Co wiecie o Australii? Ja do niedawna bardzo niewiele:
Australia jest daleko, do góry nogami, mówi się tam po angielsku, urodził się
tam Simon Baker i praktycznie każde zwierzątko chce cię zabić. Założę się, że
wiedza większości z was na temat tego kontynentu jest niewiele bogatsza. I
trudno się dziwić – ponieważ to spokojny kraj, nie urządzający burd w
stosunkach międzynarodowych, medialne doniesienia stamtąd należą do rzadkości,
i nie jest to tylko problem polski. Bill Bryson, którego książki uwielbiam, rozpoczynając
swoją fascynującą podróż po Australii zaczyna od sprawdzenia, ile razy a
anglojęzycznych mediach pojawiła się o niej wzmianka. Wystarczy powiedzieć, że
częściej usłyszymy o Albanii, Kambodży i Burundi. A przecież to miejsce tak
bogate w wyjątkowe zjawiska, że mogłoby obdzielić tym bogactwem całą Afrykę i
trochę Europy, bez uszczerbku na swojej atrakcyjności.
Bryson to człowiek orkiestra, który jednocześnie z
pokonywaniem setek kilometrów wzdłuż i wszerz Australii zdołał poczytać kilka
interesujących pozycji na temat zwiedzanego kraju, setek informacji uzyskać z
innych źródeł i jeszcze zaliczyć parę zabawnych sytuacji. Uwielbiam go czytać,
bo pod płaszczykiem dowcipnego stylu znajduje się gruby pokład wiedzy, podanej
w sposób tak lekki, że nawet nie wiesz, czytelniku, kiedy się uczysz. Uczysz
przez zabawę, bo chwilami opowieści autora potrafią przyprawić o ból brzucha
(nie należy tego czytać w środkach transportu publicznego!). W taki oto,
przepełniony anegdotami sposób, odbyłam podróż przez Australię, odwiedzając Sydney,
Melbourne, Perth, Adelaide, Darwin, zapuszczając się na pustynię, przemierzając
kilkusetkilometrowe odcinku dróg wzdłuż australijskiego wybrzeża, prawie
zupełnie niezamieszkanego przez ludzi, za to z wodą aż kipiącą od mieszkających
tam stworzeń (a każde tylko czeka, żeby zabić niczego niepodejrzewającego turystę).
Ponadto – tam jest piekielnie gorąco. Upał wylewa się z kartek książki, efekt
jest absolutnie powalający – siedzisz sobie w fotelu w futrzanych papuciach ze
Szklarskiej Poręby, za oknem pizga zimnem, a ty odcierasz z czoła pot sunąc
przez out back.
Przeczytałam Śniadanie
z kangurami i teraz mam dylemat. Z jednej strony chciałabym już dziś
spakować plecak i wyruszyć do tego świata, tak innego od znanego mi zza okna.
Poczuć gorący powiew wiatru znad pustyni, zobaczyć operę w Sydney, zrozumieć,
co to znaczy być na drugim końcu świata. Z drugiej – ten kraj na marginesie
przeraża mnie bardziej niż mogłabym to sobie wyobrazić, zanim przeczytałam tą
książkę. Olbrzymie połacie ziemi na których nigdy nie stanęła ludzka stopa,
albo stanęła i zaraz odeszła (ergo, awaria samochodu gdzieś w outbacku równa
się śmierć), setki jadowitych stworzeń, świadomość, że to już naprawdę koniec
świata, i że bilet do domu kosztuje majątek. Nie wsiądziesz w pociąg i za parę
godzin nie znajdziesz się znów w domu. Co więcej, lecąc tutaj, już straciłeś, dosłownie,
jeden dzień życia via zmiana czasu.
Po raz kolejny polecam Brysona. Po odbyciu wspólnej podróży
po Wielkiej Brytanii i Europie, po uzbrojeniu mnie w kawał niekoniecznie-potrzebnej-wiedzy
o Stanach Zjednoczonych, teraz zabrał mnie do Australii. I powiem wam, jedno –
z żadnej z tych podróży nie wracam taka sama.
Moja ocena: 5,5/6
Bill Bryson Śniadanie
z kangurami
Tłum. Tomasz Bieroń
Wyd. Zysk i S-ka
Poznań 2011
Książkę już od dłuższego czasu mam w planach :)
OdpowiedzUsuńW książkę zaopatrzyłam się chyba jakoś po Twoich ostatnich zachwytach nad prozą Brysona (a trafiła się akurat Australia, więc mam), tylko... jakoś nie miałam natchnienia, by się za nią zabrać. Czuję się zachęcona! I wiesz co - mnie też przeraża, że to taki koniec świata, w sensie, że nie do końca poznany, że niebezpieczny, że trudno się z niego wydostać... Taka ze mnie globtrotterka ;)
OdpowiedzUsuń