Pierwszą książka Erica-Emmanuela Schmitta, Oscar i pani Róża, przeczytałam dawno,
dawno temu, i pamiętam, że była to wtedy jedna z nielicznych lektur, które
naprawdę mnie poruszyły. Dwa lata temu zupełnie przypadkiem trafiła mi do rąk inna
jego książka – Zapasy z życiem. I ona
również wywołała we mnie pewne emocje, i ogólnie rzecz biorąc, mi się podobała.
Jednak moje trzecie spotkanie z tym autorem nie było już tak fajne.
Odette i inne historie
miłosne dostałam od przyjaciół z zabawną dedykacją na początku. Wywołała
ona uśmiech na mojej twarzy i nastroiła pozytywnie do lektury. Jednak owa dedykacja
okazała się być najlepszą częścią
książki. Odette to zbiór opowiadań,
których wspólnym mianownikiem jest miłość, i to miłość romantyczna, choć mająca
zupełnie różne okoliczności przyrody i zakończenia. Przyznam, że niektóre
opowieści dosyć mnie wciągnęły, inne były jednak do bólu przewidywalne. Jak to
w zbiorkach bywa, poziom poszczególnych opowiadań był nierówny, przez jedne
przepływałam szybko i żałowałam, że to już koniec, gdyż byłyby świetnym materiałem
na całą powieść, z kolei inne męczyłam nieraz przez ponad tydzień. Były takie,
które autorowi udało się sprytnie i przekonywująco zamknąć na tych kilkunastu
kartkach, były też takie, które jakby w drugiej połowie były na siłę przycinane
przez redaktora, aby zmieściły się w projektowanym tomiku, i przez to pięknie
rozwijająca się historia zyskiwała płaskie, na szybko konstruowane,
nieprzemyślane zakończenie.
Jednak to, co najbardziej mi doskwierało w tej książce, to
styl jej autora. Jak pisałam na początku, jest mi on już skąd inąd znany, i do
tej pory mi on nie przeszkadzał – poprzednio wspomniane historie zyskiwały
nawet na tym pozbawionym emocji, bardzo obiektywnym pisarstwie (tak
przynajmniej ja zawsze go odbieram). Jednak wolę, by pisząc akurat o miłości
autor nieco bardziej zaangażował się w to, o czym opowiada. Tutaj tego nie
czułam, odnosiłam wrażenie, że styl tych opowiadań oscylował pomiędzy
reportażem a wypracowaniem gimnazjalisty. O ile fabularnie zatem niektóre z
nich były bardzo interesujące, o tyle stylistycznie zupełnie mi nie podeszły.
Nie poleciłabym nikomu akurat tej książki jako pierwszego
spotkania ze Schmittem. Chociaż nie jest to zła książka, tkwiłam w niej od
miesiąca. Może sporo do gadania miał fakt, że za opowiadaniami szczególnie nie
przepadam. Myślę, że kiedyś wrócę do niektórych z nich, zobaczę, jak w innym
stanie ducha (lepszym) je odbiorę, a na razie zachowam ten tomik głównie dla
cudownej dedykacji od przyjaciół.
Moja ocena: 3/6
Eric-Emmanuel
Schmitt
Tłum. Jan
Brzezowski
Wyd. Znak
Kraków 2009
Książka przeczytana w ramach wyzwania Od A do Z.
Mnie się podobała, choć masz rację jest nierówna a styl specyficzny.
OdpowiedzUsuńNierówna, jak to z opowiadaniami bywa :)
UsuńJa czytałam "Historie miłosne" i to chyba bardzo podobny zbiorek. Nie mogę powiedzieć, by mi się podobało... Kiczowate troche. Co innego "Oscar i Pani Róża" albo "Kiedy byłem dziełem sztuki". Już sama nie wiem, jak to jest z tym Schmittem: niby drugi Coelho, a jednak ma momenty.
OdpowiedzUsuńMam dokładnie takie same odczucia - niektóre jego książki to perełki, ale ta powyższa wydawała mi się - brakowało mi tego słowa - kiczowata, przynajmniej niektóre fragmenty.
UsuńNie przekonałaś mnie do tej książki ;) Ja też nie przepadam za opowiadaniami. Nie potrafię się w nie wciągnąć, więc po ten gatunek sięgam bardzo rzadko.
OdpowiedzUsuńNie lubię kiedy inni piszą niepochlebną recenzję, a na koniec dodają, żeby spróbować samemu przeczytać i ocenić... Po co zatem czytać recenzje? Mnie nie podeszła, więc nie ma sensu zachęcać :)
UsuńJa mam za sobą na razie tylko "Małe zbrodnie małżeńskie" tego autora, które chociaż nieźle pogmatwane, to mi się wyjątkowo podobały ;) Po opowiadania jednak z reguły nie sięgam, chociaż ostatnio trafiłam nawet na ciekawy zbiorek (recenzja wkrótce :D), ale ten chyba sobie odpuszczę.
OdpowiedzUsuń"Małe zbrodnie" mają mocno rozbieżne recenzje, z tego co kojarzę, jednym się bardzo podobały, inni twierdzą, że to grafomania. Dziwny jest ten Schmitt...
UsuńNie będę kryła, że trochę mnie zabolało, kiedy napisałaś, że dedykacja to najlepsza część książki. Wybacz, nie chcę tu umniejszać w żaden sposób treści Twoich przyjaciół, ani twierdzić, że nie może być nic lepszego niż Schmitt czy jakikolwiek inny autor. Ale to trochę przykre, że najlepszą częścią książki okazuje się być ta, której autor nawet nie jest świadomy. ;-)
OdpowiedzUsuńJako wielbicielka autora muszę przyznać, że jest on nierówny. Chciałabym powiedzieć, że się rozwija, że co książka to lepsza, ale nie... Dałoby się tak powiedzieć, gdyby ostatnią książką było "Małżeństwo we troje", niestety "Tajemnica Pani Ming" to znów powrót do tego Schmitta, który najlepszy nie jest. Dałoby się tak powiedzieć, gdyby pierwszą książką był "Oskar i pani Róża", gdzie taka treść jest tanim chwytem, by książka stała się rzekomo ważna i wyjątkowa - a taka wcale nie jest; jednak pierwszą książką jest "Ewangelia według Piłata", która jest bardzo dobrą książką, gdzie z kolei chwyt w postaci kontrowersyjnego nawiązania do Biblii nie jest tanią sensacją, a trafną i dojrzałą reinterpretacją religii chrześcijańskiej.
Szczerze nie pamiętam, jak oceniłam "Odette..."
*miało być: "że najlepszą częścią książki okazuje się być ta, której istnienia autor nawet nie jest świadomy"
UsuńNajlepsza część książki jako fizycznego przedmiotu... ;) Ale faktem jest, że ta książka jako pierwsza spośród Schmitta mnie nie zachwyciła zupełnie. Niby niektóre jego pomysły były zaskakujące i świeże, ale zupełnie nie mogłam złapać kontaktu z tymi opowieściami, zero emocji przy czytaniu, chwilami wręcz brnęłam jak przez błoto. Będę ma pewno sięgać dalej po tego autora, bo jak piszesz, jest dosyć nierówny. "Oscar" natomiast bardzo mi się podobał, może to miało związek z moim wiekiem, kiedy to czytałam, ale dla mnie ta książka właśnie była ważna.
Usuń