O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

wtorek, 29 maja 2012

Powrót do Barcelony


Barcelona jest od niedawna moim prywatnym rajem na ziemi. Do tego raju przenoszę się z każdą wolną chwilą, niestety nie zawsze czas i fundusze pozwalają na fizyczne obcowanie ze stolicą Katalonii. W takich chwilach ludzkości z pomocą przychodzi literatura. Tak, dobra książka potrafi zabrać nas w odległe miejsca równie szybko i skutecznie, co Boeing. I taką książką niewątpliwie jest „Włada Barcelony” Chufo Llorensa.

Ta monumentalna powieść historyczna (ponad 700 stron!) przenosi czytelnika do XI-wiecznej Barcelony, jednego z najważniejszych miast portowych w basenie Morza Śródziemnego, ale i liczącego się ośrodka miejskiego, którego wpływy sięgają praktycznie na cały Półwysep Iberyjski. Już na wstępie poznajemy głównych bohaterów powieści, których losy będziemy mogli poznać już do końca (ich lub książki). „Władca” dzieli się na krótkie rozdziały, dzięki którym możemy śledzić opisywane wydarzenia z perspektywy kilku wiodących postaci – raz władców, innym razem zwykłych śmiertelników. Poznajemy zatem przede wszystkim Almodis z Marchii – kobietę piękną i silną, jednego z najzdolniejszych polityków, jakich widziała Katalonia, oraz jej ukochanego – Ramona Berenguera I, których połączy zakazana miłość, i którzy wbrew wszelkim prawom ludzkim i boskim poprowadzą to piękne miasto – ku zgubie czy ku potędze? Przekonajcie się sami. Jednocześnie poznajemy młodego chłopca, Martiego Barbany, który do Barcelony przybywa praktycznie bez grosza przy duszy, i dzięki otrzymanemu spadkowi, wiernym przyjaciołom i niewątpliwej smykałce do biznesu w ciągu kilku lat urośnie na jednego z czołowych obywateli miasta. Losy tych trzech postaci przeplatać się będą przez całą powieść, tworząc nie tylko niesamowitą historię ludzi ambitnych i odważnych, ale i panoramę stosunków panujących w Europie w XI wieku.
Groby Almodis i Ramona Berenguera I - bohaterów powieści

„Władca Barcelony” oferuje praktycznie wszystko, czego potrzeba dobrej powieści historycznej – fascynujące losy bohaterów zespolone w jedno z wydarzeniami politycznymi, dyplomacja przeplatana wojnami, miłość, zdrada, ambicja, odwaga, przebiegłość, nikczemność, ale i wierność przyjaciołom i ideałom – a wszystko to na barwnym tle Barcelony, gdzie bycie Obywatelem znaczy więcej, niż bycie bogatym. Autor z detalami odtworzył społeczeństwo ówczesnej Katalonii, jego problemy i jego chwałę, stworzył pełnokrwiste postacie, o których czasem trudno powiedzieć, czy je lubimy, czy nienawidzimy, ale jedno wiemy na pewno – nie można obok nich przejść obojętnie. Czytelnik z zaciekawieniem śledzi postępy Almodis na jej drodze do potęgi, a jednocześnie gorąco kibicuje Martiemu w jego staraniach, by z chłopca znikąd stać się mężczyzną z Barcelony. Obok tych dwóch charyzmatycznych postaci przewijają się dziesiątki innych, które mimo, iż nie pierwszoplanowe, są równie śmiało i szczegółowo odmalowane. Jest i sprytny bankier Baruch Benvenist, i porywczy syn hrabiego Pedro Ramon, i władcza, wiekowa hrabina Ermesenda z Carcassone, i młoda, słodka Laia, i rozsądna Ruth, i nikczemny Bernat Moncusi (niech go piekło pochłonie!), i dobroduszny ojciec Llobet, i sprytny karzeł Delfin.

W tej powieści nic nie jest przypadkowe, nic nie jest na wyrost, każda, nawet najdrobniejsza informacja ma kolosalne znaczenie dla całej fabuły. Autor niejako mimochodem zamieszcza też szereg ciekawostek dotyczących tamtych czasów. Chociaż nieraz naciąga fakty, robi to tylko w celu uczynienia akcji powieści jeszcze bardziej fascynującą i spójną. Bohaterowie stają przed wieloma przeciwnościami losu, nieraz wychodząc obronną ręką z najcięższych tarapatów, ale i ulegających problemom które ich spotykają. Fabuła jest dynamiczna, do samego końca czytelnik nie przeczuwa, jak ta historia się skończy. Dlatego warto zabrać się za tą powieść, gdy ma się dużo czasu, gdyż w natłoku zdarzeń trudno jest się oderwać od lektury, a po przerwie, z powodu wielowątkowości, trudno wgryźć się powrotem. Jednak warto, naprawdę warto sięgnąć po „Władcę Barcelony”, by choć na kilka godzin przenieść się w niezwykłe czasy średniowiecza i poprzez karty książki pooddychać śródziemnomorskim powietrzem. A już czytanie tej powieści z samej Barcelonie to jak jeść tort Sachera w Wiedniu. :)


Książka została przeczytana w ramach majowego wyzwania Sardegny Trójka e-pik (chociaż to oszukaństwo z mojej strony, bo książkę zaczęłam czytać w marcu).



Moja ocena: 5/6

Chulfo Llorens „Władca Barcelony”
Wyd. Albartos
Warszawa 2009

niedziela, 27 maja 2012

Znów mordują na Wybrzeżu


Nadkomisarz Antypater mnie zaintrygował. Do tego stopnia, że zaraz po przeczytaniu „Alei samobójców” zabrałam się za drugi tom cyklu „Róże cmentarne”. Nie miałam żadnych złych przeczuć, bo przecież tom pierwszy czytało się przyjemnie, ale dosyć leniwie, można się było oderwać gdzie bądź, potem z przyjemnością powrócić. Panowie Krajewski i Czubaj nieśpiesznie rozwijali wątki kryminalne, jednocześnie zapoznając czytelnika z głównym bohaterem, z jego życiem i zwyczajami. Toteż tom drugi w myśl tej konwencji miał być idealną odskocznią od podręcznika… Ale nie ma tak łatwo. „Róże cmentarne” porywają już od samego początku i nie pozwalają się tak łatwo odłożyć na półkę, jak ich poprzednik. Już na pierwszych stronach powieści mamy  zgon, a potem też trup ściele się gęsto i to na wszelkie sposoby.

Jak to na wszelkie? Ano tak, że tym razem autorzy zagadkę kryminalną skonstruowali na tzw. „bogato”. Już nie jedno z miast w chodzi w grę, Gdańsk właściwie schodzi na boczny plan. Po całej Polsce bowiem hasa seryjny morderca, ślady swe pozostawiając i w Katowicach, i w Krakowie, i w Warszawie… Sam seryjniak też nie jest byle jaki, bowiem za punkt honoru uznał naśladowanie słynnych zbrodni polskich seryjnych morderców… A że każdy z nich pozostawiał unikalny „podpis”, to i morderstwa naśladowcy są raz takie, raz inne.  Na miejscu każdego z nich pozostawia wskazówkę co do następnego  – jedna z nich wskazuje na Wybrzeże. Cała tamtejsza policja zostaje postawiona w stan najwyższej gotowości, a wspominany na początku Pater, zamiast na grecką wyspę z piękną kobietą będzie musiał z dwoma grubymi gliniarzami jechać do Władysławowa…

Fabuła w „Różach” jest przede wszystkim niesamowicie dynamiczna. Nie ma tutaj miejsca na długie rozmyślania o życiu, i śmierci, i jajecznicy…  Nadkomisarz wraz ze współpracownikami i kolegami z różnych polskich miast wpada co i rusz na kolejne tropy, które wiją się jak Wisła przez cały kraj. Już już się wydaje, że droga do mordercy prosta i krótka, a jednak zaraz autorzy fundują Patrowi i nam, czytelnikom, jazdę bez trzymanki w dół. Policjanci zamiast zbliżać się do rozwiązania, odkrywają nowe przestępstwa. Zaletą powieści jest też celna charakterystyka Polaków na urlopie. We Władku byłam kilkakrotnie, więc z łatwością wczułam się w atmosferę naszego kurortu, gdzie najpierw człowiek smaży się w korku we własnym samochodzie, następnie bezskutecznie usiłuje znaleźć kwaterę, nawet jeśli mu się to uda, jest to przeważnie późny Gomółka z gniazdem szerszeni nad balkonem. Autorzy nie omieszkali opisać typowo polskiego poczucia „jestem na wakacjach więc będę głośno”, jak i syndromu „tata na wakacjach zdobywa przysiółek na plaży”. I chyba nawet są skarpety do sandałów. Słowem, kto kiedykolwiek trafił na polskie wybrzeże w sezonie, ten odkryje w tej powieści znajome widoki.

Jak na kryminał przystało, jest mrocznie, czasami brutalnie, ale jednocześnie przez łzy śmiesznie gdy obserwujemy rodaków we Władku. I właściwie nie wiadomo, kiedy książka się kończy. A ostatnie dwie strony po prostu wbijają w fotel i pozostawiają czytelnika z tej pozycji na długie minuty.

Moja ocena: 5,5/6

Marek Krajewski, Mariusz Czubaj  „Róże cmentarne”
Wyd. WAB
Warszawa 2009

czwartek, 24 maja 2012

A niech mnie książka pochłonie!


Są książki, które się czyta.
Są książki, które się pochłania.
Są książki, które pochłaniają czytelnika.

Ten chyba jeden z najsłynniejszych cytatów z książki Marii Pruszkowskiej „Przyślę panu list i klucz” jest prawdopodobnie najlepszą recenzją, jaką można tej książce napisać. Bo zaraz po tym, jak przybyła do mnie z Poznania – w tym miejscu składam głębokie i pełne uszanowania i wdzięczności podziękowanie dla Renaty, która umożliwiła mi tę fascynującą lekturę, i która zgodziła się posłać swoją ulubioną książkę, której nie sposób dostać nigdzie, na drugi koniec Polski do obcej osoby – są jeszcze tacy ludzie na świecie! – otóż, kiedy już książka przybyła do mnie z Poznania, Paulinka, niepomna na egzamin z Bardzo Ważnego Przedmiotu, przystąpiła do natychmiastowej konsumpcji, która zakończyła się po jakiś 4 godzinach przekrwionymi oczyma i westchnieniem człowieka, który po tygodniu na pustyni dorwał się w końcu do sadzawki z wodą, wychłeptał ile się dało, a teraz z rozrzewnieniem wspomina tą chwilę ulgi, kiedy zaczynał pić…

A teraz stoję przed wyzwaniem napisania recenzji tej książki i to już jest spory problem. Bo jak tu dobrze wyrazić, że coś jest idealne, i nie uszczknąć ani odrobiny z tego ideału. I jak nie powielić tego, co już tylu przede mną napisało? Że to po prostu dobre jest.

Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że większość z Was już ją czytała, a jeśli nawet nie, to czytała zapewne masę jej recenzji. Z tego co się orientuję, wszystkie entuzjastyczne. Wszystkie zachęcające. Wszystkie odsyłające do tej obowiązkowej lektury dla każdego „maniaka czytania”, jak to w dedykacji określiła autorka. Wróć, jak Nas w dedykacji nazwała autorka. Bo to jest książka o nas i dla nas – maniaków, książkoholików, bibliofilów, perwersyjnych wielbicieli słowa pisanego, literackich oszołomów. W skrócie pisząc (zgodnie z regułami sztuki pisania recenzji) – „Przyślę panu list i klucz” to opowieść o czytającej rodzinie. Tata czyta, czytają córki, czyta przekabacona w końcu mama, czytają wujowie, czytają kuzynki. I to czytają pasjami, nagminnie, wszystko jak leci, codziennie. To właściwie pochwała czytelnictwa i wszystkiego, co z nim związane. Czytanie przy jedzeniu. Czytanie na wakacjach. Trudny wybór lektury do pociągu. Wczuwanie się w postacie, o których się czyta. Turnieje z wiedzy o twórczości Sienkiewicza. Niezrozumienie otoczenia, kiedy chce się swoją pasją zainteresować innych. Osamotnienie, kiedy skończy się genialna książka genialnego autora, a następną ojciec przywiezie dopiero za tydzień… Któż z nas tego nie zna, moi drodzy? Kto z nas nie płakał chociaż raz nad niedolą bohatera literackiego? Kto nie okazał się gburem, gdy zamiast nawiązywać interakcje z otoczeniem zagłębiał się w lekturę? Kto z nas… a z resztą. Mogłabym opowiedzieć Wam całą książkę, ze szczegółami, a wy i tak musicie to przeczytać, aby poczuć klimat. Musicie, to jest wasz książkowy obowiązek. Wszystkie postacie literackie patrzą na Was, toteż ich nie zawiedźcie.

Podsumowując, pragnę, jak rzesza blogerów przede mną, wyrazić dziki wręcz entuzjazm i absolutną zachętę do sięgnięcia po „Przyślę panu list i klucz”. Wierzę, że się wam spodoba. Wróć, wiem, że tak.

Moja ocena: 6/6

Maria Pruszkowska „Przyślę panu list i klucz”
Wyd. Morskie
Gdańsk 1972



Książka przysłana mi przez Renatę i piękna poznańska pocztówka :) Dziękuję!

piątek, 18 maja 2012

Moja wizyta w Gdańsku, stosik i pożyczka


„Aleja samobójców” to kolejny polski kryminał, który przeczytałam w swojej literackiej podróży przez Polskę. Bo nie wiem, czy już pisałam, że w tym roku postanowiłam, z braku czasu i towarzystwa, na odwiedzenie kilku polskich miast nie tyle „w realu” co na kartach powieści. Byłam już w Warszawie i Wrocławiu, teraz, dzięki panom Krajewskiemu i Czubajowi – w Gdańsku. Na mojej kryminalno-literackiej mapie czekają już od dawna Sandomierz (przez Warszawę Centralną) w książkach pana Miłoszewskiego, następnie Kraków (”Sekret Kroke” i pożyczone od Oisaj „Morderstwo tuż za rogiem”), ostatnio Agnieszka zachęcała do podróży do Sanoka („Złoty wilk” Rychtera), a ja sama już jakiś czas temu wygrzebałam pierwszy tom cyklu o Lublinie  Marcina Wrońskiego („Morderstwo pod cenzurą”). Takie więc są moje czytelnicze plany  na ten rok. Na razie jednak wracam do meritum – Gdańsk.

Muszę przyznać, że trudno mi było sklasyfikować i ocenić „Aleję samobójców”, przede wszystkim dlatego, że trudno nazwać ją tradycyjnym kryminałem. Powieść zaczyna się wprawdzie klasycznie – od trupa, i to trupa zabitego w sposób, powiedzmy, nietypowy. Mamy też zaginionego, o którym nie wiadomo – też trup, czy może morderca? Obaj panowie z resztą pomieszkiwali w tym samym domu starców pod Gdańskiem, gdzie już wcześniej miały miejsce niewyjaśnione zgony i sytuacje, kładące cień na „dom zachodzącego słońca”. Tu jednak podobieństwa z każdym innym kryminałem się kończą, ponieważ główny bohater, nadkomisarz Pater, już na wstępie zostaje odsunięty od sprawy przez ABW, nazywane złośliwie przez innych glinarzy Abwehrą, i wysłany na urlop. Co sprawia, że do zwykłego zabójstwa przybywa „tajna policja” i dlaczego usiłują wszystko zatuszować? Pater postanawia znaleźć odpowiedzi na te pytania.

Prawda jest taka, że „Aleja samobójców” jest głównie o Patrze (nie Paterze, broń Boże, o taką odmianę się obraża!). Mamy tutaj zatem policjanta w średnim wieku, przez kolegów nazywanego Antypater od swoich zdolności społecznych, z wykształcenia polonista, z zamiłowania pokerzysta, dla przełożonych wrzód na d…. Podczas czytania miałam niekiedy wrażenie, że intryga kryminalna odchodzi gdzieś na bok, by zrobić miejsce na portretowanie skomplikowanej osobowości nadkomisarza, jego stosunków z otoczeniem (byłą żoną, kolegami i podwładnymi) oraz dosyć kontrowersyjnych i bardzo nieregulaminowych działań polskiej policji. Bywa tu bardzo brutalnie, policjanci, którzy winni stać po jednej stronie walczą ze sobą, ale z drugiej strony niektórzy zdolni są do niesamowitej solidarności, która może się narodzić tylko przy wspólnie nierozwiązanej sprawie sprzed lat. Mamy działania poza prawem, mamy tuszowanie zbrodni, ale i zemstę, i zapłatę za wyrządzone zło. A intryga, czy raczej intrygi kryminalne toczą się gdzieś, swoim nurtem, by nagle wypłynąć, połączyć wszystkie sznurki w jeden węzeł, a następnie dać się rozwiązać komisarzowi Patrowi (nie Paterowi!). A nad wszystkim unosi się smród śmieci, gdyż w Gdańsku, mimo okropnych upałów, trwa strajk śmieciarzy…

Mimo tych nietypowych zagrań, brutalności i smrodu śmieci bardzo mi się ta powieść spodobała. Chociaż stworzona przez dwóch autorów, napisana jest jednolitym językiem, tak że niemożliwym jest wskazanie, kto co pisał, a książkę czyta się płynnie, bez nieregulowanych przeskoków. Główny bohater jest typowy-nietypowy – z jednej strony: średni wiek, rozwodnik, raczej pesymista. Z drugiej wykształcenie i co za tym idzie, olbrzymia wrażliwość na czystość i poprawność językową oraz skłonność do hazardu. Tworzy to niezwykle barwną postać, której nie sposób zaszufladkować. Autorzy na kartach powieści ponad to demaskują to, co w naszej społeczności złe, brzydkie, śmierdzące. I ten wszędobylski fetor śmieci, podkreślający szary obraz niektórych miejsc w Polsce. Niekompetentnych lekarzy, brudnych gliniarzy, domów starców z piękną fasadą i wysypiskiem na tyłach…

Polecam szczególnie tym, którzy lubią seriale takie jak Pitbull czy Fala zbrodni, bo klimacik tu mamy podobny jak we wspomnianych obrazach. Oraz oczywiście wielbicielom prozy panów Krajewskiego i Czubaja. Ja na pewno sięgnę po drugi tom z tego cyklu, „Róże cmentarne”.


Marek Krajewski, Mariusz Czubaj „Aleja samobójców”
Wyd. WAB, Seria Polityki - Lato z Kryminałem
Warszawa 2009


Książka przeczytana w ramach wyzwania Z Półki.


A tutaj pochwalę się jeszcze pożyczka od Oisaj: "Morderstwo tuż za rogiem" Zofii Małopolskiej. Dziękuję raz jeszcze!

A tutaj mój mały stosik kryminałów polskich, którzy planuje poszerzać o kolejne zdobycze:

















A wy znacie jakieś dobre, polskie kryminały? Dajcie znać, gdzie jeszcze można pojechać :)

poniedziałek, 14 maja 2012

Matka Boska płatnych morderców


Obiecałam opowieści dziwnej treści na temat książek rodem z Ameryki Łacińskiej – obiecałam. Dziś na tapetę wezmę wielkiego niepokornego literatury kolumbijskiej – Fernando Vallejo.

„Matka Boska płatnych morderców” to króciutka książeczka (jedyne 120 stron), która mimo niepozornego wyglądu stanowi spory kaliber literacki. Jest to opowieść o podstarzałym mężczyźnie, który w kolumbijskim mieście Medellin poznaje i nawiązuje romans z młodym, 15-letnim chłopakiem. Medellin nie jest jednak zwyczajnym, sielankowym miasteczkiem, tylko prawdziwym przedsionkiem piekieł. To drugie co do wielkości miasto Kolumbii jest areną niekończących się walk i porachunków karteli narkotykowych. Również ów piętnastolatek nie jest aniołkiem, choć jak aniołek wygląda. Alexis jest bowiem jednym z sicarios – płatnym mordercą, pracującym na zlecenie narkobiznesu. A Matka Boska w tytule? Święty obraz do którego on i podobni mu pielgrzymują przed każdą większą „robotą”. Brzmi chaotycznie? To jeszcze nic.

Cała powieść utrzymana jest w podobnym stylu co filmy akcji – połączenie Quentina Tarrantino z Rambo i Terminatorem. Trup ściele się gęsto, a opisy zadawania śmierci przeplatają się z opisami zadawania rozkoszy cielesnych. Kto jednak pomyśli, że książka Valleho to jedynie opowieść w stylu „zabili go, uciekł”, będzie w błędzie. Otóż autor na kartach tej książki portretuje kolumbijską rzeczywistość. To, co w amerykańskich filmach jest tylko wytworem wyobraźni scenarzysty, tutaj jest prawdziwym raportem z pola walki. I to nie byle jakiej walki, gdyż Kolumbia od lat pogrążona jest w stanie wojny domowej. Rząd walczy z kartelami, a kartele dodatkowo między sobą, o strefę wpływów. A zwykli ludzie, jeśli jeszcze tacy są, albo uciekają z kraju, albo przemykają gdzieś pod murem, niepewni, czy ten dzień nie będzie ich ostatnim – czy jakaś zbłąkana kula nie zakończy swojej makabrycznej podróży w ich ciele, czy osoba kupująca w tym samym sklepie nie wyciągnie nagle giwery i nie zastrzeli całego personelu. „Matka Boska płatnych morderców” jest przerażającym portretem państwa w stanie rozkładu, gdzie kilkuletnie dzieci werbowane są przez gangi na płatnych morderców – wspomnianych sicarios, gdyż dzieciakowi łatwiej podejść do celu niż dorosłemu mężczyźnie. Gdzie egzystencja wielu regionów opiera się wyłącznie na produkcji narkotyków, a podcięcie tej gałęzi gospodarki spowoduje, że z drzewa spadną przede wszystkim biedni Kolumbijczycy. Bo bogaci gangsterzy zawsze sobie poradzą.

„Matka Boska płatnych morderców” to jedna z powieści z nurtu obrazującego brutalne oblicze współczesnej Ameryki Południowej. Chociaż wiele państw z tego regionu zdołała już w mniejszym lub większym stopniu uporządkować swoją sytuację i powoli odgrywają znaczniejszą rolę w polityce międzynarodowej, a sama Kolumbia  w niektórych regionach staje się coraz bezpieczniejsza, wciąż znajdują się tam ośrodki zapalne, a partyzantka co jakiś czas daje o sobie znać. Ten kontynent jest też, i pewnie długo pozostanie, głównym producentem narkotyków, a produkcją ta zajmować się będą dalej ludzie żyjący za mniej niż dolara dziennie. Myślę, że warto, dla odmiany po Coelho i Allende, spojrzeć na Amerykę Łacińską pod tym kątem. A proza Vallejo Wam w tym pomoże.

Fernando Vallejo „Matka Boska płatnych morderców”
Wyd. Muza
Warszawa 2007




niedziela, 13 maja 2012

OTAGowana i ja!


Od jakiegoś czasu wszyscy się bawią, tylko nie ja... ale w końcu i mnie zaproszono (dziękuję,  Agnieszko!)
Tytułem przypomnienia, zabawa polega na tym, żeby odpowiedzieć na 11 pytań dot. książek, wymyślonych przez osobę, która nas oTAGowała. Ja miałam do czynienia ze świetnymi pytaniami! Oto one:


1.       Czy długość ma znaczenie? Znaczy, w sensie: czy wolno oceniać książki po długości i jakie preferujesz?
Ma znaczenie. Odpowiem od końca: raczej preferuję cieńsze książki, do 500 stron, jeśli ma być więcej, to wolałabym w dwóch tomach, z drugiej strony nastręcza to problemów, gdyż a) jest to droższe b) przy pożyczeniu w bibliotece ciężko jest utrafić na wszystkie tomy naraz, zwykle pierwszy jest niedostępny, albo są dostępne wszystkie ale w jakiejś dzikiej kolejności. Ale 800 stronicowego tomiszcza do autobusu nie wezmę… W drugiej strony, jeśli książka jest za krótka, to czasem nie zmieści się w niej wszystko, co autor chciał/powinien w niej zawrzeć, i wychodzi coś w rodzaju przydługiego streszczenia, jak to było np. w „Psach z Rygi” Mankella – fajna fabuła, ale zgnieciona na niecałych 300 stronach straciła na polocie. Ale zdarza się też, że książka mogłaby być skrócona do 300 stron, a nie wiedzieć czemu ma prawie 500, w czego połowa to durnowate opisy w stylu „wstałam, przeciągnęłam się, podrapałam po pleckach, przebrałam w dresik w kolorze różowym z biało-zielonymi motylkami i wielkim kotkiem z tyłu…”. To się niestety zdarza w kryminałach Kathy Reichs. Podsumowując – trzeba pisać tyle, ile trzeba, i ani strony więcej.


2.       Od jakich książek cię odpycha i wiesz, że raczej nie sięgniesz po żadną z nich?
Apokaliptyczne SF którego fabuła dzieje się w niedalekiej przyszłości i gdzie bohaterki z dużym biustem gonią w mundurze SS-manów i laserowym karabinem. Książki historyczne o II wojnie światowej. Podręcznik z prawa wekslowego ;). I pseudoporadniki – książki o życiu celebrytów, np. o tym jak Kasia Cichopek odkryła, że kobiety bywają w ciąży, a Ibiszowi potargała się marynarka bo wyrobił sobie bicepsy, czyli literatura a la Captain Obvious vel. Wywarzmy Otwarte Drzwi, Będzie Fajnie.


3.       Którą książkę podsunęłabyś (podsunąłbyś) swemu dziecku (jeśli nie masz dziecka, wyobraź sobie, że je masz)?
Harrego Pottera! Współczesna baśń o przyjaźni i miłości, mnóstwo odniesień do legend i mitów z całego świata, genialni bohaterowie: nie idealni, nie łzawi, bardzo ludzcy.


4.       Czy kobiety piszą lepsze książki?
Nie. I to chyba nawet nie zależy od gatunku. Dobrzy pisarze piszą dobre książki, źli pisarze piszą gnioty aż zęby bolą. Powoływanie się na płeć to tylko usilna acz nieudana próba znalezienia wyjaśnienia dla negatywnych recenzji. Moim zdaniem oczywiście.


5.       Czy obowiązkowe lektury w szkole mają sens?
Mają, ale starannie dobrane i odpowiednio podane. Mogłoby być ich mniej, a więcej czasu na dyskusje przed i po jej przeczytaniu, aby każda książka w szkole była wydarzeniem, a nie nudnym obowiązkiem. Powinno być po jednej książce z każdego nurtu, naprawdę nie ma potrzeby przeczytania KAŻDEJ powieści pozytywistycznej, jaka kiedykolwiek powstała. Za to więcej literatury współczesnej, traktującej o dzisiejszych problemach, a nie o tych nieszczęsnych zaborach…

6.       Czy trzeba czytać klasyków?
Trzeba.


7.       Jaka jest najgłupsza postać, jaką spotkałaś (spotkałeś) na stronicach powieści?
Trudno mi teraz sobie przypomnieć, ale wiem że było takich kilka…. 


8. Czy jest książka, niewydana w Polsce, którą koniecznie powinni wydać? Jaka?
Hehehehe, Agnieszko, każdy kolejny Arne Dahl :D


9. Którego polskiego pisarza koniecznie powinni poznać czytelnicy za granicą?
Naszych autorów kryminałów. Miłoszewskiego, Pollaka, Konatkowskiego, Czubaja. Prezentują wysoki poziom, a jednocześnie jest w tych powieściach wspólny mianownik – współczesna Polska, państwo które dziś niewiele ustępuje krajom zachodnim (kto nie wierzy, niech się przejedzie chociażby do Czech), z naszymi problemami państwa między Wschodem a Zachodem, naszą historią i jej wpływem na teraźniejszość i staraniami tam, gdzie innym już się przestało chcieć. Wydaje mi się, że w tych kryminałach jak nigdzie indziej pokazano Polskę bez pietyzmu, fałszywej skromności, taką jaka jest. A moim zdaniem jest się czym pochwalić.


10. Czy czytając książkę, będącą przekładem z innego języka, zwracasz uwagę na jakość tłumaczenia, czy jest Ci ona obojętna?
Zazwyczaj nie zwracam uwagi na tłumaczenie, czasem nawet nie zauważam na początku, że książka jest tłumaczona. I chyba to jest największy komplement dla tłumacza, że najpierw się widzi powieść i jej autora, a tłumacza dopiero w dalszej kolejności, jeśli się mylę, to przepraszam J. Jedyny przypadek, kiedy zwracam uwagę na tłumaczenie, to kiedy jest ono ZŁE, zdarza się, że książka wygląda jakby została napisana przez gimnazjalistę równoważnikami zdań, a przecież znam autora, i wiem, ze aż tak źle nie pisze. Więc wina leży po stronie tłumacza.


11. Dziewica czy nie? Gwoli wyjaśnienia: czy lubisz być pierwszym czytelnikiem książki?
Dziewica :D Lubię być pierwszą osobą, która czyta dany egzemplarz, i lubię czytać książkę, która dopiero się ukazała, być pierwszą, która ją oceni, zrecenzuję… Taki rodzaj nieszkodliwego zboczenia, który wiąże się z niuchaniem między kartkami, po pierwszym czytaniu ten charakterystyczny zapaszek znika…


Teraz ja kogoś uszczęśliwię zaproszeniem, a będą to:
i
i może jeszcze:


A oto i moje pytania do Was:
 
1.       Czy jest powieść, która jeszcze nie powstała, a którą chciałabyś/chciałbyś przeczytać?
2.       Jaki bohater literacki zmobilizował cie do pracy nad sobą?
3.       Jaką książkę masz na wierzchu stosika, którą już już masz przeczytać, która leży w tej pozycji od kilku lat?
4.       Przy jakiej książce śmiałaś/łeś się do łez, mimo, że książka w zamierzeniu śmieszna nie była?
5.       Jaka książka, kiedyś zachwycająca, rozczarowała cię kiedy wróciłaś/łeś do niej po latach?
6.       Czy rozpadła ci się kiedyś książka od ciągłego czytania? Jeśli tak, to jaka?
7.       Czy zdarzyło ci się kiedyś przerwać czytanie świetnej książki w połowie i nigdy nie powrócić? Jeśli tak, to jakiej?
8.       Czy wypisujesz cytaty z książek? A może zaznaczasz je w książkach?
9.       Jaką książkę szukasz bezskutecznie od lat i nie możesz namierzyć?
10.   Czy czytałaś/łeś kiedyś książkę, która strasznie Cię zdenerwowała?
11.   Czy zdarzyło Ci się kiedyś, że już miałaś kupić książkę, w ostatniej chwili ją odłożyłaś, a teraz żałujesz, gdyż jest już niedostępna?