O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

poniedziałek, 21 marca 2016

Arne Dahl "Gorące krzesła"

Nie wyobrażam sobie dnia, w którym przeczytam ostatnią dostępną książkę Arne Dahla i okaże się, że nic więcej nie będzie. Powieści tego szwedzkiego autora, przez jednym uwielbiane, przez innych mocno krytykowane, są ze mną od lat, każda kolejna premiera to dla mnie małe wydarzenie. I nie zmieni tego fakt, że nie każda z nich podoba mi się równie mocno, co poprzednia.

Po tym jak moja ukochana Drużyna A rozstała rozwiązana, a niektórzy jej członkowie przeszli do Europolu, przedmiotem nowego cyklu kryminalnego Dahla stała się inna nowatorska grupa policjantów – eksperymentalna jednostka operacyjna Europolu, złożona z oficerów pochodzących z krajów zjednoczonych Europy. Dla porządku – Europol to jedna z agencji Unii Europejskiej, której zadaniem jest głównie organizacja pracy krajowych policji w śledztwach międzynarodowych. Inaczej niż Interpol, Europol nie prowadzi dochodzeń sam w sobie, jedynie organizuje i ułatwia pracę innym. Dlatego te powieści Arne Dahla są jeszcze bardziej fikcją, niż większość tego typu książek. Co nie przeszkadza mi w pasjonowaniu się nimi. Jeśli bowiem ktoś nie napisałby książki o grupie gliniarzy z różnych krajów i kultur, pracujących razem, ja bym ją napisała. I nie byłoby to pewnie nic dobrego.

W każdej książce Arne Dahla bohaterowie prowadzą kilka oddzielnych śledztw, które w pewnym momencie okazują się ze sobą połączone. Tym razem autor nieco odszedł od konwencji. Opcop wraz ze swoimi krajowymi agendami prowadzą bowiem dochodzenie w sprawie kilku bardzo podejrzanych zgonów, o których wiedzą, że coś je łączy, ale nie wiedzą co. Jak to zwykle bywa z kryminałami skandynawskimi, i tutaj w tle śledztwa pojawia się tematyka ważna i kontrowersyjna dla współczesnych społeczeństw. Pisząc jednak jaki tym razem problem społeczny jest na tapecie, pewnie zniszczyłabym trochę lekturę tym, którzy chcą sięgnąć po książkę, wystarczy zatem jeśli powiem, że jest to kwestia coraz bardziej aktualna w dzisiejszych czasach.

Dahl nigdy nie obawiał się przesady i nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, stawiał swoich bohaterów w sytuacjach bez wyjścia, a oni znajdowali wyjście w stylu McGyvera. Jednym może to razić, dla mnie jest to znak rozpoznawczy tych powieści i część rozrywki w trakcie czytania. W Gorących krzesłach  jednak autor sporo przyszalał, jednak suma summarum wszystko to miało ręce i nogi i dostarczyło mi masę wrażeń. Jednak tym, co najbardziej uwielbiam w tych książkach, i co trudno mi znaleźć w innych kryminalnych seriach, to praca zespołowa. Arne Dahl tworzy wyjątkowe postaci, o czym można się przekonać chociażby na podstawie Marka Kowalewskiego, jednego z członków  Opcopu. Takiego polskiego gliniarza, zdałoby się, może stworzyć tylko polski autor, a tu takie zaskoczenie. Tu nie ma miejsca na one man show, nie ma jednego geniusza i bandy popychadeł. Tu są sami wartościowi i wykwalifikowani policjanci, a każdy z nich jest osobną, pełnokrwistą postacią ze swoimi doświadczeniami, wadami i zaletami. O ile bowiem inne cykle kryminalne zaznaczają że ważna jest praca zespołowa, o tyle gdy przychodzi co do czego, tylko jeden bohater zdaje się ogarniać o co chodzi. Tutaj wszyscy ogarniają.  Mimo zatem ogólnego szaleństwa, jakie panowało w Gorących krzesłach, powieści Dahla jeszcze długo mi się nie znudzą.

Moja ocena: 4,5/6

Arne Dahl Gorące krzesła
Tłum. Dominika Górecka
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2016

środa, 16 marca 2016

10 książek na 2016 rok

Witam Was po długiej przerwie. Jak już kiedyś pisałam, na początku marca przystępowałam do egzaminu zawodowego, w związku z czym cały luty spędziłam twardo studiując. Potem zaś wszelkie emocje i siły opadły i trochę to zajęło, nim udało mi się zmobilizować do pisania. Bardzo, bardzo tęskniłam za blogoweniem, mam masę pomysłów, muszę tylko wejść na odpowiednie tory. Zaczynam zatem od czegoś bardzo prostego: listy 10 książek, które bardzo chcę przeczytać w tym roku.  

Nie publikowałam do tej pory tej listy, ponieważ obawiałam się, że jak z każdą listą książek do przeczytania która robię, również i ta okaże się być a)zbyt ambitna, b)po prostu niezrealizowana. Nie wiem dlaczego tak jest, ale do tej pory wyznaczanie sobie publicznie takich celów do osiągnięcia powodowało tylko to, że czytałam wszystko poza książkami z listy. Toteż postanowiłam się sama oszukać i nie publikować. Ku mojemu zdumieniu, przeczytałam już cztery z dziesięciu tam wymienionych, ponadto jestem w trakcie lektury dwóch kolejnych. I co najważniejsze, dalej chcę je czytać.

Może zwyczajnie wreszcie udało mi się podejść do tematu od właściwej strony. Do tej pory czułam, że skoro lista to taka fajna rzecz, to niekoniecznie MUSZĘ zrobić swoją. Co więcej, wrzucałam na nią pozycje, z które z jakiegoś powodu leżą nieprzeczytane od lat – coś co przerażało mnie objętością albo ciężarem gatunkowym tym sposobem stawała się jeszcze bardziej przerażające. Tym razem nie robiłam listy dla listy, po prostu spisałam sobie te pozycje, które bardzo, bardzo chcę przeczytać w pierwszej kolejności. Tak wyszło, że było ich akurat 10. Wyszła z tego lista, która trzymała mnie przy życiu, gdy nauka dosłownie wychodziła mi już uszami. Proste, a zajęło mi cztery lata, by do tego dojść.

Tyle przydługiego wstępu, oto książki:
1.       Heban – Ryszard Kapuściński – samo się tłumaczy, nie znam osoby, która na hasło „Kapuściński” nie poleciłaby mi tej pozycji.
2.       Światło, którego nie widać – Anthony Doerr – obłędnie piękna, bogata i trudna do opisania powieść. Przeczytana już od tygodnia, jednak wciąż nie wiem, jak napisać recenzję czegoś tak niesamowitego.
3.       Złodziejka – Sarah Walters – trochę wstyd, bo zaczęłam ją czytać z końcem ubiegłego roku, bardzo mi się podobała, a potem z jakiegoś powodu odłożyłam ją w połowie. I teraz bardzo, bardzo chcę wrócić i jednocześnie się boję, że dużo zapomniałam.
4.       W rodzinie ojca mego – Marcin Wójcik – reportaż pisany przez katolickiego dziennikarza, dotyczący Radia Maryja i okolic, a przede wszystkim ojca Rydzyka. Książka przerażająca, chociaż niby wszystko to wiedziałam. Ale wiedzieć i WIEDZIEĆ to jednak dwie różne rzeczy.

5.       Znaki szczególne – Paulina Wilk – tu akurat drobne rozczarowanie. Niby książka interesująca, niby prawdziwa, ale trudno było mi się było pozbyć pewnego poczucia uproszczenia. Autorka przeciwstawia cudowne lata dzieciństwa za czasów komuny z trudnymi i pełnymi walki szczurów czasami dorosłości po transformacji ustrojowej. I chociaż nic z tego co pisze, nie jest nie prawdą, to trudno powiedzieć, ile w tym obrazie dobre czasy komuny/zła dorosłość, wynika z kwestii politycznych, a ile z prostego faktu, że dzieciństwo to dla większości z nas jednak czas sielankowy.
6.       Motyl – Lisa Genova – moje odczucia opisałam tutaj.
7.       Posłaniec – Marcus Zusak – nie czytałam jeszcze Złodziejki książek tego autora, z jakiegoś powodu Posłaniec pociąga mnie bardziej.
8.       My, właściciele Teksasu – Małgorzata Szejnert – gift od mojego kumpla Oisaja z Tramwaj Nr 4, który wiedział od dawna, jak bardzo chcę tą książkę. A że przy okazji trafił na nieco niebardzawy czas  w moim życiu, to jeszcze większe dzięki za te promyk słońca z postaci zbioru reportaży z PRLu. Jestem w połowie, i powiem tylko – dobre to.
9.       Czerwona wilczyca – Lisa Marklund – chyba już piąty tom przygód Anniki Bengzton, dziennikarki śledczej. Książki Marklund były jednymi z pierwszych szwedzkich kryminałów, po które sięgnęłam po przeczytaniu Millenium, i dlatego chętnie wracam do nich od czasu do czasu.
10.   Droga przez kłamstwa – Ann Cleeves – również kryminał, tym razem z cyklu o Verze Stanhope. Bardzo klimatyczne, z charyzmatyczną bohaterką. Więcej nie potrzebuję.
(Na czerwono zaznaczono te, które już przeczytałam.)

Wciąż nie ma na tej liście książki, której nie chciałabym przeczytać, i to bardzo. Wciąż są to tytuły, które rzucają mi się w oczy jako pierwsze, gdy patrzę na swoje półki. Liczę na to, że w najbliższym czasie uda mi się zmaścić recenzje tych już przeczytanych.

Mam nadzieję, że tęskniliście ;). Czytaliście którąś z powyższych pozycji? Którą z nich polecacie na moją kolejną lekturę?


piątek, 5 lutego 2016

"Wszystko za Everest" Jon Krakauer

Niedawno oglądałam z rodziną film Everest, opowiadający o jednej z największych katastrof na największej górze świata, kiedy to podczas zejścia ze szczytu dwie wyprawy komercyjne zostały zaskoczone przez burzę śnieżną, zabijając osiem osób, w tym obu kierowników wyprawy: Roba Halla i Scotta Fischera. Przyznam, że temat wspinaczki wysokogórskiej nigdy jakoś nie należał do top pięciu najbardziej fascynujących mnie tematów (ani nawet do pięćdziesięciu), film został narzucony odgórnie, i sam w sobie nie był przesadnie szałowy, to samo wydarzenie pobudziło moją ciekawość. Zwłaszcza, że przez pół filmu bohaterowie chodzili okutani w kurtki i czapki, więc nie do końca zakumałam, kto, co i z kim. Dlatego krótko po seansie zakupiłam książkę Jona Krakauera, zatytułowaną Wszystko za Everest, by na spokojnie przybliżyć sobie tamto wydarzenie z roku 1996.

Jon Krakauer jest dziennikarzem, który w 1996 roku przyłączył się do ekipy organizowanej przez Roba Halla, uznawanego za pioniera organizowania wycieczek komercyjnych na najwyższe góry świata, aby zdobyć Mount Everest i materiał na reportaż o tym zdobywającym coraz większy rozgłos przedsięwzięciu. Gdy zapisywał się na wycieczkę, zdawał sobie sprawę, iż jest to niebezpieczna wyprawa, jednak na pewno nie podejrzewał, iż przyjdzie mu się zmierzyć z jednym z najgorszych wypadków w historii góry. Krakauer zabrał mnie wraz z sobą na tą nieszczęsną wyprawę, opisując przygotowania, poszczególne etapy wyprawy, i przybliżając postaci dramatu, ich wcześniejsze doświadczenia i relacje, jakie łączyły uczestników obu wypraw. To była pierwsza część, ta która pomimo iż interesująca, nie zafascynowała mnie przesadnie głównie z tego powodu, że jak już pisałam, wspinaczka wysokogórska to nie moja para kaloszy.

Jednak druga część autentycznie wbiła mnie w fotel. Krakauer minuta po minucie opisuje wydarzenia 10 i później 11 maja 1996 roku, tak jak on to zapamiętał, i jak udało mu się zrekonstruować wydarzenia na podstawie wspomnień swoich rozmówców, którzy przeszli przez to co on. Każda wątpliwa decyzja, każda zmiana planów, każde zdawałoby się błahe wydarzenie, wreszcie walka ze śnieżycą, mrozem i niedotlenieniem. Odmrożenia, utrata świadomości, wreszcie śmierć. Bohaterskie postawy jednych, ludzkie zachowania innych, potworność tego, do czego zdolni byli pozostali. Krakauer poświęca oczywiście większość swojej książki wyprawie w której brał udział, jednak opisuje również pozostałe grupy, które tego dnia i chwilę wcześniej i później usiłowały zdobyć szczyt. Podsumowuje ofiary ze wszystkich tych przedsięwzięć.

Krakauer był wielokrotnie krytykowany, głównie przez przewodnika z konkurencyjnej wyprawy Fischera, Anatolija Bukriejewa, który poczuł się dotknięty sposobem, w jaki Krakauer go opisał, i opublikował własne wspomnienia tamtego feralnego dnia, podobnie jak kilku innych członków wyprawy. Co jednak ujęło mnie w tej książce, to szacunek autora, obiektywizm tam, gdzie dało się go zastosować, i brak wyraźnej krytyki jednej osoby. Krakauer podjął się ciężkiego wyzwania podsumowania tamtych wydarzeń, korzystając ze swojej niepewnej pamięci i wspomnień innych, przedstawiając każde wydarzenie, każdą decyzję w różnych światłach, pozostawiając każdemu pole do własnej oceny, czy i kto zawinił wtedy na Evereście. Autor bardzo realistycznie i plastycznie opisał też warunki panujące na górze (na pewno w dodatkowym odczuciu pomogło mi przeraźliwe zimno za oknem, które uparcie wdzierało się do środka przez nieszczelne okna), jak również przybliżył całą technologię wyprawy wysokogórskiej, co szczególnie przydało się takiemu amatorowi jak ja.

Jest to książka nie tylko fascynująca, ale pod wieloma względami przerażająca, z drugiej zaś strony dowodząca, jaką siłą dysponuje czasem człowiek, w jakie sytuacje jest w stanie się wpakować na własne życzenie, i z jakich jest w stanie wyjść dosłownie na własnych nogach. Zdecydowanie polecam.

Moja ocena: 5/6

Jon Krakauer Wszystko za Everest
Tłum. Krystyna Palmowska
Wyd. Czarne

Wołowiec 2015

piątek, 15 stycznia 2016

"Motyl" Lisa Genova

Nie zliczę pewnie recenzji tej książki, które przeczytałam od chwili jej wydania, i które jednogłośnie zachęcały do sięgnięcia po nią. Swego czasu popularna nowość, drugie życie rozpoczęła w momencie premiery jej ekranizacji z Julianne Moore; na mojej półce nie leżała aż tak długo, bo od jesieni. Miałam wszelkie prawo podejrzewać, że będzie to satysfakcjonująca lektura. Okazała się jednak lepsza, niż przypuszczałam, i zamiast przyjemnie spędzonego czasu zafundowałam sobie stan wciągnięcia przez Motyla w sytuacji, gdy miałam się uczyć. No bywa.

Alice Howland jest doktorem psychologii na uniwersytecie Harvarda, żoną naukowca, matką trójki uzdolnionych dzieci. Wykładowcą, promotorem, odkrywcą, gwiazdą wśród profesorów, prowadzącą intensywne życie zawodowe – zajęcia, seminaria, konferencje, sympozja, artykuły i ich recenzje. Alice jest, nawet wśród innych uczonych, znana m. in. ze swojej świetnej pamięci. Jednak pewnego dnia, w okolicach 50. urodzin, Alice zapomina. Najpierw drobnych rzeczy – co oznacza imię Eric na liście rzeczy do zrobienia. Z czasem jednak ilość i kaliber zapomnianych spraw staje się coraz poważniejszy. Diagnoza: alzheimer o wczesnym początku.

W większości książek tego typu w tym momencie zaczyna się heroiczna walka z chorobą, często zakończona cudownym jej cofnięciem lub wynalezieniem leku. Alice zaczyna heroiczną walkę… o każdy kolejny dzień. Autorka przeprowadza nas wraz z Alice przez kolejne stadia choroby, niczym przez kolejne kręgi piekieł. Zaprzeczenie, rozpacz, akceptacja, poszukiwanie metod leczenia, poinformowanie najpierw męża, potem dzieci, wreszcie otoczenia. Kolejne obowiązki, których nie jest już w stanie wykonywać. I świadomość, że nie będzie już lepiej.

To powieść piękna, prawdziwa, ale i smutna i bolesna. Reakcje niektórych na chorobę Alice nie zawsze przypominają amerykańskie seriale, a trudności, z jakimi boryka się chory na alzheimera, okazują się wykraczać daleko poza zwykłe zapominanie. Dawno już nie zdarzyło mi się tak wciągnąć w lekturę, ani też tak prędko, z zaskoczeniem i smutkiem, dotrzeć do końca. Wraz z Alice.


Moja ocena: 5/6

Lisa Genova Motyl
Tłum. Łukasz Dunajski
Wyd. Filia

Poznań 2014

środa, 6 stycznia 2016

O wyzwaniach i postanowieniach

Odnoszę wrażenie, że czasy książkowych wyzwań powoli mijają. Wprawdzie samych idei wyzwań wciąż jest na „rynku” sporo, jak co roku tak i teraz co i rusz natknąć się można w Internecie na wszelkiego rodzaju wyzwania, jedne ciekawe, inne sztampowe, jedne bardzo wymagające, inne prawie w ogóle. Dołożyłam do tego i swoją cegiełkę, a jakże, i swego czasu stworzyłam wyzwanie Miejskie Czytanie. Miało na celu zmobilizowanie mnie (a przy okazji kilku chętnych), aby przeczytać więcej książek z akcją osadzoną w mieście. Brałam też udział w kilku bardzo popularnych wyzwaniach: Z Półki, Trójka E-Pik, 12 książek na 2015 rok, próbowałam w kilku mniejszych.

Efekt? W trakcie trwania Wyzwania Miejskiego przeczytałam mniej miejskich książek niż wcześniej i później. Podobnie z „Z Półki” – czytałam prawie same nowe lub pożyczone pozycje, zamiast to, co leżało na półce. W 2015 roku chwilami odnosiłam wrażenie, że czytam wszystko, tylko nie to, co miałam na liście 12 książek. Zaś w 2014 roku, kiedy zapisałam się na wyzwanie na portalu Goodreads, po raz pierwszy od lat nie osiągnęłam założonego pułapu 60 książek. Gdzie wcześniej taki pułap nie był zakładany, zwyczajnie tyle średnio czytam w roku. No, chyba że dla jaj wpisałam to w odpowiednią aplikację, wtedy czytam dokładnie 59.

I nie jest to nic wyjątkowego, zarówno z Waszych podsumowań, jak i komentarzy pod wyznaniowymi postami tu i tam, oraz rozmów z czytelnikami-nie-blogerami wynika, że dla większości z nas wyzwania kończą się porażką, a te z nich, które były tylko „wyzwaniami” (czyli wydarzeniami, które zachęcały nas do robienia rzeczy, które i tak robimy) sprawiały, że „normalne” stało się „poza zasięgiem”. Nie byłam w blogosferze (ani jako czytelnik, ani jako bloger) w czasach, gdy wyzwania dopiero się zaczynały, ale odnoszę wrażenie, że kiedyś to lepiej działało. Powab nowości, dodatek w postaci lekkiej rywalizacji do codziennej przyjemności z lektury, motywacja, by wyczołgać się ze strefy komfortu i  uczynić z zajęcia samotniczego, jakim jest czytanie, imprezę grupową. Wydaje mi się, że te kwestie pozwalały wyzwaniom zaistnieć i zachęciły czytelników do ich podejmowania. Stara zasada Hollywood mówi, że jeżeli coś jest dobre, to należy to robić tak długo, aż wszyscy to znienawidzą. Działało przy kręceniu „Rocky’ego”, chyba zadziałało przy wyzwaniach. Z roku na rok rosła ich ilość, autorzy prześcigali się w pomysłach, a Nowy Rok ze swoimi postanowieniami  podkręca atmosferę.

Wedle prawideł sztuki powinnam teraz napisać, że w tym roku nie zamierzam brać udziału w żadnych czytelniczych wyzwaniach. Że to nie działa, że mam egzamin zawodowy w marcu, do którego muszę się mocno przyłożyć, że podsumowanie kolejnego nieudanego wyzwania przygnębia mnie. To wszystko prawda. Ale z jakiegoś powodu nie mówię nie. Nie wiem jeszcze, czy faktycznie zapiszę się do jakiegoś wyzwania, możliwe, że zrobię to po 4. marca, wtedy bowiem, jeśli wszystko się uda (odpukać w niemalowane, żeby nie zapeszyć), stanę się Wolnym Człowiekiem. Jeśli się  nie uda (odpukać w niemalowane, żeby się nie ziściło), to znaczy, że przegrałam właśnie 7-letnią edukację, więc raczej nie będę w nastroju do podejmowania wyzwań.

Ale mam kilka planów, które pragnę zrealizować w 2016 roku. Niektóre z nich, jak ww., dotyczą mojego życia poza książkami (dla podejrzliwych – nie ma tego dużo, ale jakieś życie jednak mam), ale kilka związanych jest z tą jakże ważną częścią mojej egzystencji.

Przede wszystkim chciałabym przeczytać Antologię Polskiego Reportażu XX Wieku pod rep. Mariusza Szczygła, którą dostałam na urodziny od mojego chłopaka. Ponieważ ostatnie tygodnie roku były burzliwe, zdołałam podczytać tylko jeden tekst, ale wystarczyło by stwierdzić, że będzie to lektura fascynująca, chwilami gęsta, ale bardzo satysfakcjonująca. Jednocześnie z uwagi na gabaryty roczny termin wydaje się być realistyczny.

Chciałabym również kontynuować światłe dzieło czytania książek, zalegający na moich półkach od lat, czyli poniekąd realizować Ś.P. Wyzwanie Z Półki. Z roku na rok czytał więcej przykurzątek, jednak wciąż kupuję, i to tak jakby jest robota głupiego. Kilka miesięcy temu pisałam o 197 książkach, które leżą nieprzeczytane na moich półkach. Cóż, teraz, mimo wykreślenia kilkunastu pozycji, lista przekracza już 200 tytułów.  No bywa.

Kontynuować i rozwijać pragnę również chwalebną, ale bolesną praktykę pozbywania się książek. W którymś momencie uznałam, że stały wpływ i zupełny brak odpływu grozi poważną katastrofą, takie są prawa przyrody, tak jest zbudowany ten świat. Dlatego powoli i z bólem serca pozbywam się książek. Na razie taki los spotkał raptem kilkanaście pozycji, ale z każdą kolejną jest łatwiej. Po prostu, jeżeli coś mi się nie podobało, to zamiast odkładać ją na półkę, wynoszę do osiedlowej biblioteki. Zanim nawiążę z nią emocjonalną więź. Czasem też oddaję książki znajomym, ewentualnie wymieniam na coś innego (bardzo rzadko, ale zdarza się). Ktoś chce coś przeczytać, i planuje zakup, a ja chcę tego czegoś się pozbyć. Ja się pozbywam oszukując mózg, że „pożyczam”, a ktoś nie wydaje 40 zł na coś, co moim zdaniem nie jest tego warte. Brzmi, jakbym wciskała znajomym złe książki ale gusta są różne, i komuś może akurat się dana pozycja spodobać.

Oczywiście chciałabym również przejąć kontrolę nad kupowaniem książek. W 2015 roku prowadziłam listę, i chociaż kupiłam sporo książek (ok., bardzo sporo), to jednak prowadzenie jej wiele mnie nauczyło. Wiem, które książki przeczytałam od razu po zakupieniu, które do teraz stoją nieprzeczytane. W których miesiącach, i w jakich życiowych sytuacjach, kupowałam więcej. Że miesięczny zakaz kupowania nałożony sztucznie prowadzi do szału zakupów w kolejnym miesiącu. Że nie należy odwiedzać taniej książki zbyt często. Że nie muszę kupować ebooka już teraz, bo nakład raczej mu się nie wyczerpie. I że najwięcej kupuję na wycieczkach, wakacjach i Targach Książki. Ergo, winni są Wrocław, Poznań, dni-przed-Węgrami i Expo Kraków.


I wreszcie – chciałabym czytać mniej, ale bardziej świadomie, mniej szajsu, więcej wartościowych pozycji (ale całkowicie z szajsu nie zrezygnuję, uwielbiam!). Czytać wolniej, nie na wyścigi, nie po kolei i nie to, co zadane. Tylko to, co chcę.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

"Przysługa" Kate Atkinson

W świecie filmów zasadą jest, że sequel jest słabszy niż pierwsza część. Są wyjątki, a jakże, jednak zwykle do tego się to sprowadza. Zaś zauważyłam, że w przypadku cykli książkowych, tom drugi i kolejne nie raz przewyższają o głowę tom pierwszy. Bierze się to może z faktu, iż „jedynka” oprócz właściwej opowieści, mam również światłe zadanie wprowadzenia na scenę dramatis personae, zapoznać nas z głównym bohaterem/bohaterką, jego historią, charakterem, przyzwyczajeniami. Podobnie musi przedstawić czytelnikowi świat, w którym będziemy się odtąd poruszać. W tym roku zdarzyło mi się czytać naprawdę wiele świetnych drugich tomów przyzwoitych pierwszych.

Na początku był genialny Księżyc nad Soho Bena Aaronovicha. Owszem, Rzeki Londynu były dobre, ale to tom drugi sprawił, że oszalałam na punkcie tego cyklu magicznych kryminałów. Podobnie Przyjaciele, kochankowie, czekolada Alexandra McCall Smitha, druga część przygód panny Dalhouisie, zdecydowała, iż będę kontynuować lekturę kolejnych tomów; pierwszy tom, chociaż uroczy i zrobił na mnie niemałe wrażenie, chwilami był jednak strasznie powolny. 2015 rok był też rokiem Flawii de Luce i znów, pierwszy tom był OK., natomiast drugi pochłonęłam niemalże w jeden dzień i śmiałam się do łez. Jedwabnik Roberta Galbraitha był obłędny, chociaż akurat w tym przypadku tom pierwszy, Wołanie kukułki, było prawie tak samo dobre. Wreszcie koniec roku przyniósł mi lekturę drugiego tomu cyklu autorstwa Viceci Sten pt. W zamkniętym kręgu. Pierwsza książka autorki, Na spokojnych wodach, nie różniła się wiele od kilkunastu innych skandynawskich kryminałów, była dobra, ale bez szału. Tom drugi zaś, ponownie, wciągnął mnie i wypluł po jednym dniu. Wciąż jest to klasyczny skandynawski kryminał, nie zmienił się w żadną noblowska pozycję, ale był naprawdę trzymający w napięciu i pełen zwrotów akcji.

Nie inaczej było w przypadku Przysługi, czyli drugiego tomu cyklu kryminalnego autorstwa Kate Atkinson. Poprzednia tom, Zagadki przeszłości, zrobiły na mnie wrażenie bardzo nietypowego kryminału, i chociaż lektura mi się podobała, to z jakiegoś powodu nie poleciałam do księgarni pierwszego dnia, kiedy ukazała się kolejna część. Ale miałam w tyle głowy, że pewnego dnia chciałabym ją przeczytać. Zażyczyłam sobie w końcu Przysług jako prezentu gwiazdkowego.

Znów nie miałam do czynienia z klasycznym kryminałem. A może miałam… Atkinson znana jest mi już ze swoich zdolności do omotania czytelników, wprowadzania ich w błąd, a nie, przepraszam, sami się wprowadzają, ona przecież nic nie mówiła… Historia tym razem wychodzi o jednego zdarzenia, wypadku drogowej agresji, której świadkami i uczestnikami stają się nieznane sobie osoby. Osoby, które następnie udają się, każda w swoim kierunku, by już nigdy się nie spotkać… Błąd! Pomimo bowiem dość licznie zamieszkałego Edynburga, w którym dodatkowo odbywa się festiwal, te zupełnie obce sobie postaci zetkną się jeszcze nie raz, w coraz bardziej zaskakujących okolicznościach, by doprowadzić do finałowego rozdania, w którym nikt nie będzie tym, za kogo się podawał.

Przysługi to bardzo gęsta i zaskakująca powieść kryminalna, gdzie autorka nie skupia się jedynie na morderstwie. Mamy tu oszustwa, kradzieże, przestępczość gospodarczą, rosyjską mafię, czym chata bogata. A jednak nie ma się wrażenia, że czegoś jest za dużo. Z resztą, kryminał to jedno – oprócz tego dostajemy bogatą powieść obyczajową. Krok po kroku poznajemy losy naszych bohaterów, które doprowadziły ich do miejsca, z którego wychodzi cała powieść. Każdy bohater zrobił na mnie swoiste wrażenie, po to, by na koniec zupełnie mnie zaskoczyć. Dawno już nie czytałam czegoś, co na ostatnich stronach tak by zamieszało moimi szarymi komórkami. A to przecież tylko kryminał!

Wiem skąd inąd, że tom trzeci jest równie dobry. Może nawet lepszy? W każdym bądź razie nie zamierzam czekać kolejnego roku, aby się o tym przekonać.

Moja ocena: 5/6

Kate Atkinson Przysługa
Tłum. Aleksandra Wolnicka
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2015

sobota, 2 stycznia 2016

Podsumowanie roku 2015

OK., w wyniku nieprzewidzianych okoliczności przyrody nie dokończyłam jeszcze mojej serii postów podsumowujących w zakresie poszczególnych gatunków, ale spokojnie, niech żywi nie tracą nadziei ;). Na razie jednak, tradycyjnie, chcę Was zaprosić na podsumowanie całoroczne.

Zanim przejdę do listy tytułów tych książek, które najbardziej mi się podobały w minionym, 2015 roku, odrobina matematyki. W 2015 roku przeczytałam łącznie 72 książki (konkretnie: 71 i jedną przeczytałam dwa razy). To sporo więcej niż w 2014, kiedy to ostateczna liczba wyniosła 59 pozycji. Nie ukrywam, że wynik mnie mocno zaskoczył. Większość, bo aż 29 pozycji, to książki zakupione przez mnie w tym roku, druga licznie reprezentowana grupa to tzw. książki „z półki” czyli zakupione przed 2015 rokiem. Takich było 16. Poza tym czytałam m.in. 9 pożyczonych książek, 7 ebooków (bardzo słabo, bardzo!) i 6 recenzenckich. Przeczytałam też jedną książkę dwa razy w ciągu 2015 roku i było to Mniej Marty Sapały.

Co do narodowości pisarzy, nie ma tu większych niespodzianek: najliczniejszą grupę stanowią Amerykanie w ilości 23 książek, następnie Anglicy z liczbą 13. Nieźle, bo 10 książek, ma polskie pochodzenie, mimo to jednak chciałabym w przyszłym roku przeczytać więcej rodzimych książek. Zaskakuje mała ilość skandynawskich powieści, w 2015 roku przeczytałam ich tylko 8. Poza tym przeczytałam 4 francuskie książki, 3 niemieckie, 3 kanadyjskie i po jednej austriackiej, australijskiej, południowoafrykańskiej, nigeryjskiej, japońskiej, włoskiej i afgańskiej. I ani jednej z Ameryki Południowej.

Oddzielnym tematem jest: ile książek kupiłam w 2015 roku? Po raz pierwszy w historii prowadziłam dokładny rejestr i powiem Wam, nie jest dobrze. Kupiłam  bowiem 74 książki. Do końca miałam nadzieję, że liczba przeczytanych przekroczy liczbę kupionych, ale niestety nie wyszło. Ale wydaje mi się, że ta lista (z cenami!) stanowi kubeł zimnej wody. Nie obiecam sobie, że nie będę kupować, ale obiecuję sobie czytać na bieżąco kupowane pozycje. W 2015 roku przeczytałam 32 z zakupionych pozycji (książek papierowych i ebooków).

Zaledwie 17 spośród 72 książek to pozycje typu non-fiction. Reszta to powieści, i chociaż jak zwykle dużo było kryminałów, to z dumą zauważyłam, że kilkakrotnie udało mi się wyczołgać ze strefy komfortu. Dzięki czemu przeczytałam kilka młodzieżówek, pozycję SF, kilka thrillerów i przemówienie. 3 pozycje przeczytałam w języku angielskim.

A teraz przejdźmy do tego, na co wszyscy najbardziej czekali, czyli dziesięć najlepszych książek 2015 roku. Nie było łatwo, chwilami kusiło mnie wybranie 15 na 2015 rok, ale wreszcie stanęło na 10. Oto one:
1.       Inne zasady lata – Banjamin Alire Saenz – bodajże najpiękniejsza młodzieżówka, jaką przeczytałam w tym roku, i w ogóle jedna z najcudowniejszych historii, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek poznać. Autor uwolnił swoją opowieść od pietyzmu, nieszczerych emocji, sztucznego budowania napięcia. Stworzył za to realne (i realistyczne) postaci, prawdziwe emocje, trudno definiowalne, nie zawsze łatwe, związki takimi, jakimi mogły być. Mało jest na rynku powieści, opowiadających tak pięknie o przyjaźni i miłości. I mających tak spapraną okładkę.
2.       Projekt „Rosie”– Graeme Simsion – bardzo nietypowy romans. Nie dość bowiem, że australijski, nie dość, że główny bohater ma lekkiego Aspergera, którego zdaje się nie zauważać, a bohaterowie zupełnie do siebie nie pasują. Cała historia oparta jest na przezabawnym pomyśle poszukiwania idealnej partnerki, zaś w między czasie Don i Rosie poszukują biologicznego ojca tej ostatniej. Zaskakująca, zabawna i nietuzinkowa.
3.       Piętnaście pierwszych żywotów Harrego Augusta – Claire North – jedna z niewielu powieści SF, która nie tylko mi się podobała, ale wręcz mnie zachwyciła. Pochłonęłam ją z ekspresowym tempie, i wiem teraz, że w 2016 sięgnę po inne powieści autorki (pisane jako Catherine Webb). Harry August rodzi się, żyje sobie, a następnie umiera po to, by narodzić się ponownie z pamięcią poprzednich żywotów. Każde jego życie wygląda inaczej, jedna decyzja powoduje, że jego losy  za każdym razem toczą się innym torem. Jednak trzynaste życie jest inne. Pod koniec tego życia Harry dowiaduje się, że świat zmierza ku końcowi, a on, po ponownych narodzinach, musi rozwikłać tą zagadkę i zapobiec końcowi świata.
4.       Mniej –Marta Sapała – przeczytałam tą książkę dwa razy w ciągu tego roku. Czy taka recenzja wystarczy? Na dodatkowe pobudzenie apetytu – autorka wraz z 11 innymi rodzinami przed rok kupuje tylko to, co absolutnie niezbędne, resztę pozyskuje innymi drogami. Książka to zapis z tego eksperymentu – Sapała pisze, jak wielką wagę przykładamy do pieniędzy i do kupowania, ale też ile kosztuje nas, gdy decydujemy się sami coś wyprodukować.
5.       Bractwo Bang Bang – Greg Marinovich, Jaoe Silva – coś, co miało być opowieścią o czterech nieustraszonych fotoreporterach, określanych jako tytułowe Bractwo Bang Bang, okazała się jednocześnie przerażającą historią upadku apartheidu w RPA. Prawdopodobnie najkoszmarniejsza, ale i najbardziej pouczająca książka tego roku.
6.       We should all be feminists – Chimamanda Ngozi Adichie – zapis przemówienia, które autorka wygłosiła na jednej z konferencji TEDx. Przemówienie oglądałam na YouTube chyba z pięćdziesiąt razy, w formie pisemnej robi jednakowo mocne wrażenie. Nowoczesny feminizm, który nie nawołuje do lepszego traktowania kobiet, a do równego traktowania obu płci, z uwzględnieniem ich różnic, ale i podobieństw.  Warto, aby wszyscy je poznali (mężczyźni i kobiety), bo warto, abyśmy wszyscy byli feministami.
7.       Głuchy telefon– Arne Dahl – czekałam na pojawienie się pierwszego tomu nowego cyklu kryminalnego „Opcop” autorstwa mojego ulubionego autora, i doczekałam się. I był on dokładnie tak świetny, jak miałam nadzieję, że będzie. Kilkoro starych bohaterów, wielu nowych i eksperymentalna jednostka operacyjna Europolu. Książka, którą chciałam sama napisać, ale chyba lepiej, ze zrobił to Dahl.
8.       13 Pięter –Filip Springer – jedno z najważniejszych nazwisk polskiego reportażu ostatnich lat. A każdy, kto kiedykolwiek zainteresował się tym, co wydaje Wydawnictwo Czarne wie, ale poprzeczka w tym temacie jest zawieszona wysoko. W swojej najnowszej pozycji autor porusza się kolejno po piętrach budynku, który określić można w skrócie jako „sytuacja mieszkaniowa w Polsce”. Prze dzielnie do samej góry, ale ja cały czas miałam ochotę uciekać z krzykiem.
9.       Zapytaj księżyc – Nathan Filer – mocno sugestywna opowieść młodego człowieka o kolejnych etapach pogrążania się w szaleństwie. Matthew w wypadku traci swojego starszego brata, cierpiącego na zespół Downa. Dla całej jego rodziny to cios po którym niewyobrażalnie ciężko jest się podnieść. Zanim uda im się poskładać życie na nowo, Matt przejdzie przez kolejne stadia choroby, a część zapisków powstanie w szpitalu psychiatrycznym.
10.   Księżyc nad Soho – Ben Aaronovich – na dziesiątą pozycję miałam kilku kandydatów, ale to właśnie drugi tom nietypowego cyklu kryminalnego o posterunkowym Peterze-czarodzieju z przypadku zasłużył sobie szczególnie na tytuł jednej z najlepszych książek roku. Czysta, niczym nie zmącona rozrywka, w dodatku chwilami zabawna do łez. Bo ten rok nie był tylko rokiem przygnębiających opowieści.

Wyjątkowo w tym roku nie będzie mi trudno wybrać Książek Roku – jest nią zdecydowanie Mniej Marty Sapały. Bo ta książka nie tylko otworzyła mi oczy, ale też wiem, że zostanie ze mną na długo.


Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!!!!!!!!