O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

czwartek, 25 października 2012

Czy to ptak? Czy to samolot?



Nie, to Amerykański Turysta w Europie…

Po zachwycających „Zapiskach z Wielkiego Kraju” Billa Brysona zabrałam się za kolejną książkę tego autora dostępną na polskim rynku – Ani tu, ani tam. Europa dla początkujących i średniozaawansowanych, która stanowi  relację z jego podróży dookoła Starego Kontynentu. Yyyyyyy, cóż…

Książka o Ameryce zaskoczyła mnie nie tylko olbrzymim poczuciem humoru, świetnym piórem, masą ciekawostek, świadczących o elokwencji i ciężkiej pracy autora, ale i niesamowitą umiejętnością śmiania się z własnych, amerykańskich przywar. I tego też spodziewałam się po książce o Europie. Miałam nadzieję na ciekawe informacje, których nie znajdę w przewodnikach, ale i na celne obserwacje na temat samych Europejczyków i ich krajów. Wszak nie od dziś wiadomo, że z bliska Amerykanie i Europejczycy są tak samo różni jak ogień i woda.

Bryson odbył swoją wielką podróż po Europie  w 1990 roku. Jego uwaga skupiła się głównie na zachodniej części kontynentu – Francji, Niemczech, krajach Beneluxu, przeniosła się następnie na Skandynawię, by szybkim skokiem przesunąć się na południe – Włochy, Bałkany, Turcja. I od razu, po pobieżnej lekturze spisu treści, zauważyłam, że Bryson w sposób systemowy ominął centralną i wschodnią część Europy. Nie ma mowy Polsce, Czechach, Słowacji, Litwie, Łotwie, Estonii, Ukrainie, Węgrach. Upadek ZSRR i rodzące się dopiero demokracje  w tej części kontynentu mogłyby być dobrą wymówką, gdyby nie wizyta autora w Jugosławii i Bułgarii. Z naszego kręgu kulturowego nie ma w książce żadnego reprezentanta.

Bryson odwiedził kilkanaście wielkich miast Europy, w każdym zatrzymując się na jeden lub kilka dni. Opisuje zabytki, które widział, głównie muzea, które z lubością odwiedza, i widoki, które go zachwyciły, jak chociażby krajobraz jeziora w Hamburgu czy życie na Capri. Często też wspomina o ciekawych zwyczajach czy przywarach tubylców, oraz zamieszcza zaskakujące informacje o odwiedzanych miejscach, głównie statystyki kryminalne. I niby fajne, ciekawie, z polotem, humorem. Tylko, że z całej książki wyziera taki wielki, tłusty, zapatrzony w czubek własnego nosa, tępy, niedouczony, irytujący Amerykański Turysta. Każdy, kto pracuje lub pracował w szeroko pojętej turystyce, wyjechał kiedyś na zagraniczne wakacje lub oglądał amerykańskie programy podróżnicze (słowem: każdy) wie, co oznacza Amerykański Turysta. Niezależnie od tego, skąd jesteś i gdzie pojechałeś, kiedy widzisz AT, uciekasz. Albo zostajesz i potem masz co opowiadać na imieninach przez 10 lat. Bardzo lubię Amerykanów, ale ich podejście do turystyki i zwiedzania jest jakie jest i nikt tego nie zmieni.

Książka jest strasznie schematyczna. W każdym odwiedzanym mieście Bryson szuka hotelu i jedzenia, i to jest normalne, ok, ale czytać co 20 stron o kolejnym hotelu i kolejnej restauracji, to trochę nudne. Często spędza w odwiedzanym mieście jeden dzień, albo nawet kilka godzin, a potem czuje się uprawniony do pisania o nim całego rozdziału. W kolonii ledwo wysiadł z pociągu, zobaczył śmieci i tłum ludzi, odwrócił się na pięcie i pojechał dalej. Tak samo potraktował Goteborg i Neapol. We Florencji i Kopenhadze był niezadowolony, że miasto nie posprzątało śmieci i nie postawiło donicy z kwiatkiem. Tonem, który wskazuje, że przecież on, Bill Bryson, łaskawie raczył tam przyjechać i zostawić pieniądze, więc należy mu się ten cholerny kosz naśmieci i kwiatek. O Sztokholmie napisał, że jest szary i brzydki, - „Tak wyobrażałem sobie Kraków lub Bratysławę” – nie wiem, co jest bardziej uwłaczające, czy obrażenie mojego miasta czy porównanie go z Bratysławą? W Norwegii prawie obraził się za to, że nie honorują tam koron szwedzkich, bo przecież to wszystko jest Skandynawia. A tak w ogóle, to z rozczulającą szczerością stwierdził, że zawsze postrzegał Europę jako jeden kraj i Europejczyków, jako jeden naród. Ale zupełnie nie rozumie naszej tendencji do zacierania granic – co to za pomysł, żeby między Danią a Niemcami nie było kontroli granicznej. Czyli jesteśmy jednym krajem, ale z granicami  w środku. Poza tym akurat Amerykanin mieszkający w Wielkiej Brytanii jest ostatnią osobą, która ma prawo wypowiadać się na temat sensu Unii Europejskiej, wykazując się przy okazji zupełnym brakiem zrozumienia tej instytucji. Słowo daję, akurat po tym panu spodziewałabym się czegoś więcej niż wybiórczych informacji z programu telewizyjnego.

Mimo tych wad książkę zaskakująco dobrze się czyta.  Kiedy już przebrniemy przez trudności autora ze spaniem i jedzeniem, i jeśli postanowi on zostać w danym miejscu dłużej niż godzinę, możemy dowiedzieć się naprawdę ciekawych rzeczy. Czyli  w jednej książce mamy otwartość umysłu na piękno i sztukę oraz zapatrzenie w siebie i swoje potrzeby toaletowe, zachwyt nad Europą i jednocześnie jej totalną krytykę. To sprawia, że książka jest bardzo nierówna, i właściwie trudno wyznaczyć jej jednoznaczną ocenę. Nie wiem też czy polecać czy nie – najchętniej poleciłabym wam fragmenty, a fragmenty spaliła na stosie razem z Fifty Shades of Grey i pismami heretyków. Jak chcecie, to czytajcie i się śmiejcie, jak nie chcecie, to zabierzcie się za inne dzieła Billa Brysona, a to konkretne omijajcie szerokim łukiem.

Moja ocena: 3,5/6 (głównie za ten Kraków – takiej obrazy się nie wybacza, zwłaszcza ze strony gościa, który nigdy tu nie był)

Kolejna książka podróżnicza przeczytana w ramach wyzwania trójka e-pik.

PS Sprofanowałam tą książkę. Pozaginałam jej rogi i podkreśliłam ołówkiem cytaty.  Oto dwa najlepsze (wydźwięk całych fragmentów sugerował ton „No popatrz ty się/nie uwierzyłbyś”):
„Ale najbardziej niedorzeczny, zgoła surrealistyczny przepis wymyślili Szwedzi: kierowcy muszą tam jeździć z włączonymi światłami przez całą dobę (…). Wiele bym dał za spotkanie z facetem, który to wymyślił”. No doprawdy.

O zakupach w Sofii: „Pewna kobieta wyszła z piekarni z małym bochenkiem chleba i od razu stanęła w długiej kolejce  do masarni. I tak dzień po dniu: niczego nie można było dostać bez stania w kolejce. Co za życie” Co ty nie powiesz? Dzięki Wam mieliśmy tak parę dobrych lat – z pozdrowieniami, byłe demoludy.

Bill Bryson Ani tu, ani tam. Europa dla początkujących i średniozaawansowanych.
Wyd. Zysk i S-ka
Poznań 2010


A to mój setny post jest! Czyli mamy tu mały jubileusz :)

11 komentarzy:

  1. Aaaa, chyba by mnie szlag trafił przy takiej lekturze! Brysona mam w planach "Śniadanie z kangurami", od Europy niech się trzyma z daleka!
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka o Ameryce była świetna, ja zamierzam się teraz na książkę o Anglii, która ponoć też jest dobra, więc myślę, że książka o Australii też będzie ciekawa - wszak to wszystko kraje anglosaskie. Ale Europa to dla niego za wysokie progi.

      Usuń
  2. One, z pewnością po nią nie sięgnę. Czytając Twój post wściekałam się na faceta więc nie chce sobie więcej psuć nerwów. Już widzę, że jego podejście do Europy by mi nie dało skończyć tej książki.

    Gratuluję setnego postu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mimo wszystko skończyłam, ale moja opinia o książce z każdą stroną leciała w dół.

      Dziękuję :)

      Usuń
  3. Nie ma pojęcia co to typowy Amerykański turysta. Może dobrze? ;)
    Sprofanować książkę - no ładne rzeczy ;)
    A tak na poważnie to trafiła mi się kiedyś książka z antykwariatu w której na marginesach dyskusję prowadziło dwóch czytelników. Ten późniejszy pisał, co myśli o opiniach pierwszego. To była dopiero świetna lektura!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mi się kiedyś trafiła taka książka z Jagiellonki - czytelnik dyskutował z autorem :) Sama na razie umieściłam dosyć dosadną krytykę intelektu autora przy zdaniu o Krakowie - nie mogłam się powstrzymać :)

      Wiadomo, że nie wszyscy Amerykanie są tacy sami - osobiście poznałam parę bardzo wykształconych i mądrych, ale generalnie kiedy ktoś cytuje głupie pytanie turysty w stylu "Dlatego Żydzi w Oświęcimiu się nie zbuntowali" to na 99% zadał je Amerykanin.

      Usuń
  4. Mam w planach tego autora, ale "Zapiski" i myślę, że nie pożałuję.

    Zastanowię się jeszcze, czy sięgnę po tę ksiązkę, bo nie lubię schematyczności i nie znoszę, jak ktoś pisze o czymś, o czym nie ma pojęcia. Nie wiem, co Bryson napisał o miejscu, w którym spędził jeden dzień, ale myślę, że nic godnego uwagi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapiski są super. Dlatego tym bardziej jestem zaskoczona poziomem "Ani tu, ani tam", chociaż są też tam lepsze momenty. Cały problem w tym, że te gorsze ciągną książkę w dół. Ale jak ci kiedyś przypadkiem wpadnie w ręce, to najlepiej samemu się przekonać. :)

      Usuń
  5. No wiesz, trochę się dziwię, że nie spaliłaś od razu po tej zniewadze... A czy nie jest przypadkiem tak, że Bryson troszkę powiela własne pomysły i wykłada się na własnych uprzedzeniach?...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uśmiałam się - w sumie masz rację, trzeba było spalić, tylko, że w bloku pieców nie ma...

      Nie powiedziałabym, że powiela własne pomysły, może gdybym przeczytała więcej jego książek, to bym to zauważyła. Tutaj jest większy problem - facet nie bardzo wie, kogo chce udawać. W "Zapiskach" był fajnym, sympatycznym gościem z wielką ciekawością świata i zdroworozsądkowym podejściem, które pozwalało mu obnażyć wiele głupot na które cierpi amerykańskie społeczeństwo. Natomiast w "Ani tu, ani tam" dosłownie pisze, że chce uchodzić za "prostaczka w Europie" i bardzo go bawi, że nie rozumie ani w ząb w innych językach. Jeździ po kontynencie i usiłuje wszystko zmierzyć swoją miarą, zamiast przyjrzeć się tej inności i skrytykować co głupie, ale też poznać ją i zrozumieć. Zamiast tego serwuje czytelnikowi pobieżne, prymitywne obserwacje, o których jakości najlepiej można się przekonać, czytając opis miasta, które się zna. Wiedeń czy Mediolan jego oczami zdrowo mnie zaskoczyły. Poza tym przez fakt, że książka została napisana w 1991, a polskie wydanie nie zostało zaktualizowane nawet przypisami tłumacza sprawia, że książka jest przestarzała i zawiera opis stanu faktycznego, który już nie istnieje.

      Usuń
    2. Właśnie to zadufanie w sobie (jestem bucem, nieznającym języka i dobrze mi z tym) potwornie mnie drażni. No i masz rację, dwadzieścia lat w przypadku takiej książki to szmat czasu, wszystko się dezaktualizuje...

      Usuń