanych jak Benedict
Cumberbatch, który samym podkładem głosu zdziałał więcej niż niektórzy
tapetowaniem facjatą każdego magazynu dla pań. Ja jednak największą uwagą
obdarzyłam aktora Lee Pace, którego do tej pory nie znałam w ogóle. Skąd
producenci go wytrzasnęli, nie wiem, ale był to strzał w dziesiątkę! Postać
króla elfów Thranduila obecna jest zaledwie w kilku scenach obu filmów, ale sama
jego obecność budzi w widzu nabożny strach, ale i fascynację. Samym pojawieniem
się na ekranie Pace tworzy odpowiednią atmosferę właściwą niebezpiecznemu
władcy dzikich elfów, wydaje mi się, że wielu innych na jego miejscu nie uniknęłoby
śmieszności z tą długą blond peruką i porożem łosia. A Thranduil Pace zbudza obawę,
jego szaleństwo i jednoczesne opanowanie, umiejętność dostrzegania drobiazgów tam,
gdzie inni nic nie widzą, i niesamowity głos ( w scenie z Orlando Bloomem i
Evangeline Lilly każda jego kwestia to samodzielna instytucja) czynią tą postać
najciekawszą z całej trylogii, pełnej niedomówień i nie do końca krystalicznych
bohaterów.
W pierwszym Hobbicie zaś
moją uwagę zwrócił inny pan, również grający elfa, ale tym razem jego rola jest
zupełnie epizodyczna. I nie tyle sama rola mnie zaciekawiła, ale historia, jaka
się za nią kryje. Bretta McKenzie
dawno, dawno temu zatrudniono jako statystę na planie Władcy Pierścieni. W Drużynie
Pierścienia pojawił się dosłownie na 2 sekundy i swoją urodą zwrócił uwagę
producentów, do tego stopnia, że w Powrocie
króla pojawił się znów, i dostał nawet jedno zdanie do powiedzenia.
Zachwycił swoim wyglądem widzów, którzy ukuli dla niego imię – Figwit (Frodo is
great… who is that? Frodo jest super…
kto TO jest?). Figwit zaczął żyć własnym życiem, zbudził olbrzymią sensację i
zyskał wielu fanów. Dlatego Peter Jackson postanowił, że Figwit pojawi się i w Hobbicie, gdzie zyskał imię Lindir i
zajęcie – jest prawą ręką Elronda. Już po tym jak zagrał na planie Niezwykłej Podróży, gość dostał… Oscara
za piosenkę do filmu Man Or Muppet. Taka historia „Od zera do bohatera”, które
bardzo lubię.
A na koniec znaleziony kiedyś na Kwejku obrazek o tematyce tolkienowskiej - do pośmiania się:
Aha, i będzie stosik, korzystając z okazji, że mamy post nierecenzyjny, czyli taki, do którego można wrzucić wszystko. Kaś wymyśliła ciekawą inicjatywę, by w ciągu roku zapewnić sobie przeczytanie chociażby 12 książek z własnej półki. Skonstruowała stosik, i co miesiąc oddaje swoim czytelnikom wybór tego, co będzie czytać w tym miesiącu. Ja się zorientowałam w tym pomyśle dopiero w lutym (taki ulubieniec lutego, można powiedzieć), dlatego mój stosik ma tylko 10 pozycji, ale niniejszym proszę o radę, którą z tych książek przeczytać w marcu:
Tyle rzeczy do napisania... po pierwsze: bierz "Powrót do Brideshead" :) Widziałam kawałek filmu i mnie zaciekawił na tyle, że też u mnie się kurzy ta książka ^^
OdpowiedzUsuńCo do filmów: jestem całkiem atolkienowska i nie widziałam tych wszystkich filmów (jedynie urywki) więc nie mam prawa się wypowiadać (ale aktor przystojny :D).
Muzycznie: och, Kiljański! Dobrze, że mi o nim przypomniałaś :) Josha Grobana nie znam, i na razie odpływam w stronę innych klimatów ale ma przyjemny głos więc może coś kiedyś z tego będzie. No i ten bajkowy klimat :) A do "I see fire" przekonywałam się chwilę ale już rozumiem fenomen i wielbię jak jego całą płytę :)
Ok, lecę bo mecz. Miłego weekendu i do zobaczyska!
Rekomendację notuję, dzięki :)
UsuńJa za to jestem baaaardzo tolkienowska (chociaż pewnie zdaniem blogosfery fantastycznej nie mam do tego prawa), i te wszystkie klimaty elfowo-hobbitowo-krasnoludowe bardzo mnie kręcą. Musze znów obejrzeć całą trylogię :).
Słuchaj Josha, bo ma gość talent!
Widząc jedną bardzo szczególną książkę w tym stosiku do przeczytania nie mogę nie przyklasnąć: "Zapłatą będzie śmierć" oczywiście!!! Jak ta książka się u Ciebie uchowała, to nie mam pojęcia... Strasznie lubię ten cykl, coraz bardziej właściwie, bo autorka dojrzewa i nabiera finezji... Właśnie się ukazał szósty tom z Dühnfortem i chyba będzie hit.
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle bardzo mnie zainteresowała historia tego ładnego elfa... Jak z bajki, normalnie.
Powiem ci, że "Zapłatą będzie śmierć" ciągle gdzieś ode mnie migrowała i ktoś to ciągle czytał, i tak się jakoś przeleżała...
UsuńA ta historia mnie bardzo zaciekawiła i jakoś tak pozytywnie nastroiła do życia. Jakoś mi ten Figwit nie rzucił w oczy w czasie "Władcy", ale też w owych czasach polski internet właściwie nie istniał, a po angielsku nie szprechałam, YouTuba chyba nie było... Mroczne czasy ;)
Stosik jest świetny, a "Hobbita" oglądać uwielbiam :) Bardzo mi się ta ekranizacja podoba, choć druga część odrobinę bardziej :)
OdpowiedzUsuńMnie się dwójka podoba o wiele bardziej :) Ach, te elfy... ;)
UsuńW moim podsumowaniu stos przepełniony zimnymi barwami, u Ciebie przeważająca biel :)
OdpowiedzUsuńJosha Grobana znam wybiórczo z co bardziej znanych utworów, oczywiście od dłuższego czasu króluje u mnie "You raise me up" - typowo, wiem. Oprócz tego polecam wersję jednej z najpiękniejszych kompozycji filmowych Ennio Morricone z mojego ukochanego "Cinema Paradiso" - ze słowami, w wykonaniu Grobana. Miód dla uszu, podaję link:
http://www.youtube.com/watch?v=U7Ee3RjUUJ0
Podany przez Ciebie utwór Krzysztofa Kiljańskiego słyszałem gdzieś kilka razy, ale nie wiedziałem nawet, że stoi za tym Polak. Dzięki za uświadomienie ;)
Wszystko co Hobbitowe jeszcze przede mną, chcę sobie na spokojnie wejść w ten świat i uzyskać maksimum wrażeń. Świetna jest ta anegdota o Figwicie, oczywiście wcześniej była mi obca. Obrazek z Kwejka znałem, ale chyba nigdy nie przestanie mnie bawić.
Ze stosiku zaciekawiło mnie "Na południe od Broad" i "Potem". Nic z tego nie czytałem, ale przeczytawszy noty wydawnicze, najchętniej sięgnąłbym po te tytuły. Po ten pierwszy nawet bardziej, zapowiada się fenomenalny obyczaj, a może coś więcej...
Bardzo dobre podsumowanie, tak swoją drogą :D
Też zauważyłam, że przeważają białe grzbiety :D Ja Josha dopiero poznaję, jego ostatnia płyta jest obłędna, ale czasem trafię też na piosenki z innych płyt, zupełnie przypadkiem, i też mi się bardzo podobają. To co podesłałeś - super!
UsuńCo do Kiljańskiego, to ja też, gdybym nie wiedziała, to nie podejrzewałabym, że za ta piosenką stoi Polak - akcent ma bez zarzutu :)
Ale chociaż czytałeś "Hobbita"? Prawda? Bardzo jestem ciekawa Twoich wrażeń z tych filmów, nawet szukałam tego tytułu i Ciebie w podsumowaniu, ale nie znalazłam - teraz już wiem, dlaczego. O Figwicie dowiedziałam się z jakiegoś materiału z YouTube o procesie powstawania pierwszego filmu i ta historia mnie urzekła. A co do obrazka - mam to samo. Wygrzebałam go z mojego twardego dysku i znów się roześmiałam na ten widok :D
Czyli na razie "Na południe od Broad" wygrywa dwa do jednego :) Dzięki za wyrażenie zdania w tej kwestii!
"Hobbita" czytałem kilka lat temu i myślę, że przed seansem wszystkich filmów będę chciał go sobie jeszcze przypomnieć ;)
UsuńUwielbiam Władcę Pierścieni i oglądałam go wielokrotnie. Tak samo jak Ty bardzo lubiłam tam rolę Legolasa i jego ciągłe przekomarzania z Gimlim. Jeśli chodzi o Hobbita to obie części obejrzałam zaraz po premierze. Dwójka jest zdecydowanie ciekawsza, bo po prostu więcej się tam dzieje. Zainteresowałam się też postacią Barda graną przez Luka Evansa. Piosenka jest genialna i idealnie pasuje do filmu.
OdpowiedzUsuńMnie też ta postać zainteresowała, co więcej, pod wpływem "Hobbita" znowu mnie ciągnie do Tolkiena, wygrzebałam nawet nieprzeczytane przed laty "Niedokończone opowieści", no i zastanawiam się nad powtórna lekturą "Władcy", tylko kiedy?
UsuńEch, jak czytam Twoja notke, to dopiero widze, jak bardzo jestem ze wszystkim do tylu :-(((.
OdpowiedzUsuńZe stosiku weź "Intryge malzenska" - bardzo mnie ciekawi i chętnie przeczytam u Ciebie recenzje :-).
A w ogole to chciałam zameldować, ze się przeniosłam i jestem teraz na http://www.beresnika.blogspot.com/
TAK WYSZLO, grrr.
Iza z czasu-odnalezionego :-)
Jeszcze czekam z wyborem, bo na razie i tak na tapecie inne książki :) ale dzięki za głos w sprawie ;)
UsuńIdę zmieniać w blogrollu - będzie mi się teraz ciężko przyzwyczaić!
Viv, koniecznie przeczytaj "Potem". Bardzo polecam :)
OdpowiedzUsuńDzięki za rekomendację, ta książka już czeka i czeka...
UsuńRównież lubię Grobana i Kiljańskiego, choć nie tak jak pierwsze płyty Michaela Buble :) A propo, wpadam do Krakowa w listopadzie na koncert :))) "Hobbita" pierwsza część mi się bardzo podobała, druga już mniej, ale nadal uwielbiam tę historię i wizję Jacksona :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie zobaczyłam twój wpis na blogu :) Koniecznie musi wpaść jakaś kawa i spotkanie w realu!
UsuńTo mnie z kolei nieporównanie bardziej podobała się dwójka :)