Jak pewnie pamiętacie, styczeń okazał się dla mnie tak
bogaty w doznania egzaminacyjne, że na czytanie dla przyjemności zwyczajnie nie
starcza mi czasu ani energii. Jako że jednak sama wystartowałam od tego
miesiąca z wyzwaniem miejskim, czułam się w obowiązku sprostania zadaniu, czyli
przeczytania przynajmniej jednej książki, której akcja dzieje się w mieście
nadmorskim (mniej lub bardziej). Mój wybór padł na Gotenhafen, która leżała u mnie już dobre kilka miesięcy. Niestety
nie był to wybór zbyt udany.
Akcja powieści, jak i jej tytuł wskazuje, dzieje się w
Gdyni, chociaż siłą rzeczy zahacza o pobliski Gdański i rodzący się dopiero
Sopot. Zaczynałam lekturę z przekonaniem, że jest to kryminał z rodziny „retro”
– zaczyna się bowiem z grubej rury – tajemniczym morderstwem. Głównym
podejrzanym jest emerytowany gdański policjant. Jednak śledztwo komplikuje
fakt, że Franz Thiedtke nic nie pamięta – kim jest, skąd się wziął na miejscu
zbrodni, czy to on zabił, co się w ogóle stało. Dodatkowo okazuje się, że ofiarą
był wysoko postawiony przedstawiciel nowej, nazistowskiej władzy, a śledztwo
prowadzone jest w kierunku bardziej politycznym niż kryminalnym.
Mam dwa spore zarzuty pod adresem tej powieści. Po pierwsze
– nie wiem, co autorka chciała napisać. Kryminał? Powieść szpiegowską? Powieść
historyczną? Powieść obyczajową? Powieść biograficzną? Ponieważ te wszystkie
gatunki przeplatają się ze sobą na 200 stronach książki, tworząc niekoniecznie
ciekawy misz masz. Zaczyna się od kryminału, jednak szybko okazuje się, że mamy
raczej do czynienia z gorszą wersją Pianisty,
dowiadujemy się wiele ciekawych informacji o wojennych losach Gdańska i
Gdyni, poznajemy ichniejsze społeczeństwa, to tradycyjne i to nowoprzybyłe. A w
międzyczasie podczytujemy biografie kilkunastu osób. Pani Żukowska ma irytujący
zwyczaj pisania obszerniej biografii każdej drobniejszej nawet postaci
pojawiającej się na kartach powieści – nie charakterystyki, ale całej biografii.
I żeby nie było – nie jest to opis, wprowadzający w historię, zawierający
najważniejsze dane. Nie, niejednokrotnie zaczynamy od dziadka delikwenta, by
już po pięciu stronach powrócić do właściwej opowieści. Nie wiem jak u innych
czytelników, ale mnie ten system męczy, ledwo skupię się na tym, co tu i teraz,
a już ląduję 30 lat wcześniej, by za chwile znów mnie tu wypluło.
Drugi zarzut to styl – dla mnie powieść musi być napisana
językiem, który nie przeszkadza. Owszem, zdarza mi się czytać rzeczy tzw.
„ambitniejsze” gdzie specyficzny styl jest jakby dodatkowym bohaterem. Tutaj
jednak miałam wrażenie, że czytam opowiadanie gimnazjalistki. Przykro to pisać,
ale dla mnie wszystko tu było nie tak. Zdania były kwadratowe, wypowiedzi
bohaterów często przesadnie górnolotne, wtręty narratorki odnośnie wojny
troszkę mi pachniały Paulo Coelho, a już zabieg, by pozbawić Niemca pamięci, a
następnie wyjaśnić mu o co chodzi w II wojnie światowej, by następnie on
stwierdził, że to szaleństwo – tchnie dydaktycznym smrodkiem. W dodatku autorka
nadużywa słówka „który”, umieszczając je nieraz w kilku zdaniach pod rząd. Robi
to wrażenie niedopracowanej i ubogiej językowo książki.
Nie jest tak, że jestem zupełnie na nie. Wiedza autorki o
wojennej historii Gdańska i Gdyni jest naprawdę spora, również oryginalne
zdjęcia Gotenhafen bardzo mi się podobały. Nie na tyle jednak, by udało mi się
wciągnąć w fabułę, przerywaną co chwilę biografiami, ani by zapomnieć o słabym
stylu. Dla mnie wzorem w temacie tego typu książek pozostaje Marek Krajewski,
Izabela Żukowska zupełnie do mnie nie przemawia.
Moja ocena: 2,5/6
Izabela Żukowska Gotenhafen
Wydawnictwo Nowy Świat
Warszawa 2012
Książka przeczytana w ramach Wyzwania Miejskiego, Trójka
e-pik, Z Półki i Czytamy Kryminały.