O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

poniedziałek, 3 grudnia 2018

"Zabójcza biel" Robert Galbraith


Nie wiem ile czasu minęło, odkąd bezpośrednio po zakończeniu lektury książki zasiadłam żeby o niej napisać. Dawniej tak powstawały wszystkie moje książkowe wpisy, jednak z czasem czy to rutyna, czy ogólne przemęczenie pracą i nauką, czy może zwykły brak czasu sprawił, że odkładałam pisanie na później. Na początku nawet myślałam, że tak będzie lepiej, że nabiorę dystansu i wtedy powstaną lepsze teksty. Tak się jednak nie stało – okazuje się, że potrafię pisać tylko pod wpływem emocji, jakiekolwiek by one nie były. Czy cierpi na tym obiektywizm, trudno powiedzieć, bo tez chyba recenzje nigdy nie były gatunkiem ceniącym sobie obiektywizm.

Fakt, że zasiadłam przed edytorem tekstu teraz, zaledwie dwie godziny po zakończeniu lektury powieści, na którą czekałam kilka lat, nie wynika z nagłej dzikiej potrzeby napisania o niej (co nie znaczy, że nie chcę i nie mam żadnych przemyśleń), tylko z odrobionych lekcji. Ostatnio, patrząc na żałosne liczby opublikowanych tutaj tekstów, zaczęłam się zastanawiać, co się zmieniło, i poza odpowiedzią że wszystko, umarł mój nawyk by przelewać wrażenia z przeczytanych książek zaraz po tym, jak przewracam ostatnią stronę.

Powieścią, na którą autor (autorka) kazał czekać czytelnikom przez dobre kilka lat, uprzednio zakończywszy trzeci tom cliffheanger'em że zęby bolą, jest oczywiście Zabójcza biel Roberta Galbraitha (aka J.K. Rowling), czyli czwarty tom przygód prywatnego detektywa Cormorana Strike'a i Robin Ellacott. Tom, który ukazał się bardzo niedawno w oryginale i chyba już został znienawidzony przez większość populacji (albo źle trafiałam w poszukiwaniu recenzji). I tutaj spoiler, ale mnie się podobało.

Powieści o Cormoranie Strike'u nigdy do cienkich nie należały, ale Zabójcza biel to niezły behemot – 650 stron mocno zakręconej intrygi kryminalnej, splecionej ściśle z dramatem rodzinnym i poprzecinany bardzo intensywnie życiem prywatnym głównych bohaterów. Podchwytujemy fabułę dokładnie tam, gdzie się ona zakończyła w tomie trzecim (i która spędziła sen z powiek wszystkim znanym mi wielbicielom cyklu), a dramat z tym wydarzeniem związany będzie nam towarzyszył przez całą lekturę, i to w o wiele większym stopniu, niż to miało miejsce w poprzednich częściach, i co prawdopodobnie odpowiada za rozmiary tego tomiszcza.

Jednocześnie bierzemy udział w dochodzeniu, które rozpoczęły nietypowe odwiedziny w agencji prowadzonej obecnie wspólnie przez Cormorana i Robin. Następnie o wiele poważniejszy klient zleca detektywom bardzo delikatne zadanie związane z szantażem i polityką. Jak to bywa w kryminałach, obie sprawy okazują się ze sobą połączone, a jedne niespodziewane wydarzenia prowadzą do kolejnych. Z ruchliwego Londynu opanowanego gorączką olimpijską przenosić się będziemy do wiejskich posiadłości, z budynku rządowego do slumsów, a obok nowych postaci pojawią się znani i niekoniecznie lubiani bohaterowie poprzednich części.

Kiedy zaangażuję się już emocjonalnie w bohaterów danego cyklu, zwykle bardziej niż sama intryga interesują mnie te drobne wtręty z ich życia prywatnego. Możliwe, że to dlatego, że jest ich zwykle mniej niż samej intrygi. Tutaj jednak odnoszę wrażenie, że ta równowaga została zachwiana, i to była jedyna rzecz, która mi się w Zabójczej bieli nie podobała. Nie będę spoilerować treści, więc powiem tylko, iż o ile uczuciowe przeżycia Strike'a jakoś mnie nie dziwiły, to Robin uważałam jednak za mądrzejszą. Tymczasem 600 stron zajmuje jej dojście do tego, co my, czytelnicy, wiemy już od Wołania kukułki. I na tym skończę, chociaż chciałabym powiedzieć więcej.

Czekałam na tą powieść, i uważam, że było warto. Co więcej, teraz będę czekać na kolejny tom, chociaż na szczęście autorka darowała sobie tym razem zabieg z Jedwabnika, więc nie czekają Was bezsenne noce po zakończeniu lektury. Kto jeszcze nie zna Cormorana i Robin, zachęcam by zacząć przygodę z nimi od początku, a tych, którzy tak jak ja po lekturze Jedwabnika zapytali głośno w przestrzeń „Co?!” - jak najszybciej sięgajcie po Zabójczą biel.

Moja ocena: 4,5/6

Robert Galbraith Zabójcza biel
Przeł. Anna Gralak
Wyd. Dolnośląskie
Poznań 2018

niedziela, 2 grudnia 2018

Mój dzień w książkach

Źródło: Książki Sardegny

Po 7 latach Sardegna z KsiążekSardegny postanowiła reaktywować łańcuszek, który królował na blogach książkowych właśnie 7 lat temu. Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek miała okazję uczestniczyć akurat w tej zabawie, ale pamiętam inne tego typu inicjatywy i moc zabawy z nimi związaną – zarówno dla autora jak i dla czytelników bloga. Dlatego zdecydowanie wsiadam na tego konia i poniżej przedstawiam Wam historię „Mój dzień w książkach”, która może nie być najambitniejszym dziełem literackim ale której konstruowanie stanowiło dla mnie olbrzymią frajdę:

Zaczęłam dzień z 13 powodów. W drodze do pracy zobaczyłam Daleką drogę do małej gniewnej planety i przeszłam obok Kamiennego żagla żeby uniknąć Pustkowia, ale oczywiście zatrzymałam się przy Kwiatach w pudełku. W biurze szef powiedział Wszystko czego wam nie powiedziałam i zlecił mi zadanie Żeby nie było śladów. W czasie obiadu z Cudownym chłopakiem zauważyłam Fakap pod Zabójczą bielą. Potem wróciłam do swojego biurka Przez drogi i bezdroża. Następnie, w drodze do domu, kupiłam Rzeczy których nie wyrzuciłem, ponieważ mam Życie na miarę. Przygotowując się do snu wzięłam Profil mordercy i uczyłam się Kiedy nadejdą dobre wieści, zanim powiedziałam dobranoc Lokatorce.

Główną funkcją w ramach łańcuszków jest przekazywanie ich dalej, ale jednocześnie jest to ta najgorsza część, bowiem w wyniku przedobrzenia większość ludzi ma na to uczulenie (a poza tym czyta tego bloga jakieś 5 osób, z czego jedną na pewno jest moja mama, a ze dwie inne to ruskie boty). Dlatego zwyczajnie zachęcam do wzięcia udziału w zabawie i opublikowaniu swojej wersji u siebie na blogu, albo z braku takowego w komentarzach poniżej.

O całym przedsięwzięciu można przeczytać bardziej szczegółowo u Sardegny, jak również znaleźć tam gotowy do wypełnienia szimel. :)

Dziękuję Sardegno za przywrócenie tej zabawy do życia :)

środa, 7 listopada 2018

Wojciech Chmielarz "Farma lalek"


Jesień to czas na czytanie kryminałów, prawda? Halloween'owe dekoracje, Święto Zmarłych, coraz krótsze dni, ponura atmosfera za oknem, mgła i drzewa ogołocone z liści – późna jesień to okres mroczny, i wtedy wielu z nas chętnie zagrzebuje się pod kocykiem i spędza kolejne długie wieczory w towarzystwie powieści kryminalnych. Wydaje mi się, że nie tylko tematyka nas do nich przyciąga o tej porze roku, ale często też fakt, iż zaspani i pozbawieni energii nie mamy ochoty na zawiłe epopeje pisane z dziesięciu rożnych perspektyw. A nawet najlepsze kryminały oferują poniekąd powrót do tego, co dobrze znane.

Co nie znaczy, że czytam tylko znajomych autorów, chociaż nie przeczę, że w przeciągu ubiegłych tygodni udało mi się nadgonić zaległości z niektórymi znanymi cyklami kryminalnymi. Ale dziś będzie o moim nowym odkryciu (z naciskiem na moim) – powieści Wojciech Chmielarza, której bohaterem jest komisarz Jakub Mortka – Farma lalek. Leżała w osiedlowej bibliotece, a sięgnęłam po nią po tym gdy koleżanka wspomniała o autorze na ostatnim spotkaniu biblionetkowym w Krakowie. Postanowiłam spróbować, i chyba przepadłam.

Komisarz Mortka trafia na zesłanie z Warszawy do kotliny jeleniogórskiej, a konkretnie, do małej miejscowości Krotowice, w wyniku zdarzeń opowiedzianych w pierwszej części tego cyklu. Której, z racji tematyki pożarowej, raczej nie zamierzam czytać (kłania się lęk przed ogniem; słowo daję, gdybym to ja była człowiekiem pierwotnym i ode mnie zależałoby ogarnięcie ognia dla ludzkości, to do dziś siedzielibyśmy zmarznięci na drzewach). W każdym razie pan komisarz planuje się nie wychylać, odpocząć, przetrwać okres zesłania i przy okazji zadecydować, co dalej zrobi ze swoim życiem. Nie jest tutejszy, zatem nie wtrąca się w pracę lokalnych policjantów. Do czasu, gdy zaginięcie małej dziewczynki na początek śledztwu w sprawie brutalnych zabójstw, które z kolei doprowadzi nas do nieoczekiwanego finału.

Podobał mi się sposób pisania pana Chmielarza. Dawno już nie płynęłam tak płynnie prze kolejne strony. Konstrukcja fabuły nie dawała chwili wytchnienia ani powieściowym gliniarzom, ani czytelnikowi, a jednak nie miałam wrażenia przesady i przeciążenia zdarzeniami, jak to się czasem zdarza, szczególnie w powieściach kryminalnych. Szczególnie bliska jest mi okolica, w której autor umiejscowił akcję – w okolicach Szklarskiej Poręby i Jeleniej Góry spędziłam jedne z najlepszych wakacji w życiu. A i miejscowość, na bazie której narodziły się powieściowe Krotowice, jest mi dosyć dobrze znana. I wreszcie sam komisarz Mortka – długo nie mogłam sobie uzmysłowić, co mnie ujęło w tym smutnym, rozwiedzionym pracoholiku w depresji, aż wreszcie to do mnie dotarło – jesteśmy starymi znajomymi. Miewał inne imiona, działał w różnych regionach Polski, bywał wdowcem, ale to jednak on – typowy główny bohater kryminałów. I nie myślcie, że to wada. Trzeba nie lada kunsztu, by tego bohatera ożywić w kolejnych powieściach, by nie stał się parodią samego siebie. Ale Wojciechowi Chmielarzowi się to udało.

To byłą jedna z tych lektury, dla których wracałam szybciej do domu, by tylko móc się znów zagłębić w lekturę. I jedna z tych, po których zakończeniu biegnie się do biblioteki po kolejny tom. Osiedle marzeń już na mnie czeka.

Moja ocena: 5/6

Wojciech Chmielarz Farma lalek
Wyd. Czarne
Wołowiec 2017

czwartek, 1 listopada 2018

Co będę czytała w listopadzie?


Od kilku lat nie buduję już stosików do przeczytania na następny miesiąc, bowiem zwykle okazywało się, że czytałam wszystko, tylko nie to, co się na tym stosiku znalazło. Jednak miewam takie momenty, gdy wprost zalewa mnie fala pozycji, które chcę przeczytać tu i teraz. Czasem jest to tylko efekt ogólnej potrzeby czytania wszystkiego (znacie to uczucie? Jakby się było na czytelniczym haju), czasem wydawcy rozpieszczają nas premierami, czasem natrafimy na rudę złota w osiedlowej bibliotece, albo spotkanie z książkowymi maniakami pozostawia nas z dłuuuuugą listą rekomendacji.

U mnie ma miejsce wyrafinowana mikstura wszystkiego, co powyżej. Nie tyle mam stosik książek które muszę przeczytać (bo termin, bo trzeba oddać, bo ktoś chce pożyczyć, bo, bo, bo...) ile książek, których przeczytania nie mogę się wprost doczekać. Na stosie na listopad, tradycyjnie, znalazło się trochę kryminałów, reportaże, których z każdym rokiem czytam więcej i które chyba powoli stają się moim ulubionym i najchętniej czytanym gatunkiem, ale jest też najnowsza pozycja jednej z uwielbianych przez mnie autorek (a nawet Ałtorek – tak, napisałam to, pozwijcie mnie), jest sporych rozmiarów powieść do której nie udało mi się dorwać w październiku, monumentalny bestseller sprzed kilku lat, audiobook i zapewne kilka pozycji,o których teraz nawet nie wiem, że chcę je czytać. I jakoś tak mnie naszło, żeby Wam o nich opowiedzieć, bo znając życie, wiele z nich nie doczeka się ode mnie oddzielnych recenzji (a może? Kto wie?)

  1. Wojciech Chmielarz Farma lalek autor kryminałów, z którego twórczością nie miałam jeszcze do czynienia, chociaż niemalże zewsząd słyszę pozytywne opinie. Przeczytałam na razie kilka stron i już się wciągnęłam. Mała miejscowość w Karkonoszach i seria zaginięć jedenastoletnich dziewczynek.
  2. Francesco M. Cataluccio Czarnobyl zdobycz z uroczego antykwariatu w Elblągu, na temat który szczególnie mnie interesuje (miano pokolenia Czarnobyla zobowiązuje). Opowieść o mieście znanym jako epicentrum katastrofy.
  3. Marta Kisiel Pierwsze słowo razem z drastycznym ograniczeniem pisania na blogu zrezygnowałam z jakichkolwiek współprac. Wyjątkiem są książki Marty Kisiel, choćbym tylko dla nich miała trzymać bloga przy życiu. Opowiadania jedynek w swoim rodzaju autorki.
  4. Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii znalezisko osiedlowej biblioteki, która może nie jest najbardziej szałową biblioteką na świecie, ale jeśli chodzi o reportaże stanowi centrum dowodzenia wszechświatem. O państwie, w którym jest dobrze. Za dobrze?
  5. Leonardo Padura Trans w Hawanie Trylogia Padury przeleżała na moich półkach około 10 lat... kilka razy znajdowały się już na stosie do wyniesienia do biblioteki, jednak jakimś cudem zawsze im się udawało. Jestem już po lekturze pierwszych dwóch tomów, i nie mogę uwierzyć, że coś tak dobrego mogło tak długo czekać na swoją szansę. Kryminały kubańskie, morderstwa w dusznej atmosferze Hawany.
  6. Mads Peter Nordbo Dziewczyna bez skóry przypadkowy zakup, ostatnio coraz trudniej mi się dorwać do dobrych skandynawskich kryminałów, liczę, że ten taki będzie. Intryguje mnie, ponieważ fabułę osadzono na Grenlandii.
  7. Jennifer Egan Manhattan Beach – kiedy tylko pojawiła się w zapowiedziach, zwróciła moją uwagę. Potem natrafiłam na entuzjastyczne recenzje, i już byłam pewna że to coś dla mnie. Opowieść o młodej dziewczynie i Nowym Jorku lat 30. i 40.
  8. Diana Gabaldon Obca potrzebowałam czytadła i przypomniałam sobie, że swego czasu wszyscy się tym zaczytywali. Młoda kobieta zostaje przeniesiona w czasie do XVIII wiecznej Szkocji.

Dawno już nie miałam przed sobą tylu fascynujących pozycji naraz. Teraz długie listopadowe wieczory nie będą mi straszne.

niedziela, 16 września 2018

"Małe Licho" Marta Kisiel


Chociaż rokrocznie na rynku pojawia się kilkaset nowych pozycji, chociaż lubię żonglować gatunkami po które sięgam, jednak zawsze z radością powracam do starych znajomych. Zmęczonych życiem detektywów, rezolutnego sześciolatka se Scotland Street czy łowczyni nagród. A już w szczególności, gdy ci starzy znajomi mają macki lub skrzydełka, albo zdarza im się znikać. Marta Kisiel dała nam, czytelnikom, kolejną odsłonę przygód Licha, Konrada, Krakersa, różowych królików i całej reszty ferajny, tym razem w konwencji książki dla młodszych czytelników.

Opowieść tym razem kręci się wokół Niebożątka. A raczej – Bożka. Bożydara, syna Szczęsnego, pierwszego tego imienia. Do tej pory jego życie upływa na zabawie z własnym aniołem stróżem i odgrywaniu przedstawień z widmami SS-manów, jednak zostaje podjęta brzemienna w skutki decyzja – Bożęty idzie do szkoły. Nikt, kto miał przyjemność korzystać z systemu edukacji narodowej, nie zaprzeczy, że to nie przelewki. Zwłaszcza, gdy nie jest się zwykłym chłopcem, a pół-widmem.

Nie tylko poznajemy dalsze losy ukochanych bohaterów, nie tylko mamy okazję zaśmiać się (czy nawet pochichrać) ze specyficznego humoru znanego z poprzednich części, ale i bierzemy udział w kolejnej, szalonej przygodzie. Jednocześnie autorka wplata w fabułę klasyczne teksty literackie, tworząc wyrafinowaną mieszankę. I chociaż jest to fabuła oryginalna i nowatorska, czytelnik odkryje w niej niejedno odwołanie do znanych baśni, legend i mitów, które stawiają Małe Licho na tej samej półce dziecięcej literatury, na której (w moim skromnym mniemaniu), stoi już Hobbit, Opowieści z Narnii i Harry Potter.


Małe Licho jest skierowane do młodszych czytelników, jednak ani nie wpływa to na przyjemność lektury przez dorosłych, ale udowadnia, jak wszechstronną autorką jest Ałtorka. Mieliśmy już okazję w tym roku przeczytać poważniejszą powieść, tym razem dostajemy coś, co powinno przeczytać każde dziecko, i każdy dorosły. Bez zadęcia, pełna charakterystycznego dla autorki sarkastycznego humoru piękna opowieść, że to nie więzy krwi tworzą rodzinę, oraz o tym jak ważne w życiu każdego z nas są miłość, przyjaźń i niezłomność.

Moja ocena: 6/6


Doprawdy, alleluja.

Małe Licho Marta Kisiel
Wydawnictwo Wilga
Warszawa 2018

poniedziałek, 16 lipca 2018

Marta Matyszczak "Tajemnicza śmierć Marianny Biel"


Jak zapewne widać, bardzo rzadko zdarza mi się publikować na tym blogu, jednak od czasu do czasu trafiam na pozycję, o której mimo braku czasu i ogólnych trudności z komponowaniem wewnętrznie spójnego tekstu, muszę napisać. Są to albo książki tak złe, że aż mnie boli moja czytelnicza dusza, albo tak zaskakująco dobre, iż koniecznie muszę obwieścić światu, jakie to było fajne. Nawet jeśli reszta świata już dobrze o tym wie, a ja wpadam spóźniona na imprezę na cześć. Dziś przeganiam mój wtórny analfabetyzm by opowiedzieć o wrażeniach z lektury Tajemniczej śmierci Marianny Biel autorstwa Marty Matyszczak.

Pozycja ta była na mojej liście „do przeczytania” już od chwili premiery, i przyszedł taki moment, że najbardziej na świecie potrzebowałam lekkiego kryminału, który nie miałby tysiąca stron. Tak na marginesie, zauważyliście, iż ostatnio publikuje się coraz więcej bardzo grubych książek każdego gatunku, a coraz trudniej znaleźć coś wartościowego poniżej 400 stron? Na szczęście wpadła mi w oko Tajemnicza śmierć i teraz wiem, że mam przed sobą jeszcze co najmniej trzy łatwe wybory kolejnej „krótkiej” lektury.

Trudno powiedzieć, kto jest w tej książce głównym bohaterem: czy były policjant Szymon Soliński, czy przygarnięty przez niego ze schroniska niezwykle elokwentny parówkowy skrytożerca Gucio, czy też może typowy budynek mieszkalny na Śląsku zwany familokiem, zamieszkany przez zgraję indywiduów. Soliński liże rany po tym, jak jego życie legło w gruzach, Gucio liże wszystko co potencjalnie da się zjeść, a familok prezentuje trupa pod postacią Marianny Biel. Wiele wskazuje na to, iż trup nie był opuścił tego łez padołu w sposób powszechnie uznawany za naturalny. Szymon wraz ze znajomą dziennikarką Różą oraz obrotnym kundelkiem rozpoczynają własne śledztwo, które oprócz mordercy odkryje też wszystkie brudy, które kryją się za fasadą śląskiego domostwa.

Nie sposób wymienić wszystkich elementów, które świadczą o wyjątkowości tej pozycji. Bohaterowie są realistyczni, ludzcy, niepozbawieni wad i jednocześnie dający się lubić. Nie ma tu kolejnego podstarzałego detektywa po rozwodzie. Gucio jest osobnikiem tak uroczym i zabawnym, a jednocześnie sarkastycznym i pomysłowym, że wprost nie można go nie pokochać już od pierwszej chwili. Autorka poświęca zresztą pieskiemu życiu w schronisku sporo uwagi, bez pietyzmu i wywoływania poczucia winy, ale z mądrością i humorem. W całej powieści tu i tak pojawiają się zresztą komentarze do sytuacji społeczno-politycznych, które są jak czterolistne koniczynki – nie czynią różnicy w krajobrazie ale człowiek się cieszy kiedy na nie natrafi. I po tych komentarzach mogę poznać, że chyba bym się mogła z autorką zaprzyjaźnić – nadajemy na tych samych falach. Jest też tutaj sporo humorystycznych akcentów, takich do lekkiego uśmiechu i takich do głośnych wybuchów rechotu (winda mówiąca po ślunsku to był absolutny hit!).

Lata temu ogłosiłam wyzwanie Miejsce Czytanie, które miało zachęcać do odwiedzania polskich miast poprzez książki, i chociaż wyzwanie umarło i zostało pogrzebane, to sam koncept jest mi wciąż bliski. Teraz z radością dołączam do moich miejskich podróży ten chorzowski kryminał, i planuję ponowne spotkanie z Guciem i jego właścicielem.


Moja ocena: 5/6 (punkt odjęty za kilka drobiazgów nad którymi zboczenie zawodowe nie pozwala mi przejść obojętnie; ogólnie za styl, bohaterów i fabułę dałabym 6 z plusem).

Marta Matyszczak Tajemnicza śmierć Marianny Biel
Wyd. Dolnośląskie
Poznań 2017

piątek, 18 maja 2018

Marta Kisiel "Toń"


Na każdą kolejną powieść Marty Kisiel czekam z wytęsknieniem, odkąd wiele lat temu kultowe Dożywocie trafiło w moje ręce. Na szczęście autorka planuje w niedalekiej przyszłości wydać ich jeszcze kilka, na razie jednak w moje ręce trafiła tajemnicza Toń. I wciągnęła jak bagno.

Najnowsza książka Marty Kisiel osadzona jest w tej same czasoprzestrzeni co Nomen omen, jednak jest tylko częściowo powiązana z tą ostatnią. Autorka przedstawia nam zupełnie nowych bohaterów, a właściwie bohaterki – przedstawicielki rodu Sternów – Klarę, Eleonorę i Justynę. A, przepraszam, Dżusi. Klara Stern to przy bliższym i dalszym poznaniu trudna ciotka dwóch dziewcząt, a wkraczamy w ich gospodarstwo w chwili, gdy po latach milczenia Dżusi chwilowo wraca na stare śmieci, by przypilnować ich w czasie nieobecności ciotki. Brak zainteresowania przemówieniem ciotki przez telefon prowadzi do brzemiennej w skutki pomyłki kota z antykwariuszem, a ta z kolei powoduje lawinę wydarzeń, wokół których osadzona jest fabuła Toni.

Eleonora i Justyna dowiedzą się prawdy o swojej rodzinie, a także o sobie samych i o ich nieprzesadnie sympatycznej ciotce, a czytelnik wraz z nimi dowie się o Czasie i jego właściwościach. Nie zabraknie wycieczek do opętanego wojną Breslau, ani opowieści o zaginionych skarbach. Miałam okazję czytać Toń w egzotycznych okolicznościach przyrody – w samym sercu Tokio, a jednak autorce udało się wyrwać mnie stąd i przenieść z powrotem dziesięć tysięcy kilometrów – do ukochanego przeze mnie Wrocławia.

Pojawienie się znanych z poprzedniej książki bohaterów drugoplanowych oraz znany mi dobrze styl autorki nie zmieniają jednak faktu, iż Toń jest zupełnie inną powieścią niż pozostałe w jej dorobku. O wiele mniej jest tu do śmiechu, bardzo wiele do zadumy – nad rodziną, historią, czasem... Poza kilkoma żartobliwymi drobiazgami atmosfera jest poważna, chwilami wręcz mroczna, a kolejne warstwy fabuły odsłaniają się przed niczego niepodejrzewającym czytelnikiem niczym pudełko zapakowane w pudełko zapakowane w pudełko. Ilekroć myślałam, że wyszliśmy z bohaterami na prostą, ma miejsce zwrot i znów spadamy z górki na pazurki w odmęty wspomnień. Do końca zaś nie sposób domyślić się, jaki będzie finał tej opowieści.

Do tej pory lektura książek Marty Kisiel była z góry zaprogramowaną rozrywką i niewyczerpanym źródłem cytatów do wypisania i zaśmiewania się w wolnych chwilach, i nie ukrywam, że tego oczekiwałam też i tym razem. Jednak cieszę się, że autorka postanowiła nas wszystkich zaskoczyć czymś głębokim i nietypowym, a jednocześnie odrobinę niepokojącym. Wierzę, że warto poznać Martę Kisiel od tej strony.

PS Dodatkowy powód do radości znajduję już w pierwszym zdaniu książki, który odnosi się do zwłok niejakiego Mądrzywołka. Mądrzywołek ten zaś (żywy) był osobą, która pożyczyła mi Dożywocie. Kilka lat później na tylnym siedzeniu samochodu tegoż Mądrzywołka, wciśnięta w Martę Kisiel prawym ramieniem, udawałam się na spotkanie potargowe w Krakowie (o ile pamiętam, na okoliczność nomen omen promocji Nomen omen). A teraz ów Mądrzywołek pływa po jeziorku...

Data premiery – 23 maja

Za możliwość przeczytania przedpremierowego egzemplarza dziękuję Wydawcy.


Marta Kisiel Toń
Wyd. Uroboros
Warszawa 2018

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

"Zbrodnie prawie doskonałe" Iza Michalewicz


Ostatnie spotkanie biblionetkowe z przyczyn obiektywnych zostało przeniesione do innego lokalu – księgarnio kawiarni Revolutionibus na Brackiej w Krakowie. Serdecznie polecam to miejsce, ma niesamowitą atmosferę i wyjątkowy wybór pozycji (i nikt mi nie płaci za reklamę!), idealne do rozmów o książkach. Dlatego musiałam coś sobie tam kupić, a wybór padł na nowość wydawniczą, która od razu zwróciła moją uwagę – Zbrodnie prawie doskonałe Izy Michalewicz.

Jest to kolejna na naszym rynku pozycja opisująca prawdziwe zbrodnie, tym razem te, którymi zajęło się nasze rodzime Archiwum X, czyli jednostki policji z różnych miast powołane do wyjaśniania starych spraw. Jednocześnie jest to książka wyjątkowa pod wieloma względami. Autorka włożyła masę pracy w zbieranie materiałów do książki, odszukała ludzi związanych z poszczególnymi sprawami, przeprowadziła rozmowy z policjantami Archiwum X. W efekcie powstał przerażający i fascynujący zarazem zbiór reportaży dotyczących śledztw w sprawach o zabójstwo – niektórych bardzo medialnych, innych prawie nieznanych; jedne z nich udało się „archiwistom” rozwiązać, inne wciąż pozostają tajemnicą. Autorka bierze na tapetę między innymi sprawę zabójstwa Jaroszewiczów, krakowską sprawę Skóry (lub Kuśnierza) czy gang hodowcy truskawek.

Trudno mi jednoznacznie określić, co w tej książce spowodowało moje przerażenie, towarzyszące mi nieustannie w trakcie lektury – czy były to drastyczne nieraz szczegóły zbrodni, czy fakt, iż wiele z nich wydarzyło się w miejscach znanych mi i często odwiedzanych: Zakopane, Kraków, Piwniczna, Tczew, czy niezwykle sugestywny i plastyczny język, którym posługuje się autorka. Chociaż same opisy pozostają beznamiętne, rzeczowe, to pani Iza generuje w czytelniku ogromne emocje. Mimo iż przeczytałam w życiu liczne pozycje z tego gatunku reportażu, a jeszcze więcej kryminałów i thrillerów, po raz pierwszy tak silnie zareagowałam na książkę; do tego stopnia, że bałam się zgasić światło, i większą część lektury pozostawiłam na czas, kiedy będę z G.

Jedyne, co nie do końca zgadzało się z moim wyobrażeniem tej książki (a to przecież nie jej wina) jest fakt, iż tytuł sugerował mi, że będzie mowa po sprawach rozwiązanych przez Archiwum X. Tymczasem większość z nich wciąż czeka finału, i mimo prowadzonych pewnych działań lub istnienia wielu teorii, wciąż na pewno nie wiadomo nic. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie wiadomo. Zostawia to pewien niedosyt czy raczej głód wiedzy, a jednocześnie jest to kolejny powód, by się bać – sprawcy tych mordów wciąż gdzieś tam są.

Polecam gorąco, jednak tylko czytelnikom o mocniejszych nerwach, ja oczekuję na kontynuację świetnej pracy Izy Michalewicz w tym temacie, a na razie idę poczytać coś sympatycznego.

Moja ocena: 5,5/6

Iza Michalewicz Zbrodnie prawie doskonałe
Wyd. Znak
Kraków 2018

czwartek, 29 marca 2018

"Ślepy archeolog" Marta Guzowska


O książkach Marty Guzowskiej słyszała już wiele dobrego, nie raz natrafiałam na recenzje zachęcające do lektury, jednak jakoś nigdy nie było mi do nich po drodze. Zatem kiedy kilka dni temu wpadła mi w ręce najnowsza powieść autorki, Ślepy archeolog, po raz pierwszy miałam okazję przekonać się, czy opinie nie kłamały i czy to coś dla mnie.

Jak wskazuje tytuł, jest to książka o... ślepym archeologu. Przyznam, że trudno mi było się na początku przekonać do tej koncepcji, nie wiem, czy faktycznie istnieje możliwość tak dokładnego wykonywania pracy na wykopaliskach, mając do dyspozycji wszystkie zmysły poza wzrokiem. Jednak ani nie jestem archeologiem, ani nie mam problemów ze wzrokiem, zatem nigdy nie uda mi się zrozumieć w pełni tego fenomenu. Archeologiem natomiast jest sama autorka, uznałam zatem, że nie ma co jej nie wierzyć, i w pełni zatopiłam się w lekturze.

Poznajemy głównego bohatera, Toma, kiedy znajduje się w pokoju przesłuchań i ma opowiedzieć o tym, jak zabił dwie kobiety. Zaraz czytelnik przenosi się jednak kilka dni wstecz, i poznaje innych uczestników wykopalisk, centrum w którym pracują, ich zadania i rutyny. Poznajemy również przyszłe ofiary, a przede wszystkim uczymy się coraz więcej o Tomie i jego niesamowitych umiejętnościach. Tom nie tylko jest archeologiem, ale i kierownikiem wykopalisk i autorytetem w dziedzinie kultury minojskiej, co będzie miało olbrzymie znaczenie w rozwoju akcji.

Lekturę rozpoczęłam z przekonaniem, że jest to klasyczny kryminał, jednak w pewnym momencie akcja zagęszcza, zaczynają się dziać trudne do logicznego wyjaśnienia rzeczy, tak że bardziej niż kryminał książka zaczęła się rysować jako thriller. Mniej od tego, kto kogo zabił i dlaczego, znaczenie miała mroczna fabuła, której nie jest w stanie rozjaśnić nawet kreteńskie słońce. Kolejne wydarzenia zamiast tłumaczyć, powodują coraz większą konfuzję, a zwroty akcji w drugiej połowie powieści przywracają o zawrót głowy.

To jest ten typ książki, który bardzo lubię – do końca nie wiem, kto jest mordercą i jak się ułoży rozwiązanie zagadki (gdy udaje mi się tego domyśleć, czuję lekki niedosyt i rozczarowanie). Ciekawa sprawa miała miejsce z bohaterami – nikogo z nich nie polubiłam, a mimo to nie przeszkadzało mi to w lekturze. Nie byli sztuczni, byli zwyczajnie niesympatyczni, a to się przecież zdarza nagminnie w codziennym życiu. Pochłonęłam Ślepego archeologa w dwa wieczory, i zdecydowanie mogę go polecić każdemu, kto ma ochotę na literaturę rozrywkową, ale na poziomie. Ja zaś zacznę się rozglądać za innymi książkami pani Guzowskiej.



Moja ocena: 4,5/6

Marta Guzowska Ślepy archeolog
Wyd. Marginesy
Warszawa 2018

czwartek, 8 marca 2018

"Zbyt piękne" Olga Rudnicka


Z powieściami Olgi Rudnickiej mam doświadczenia na zasadzie hazardu – raz trafiam w dziesiątkę, a innym razem trafiam pudło. Z jednej strony – obie książki o Emilii Przecinek i jej szalonej rodzince oraz cykl o Nataliach – nie dość, że nie mogłam się oderwać, to jeszcze zaśmiewałam się do rozpuku podczas lektury. Z drugiej – Fartowny pech i Martwe jezioro. Pech zakończyłam na około 70 stronie i nigdy nie czułam potrzeby powrotu, Jezioro wprawdzie przeczytałam do końca, ale w sumie nie wiem po co.

Zbyt piękne uplasowało się dla mnie gdzieś pomiędzy. Zarys fabuły był bardzo obiecujący – dwoje głównych bohaterów pada ofiarą oszusta, który obojgu im sprzedaje ten sam dom. Zarówno Zuzanna jak i Tymoteusz znaleźli się chwilowo na życiowym zakręcie i pieniądze władowane w dom były jedynymi jakimi dysponowali, tymczasem szczęśliwy sprzedający ulotnił się gdzieś niby sen jaki złoty. Ponieważ policji, mimo wszelkich starań, nie udaje się namierzyć złoczyńcy, bohaterowie postanawiają sami go poszukać i doprowadzić za łachy przed oblicze sprawiedliwości.

Sam pomysł bardzo mnie zachęcił – jeśli idzie o komedie, to sytuacja gdy nieznane sobie osoby z jakiegoś powodu muszą razem zamieszkać zwykle żywo budzi moje zainteresowanie. Nie jest to zresztą pomysł nowy u Rudnickiej – dla znających jej twórczość od razu na myśl przychodzą Natalie. Również język w Zbyt piękne nie zawiódł, i wielokrotnie chichrałam się podczas lektury. Pewne poboczne wątki, jak choćby mamusia gangstera, nadawały powieści koloryt typowy dla najlepszych książek tej autorki.

Z drugiej strony nie mogłam podczas lektury pozbyć się wrażenia, że ta konkretna książka była pisana nie tyle pod natchnieniem muzy, co terminu. Świetnie się zapowiadało, a potem miejscami coś siadało, a niektóre dialogi byłyby śmieszne gdyby zakończyć je dwie strony wcześniej, zamiast sztucznie przeciągać. Wreszcie zakończenie było trochę... od czapy. Nie wiem dlaczego tak mam, ale lubię, gdy działania podejmowane przez bohaterów w przeciągu powieści jakoś się miało do finału, tymczasem tutaj działo się, działo a na koniec okazało się, że sprawa została rozwiązana swoją drogą i właściwie wszystko co Zuza i Tymek zrobili było niepotrzebne. To mi pozostawiło pewnie niedosyt. Podobnie odniosłam wrażenie, że autorka wprowadziła na scenę pewnych bohaterów z konkretnym zamiarem, a następnie zmieniła zdanie i miała miejsce niezapowiedziana niczym volta, której nie nazwałabym jednak zwrotem akcji. Plus za to, że pewne kwestie nie zostały kończone tak jakby się można spodziewać z samego zarysu akcji, ale ilość i szybkość zawiązanych romantycznych związków pod sam koniec książki zostawiła mnie w stanie lekkiego osłupienia.

Parę słów jeszcze o Zuzannie, ponieważ jest to pierwsza bohaterka autorstwa Olgi Rudnickiej, której szczerze nie polubiłam. Baba (Zuza, nie autorka) jest zwyczajnie głupia i arogancka, od razu zaczyna się na wszystkich wydzierać, wymyśla niestworzone rzeczy a następnie się obraża. W niewielkim natężeniu nieporozumienia tworzą komedię, ale jeśli powstają tylko dlatego, że ktoś nie ma podstawowej umiejętności prowadzenia dialogu, to to nie jest śmieszne tylko irytujące. I zbyt przypomina otaczającą rzeczywistość.

Jak widzicie, mam z najnowszą powieścią Olgi Rudnickiej wielki kłopot. Na pewno dalej będę czytać jej powieści, a nawet chętnie bym poczytała kontynuację, jeśli będą w niej niektórzy z bohaterów (aczkolwiek po tym, jak się skończyło to nie bardzo jest z czego zrobić drugiego tomu), ale było też tutaj mnóstwo problematycznych elementów, które nieco mi zepsuły przyjemność z lektury. Zdecydowanie nie jest to książka, od której należałoby zacząć przygodę z twórczością pani Rudnickiej, z drugiej wielbicielki jej książek na pewno sięgną i po ten tytuł.

Teraz pytanie do Was – czy czytaliście już Zbyt piękne? Czy ja się czepiam, czy faktycznie coś jest nie tak?


Moja ocena: 3,5/6

Olga Rudnicka Zbyt piękne
Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 2018

wtorek, 6 marca 2018

Komisarz Maigret


W dobie wieluset stronicowych, siedemnastotomowych powieści kryminalnych, z dwudziestoma wątkami, taką samą liczbą podejrzanych, komentarzem społecznym, specyficzną wiedzą, retrospekcjami i malutkim geranium, konsternację budzić może coś co jest malutkie, króciutkie i skupia się tylko i wyłącznie na zbrodni. Coraz trudniej nam uwierzyć, że 150 stron dobrze napisanej powieści kryminalnej może zawierać w sobie pełną i satysfakcjonującą historię.

Za wyjątkiem powieści Agathy Christie nigdy nie przejawiałam upodobania w takich właśnie kryminałkach, aż do niedawna. Udało nam się bowiem wybrać na targ staroci Pod Halą, gdzie można również kupić książki, a tam natrafiłam na pana polecającego mi powieści o komisarzu Maigrecie autorstwa Georgesa Simenona. I tym sposobem odkryłam mojego kolejnego ulubionego detektywa.

Na razie mam za sobą lekturę trzech tytułów: Maigret i widmo, Tajemnica komisarza Maigret i Pomyłka Maigreta. Przed sobą – jeszcze około 30 kolejnych. Nie wiem sama, co najbardziej mnie w nich ujęło: czy elegancki, dystyngowany ale i doświadczony pan komisarz, czy kryminalne zagadki, które pomimo niewielkich gabarytów książki są zawsze dobrze skonstruowane i dosyć skomplikowane, czy wreszcie atmosfera Paryża w tle, który choć już zna już niektóre techniczne udogodnienia XX wieku, to jednak wciąż jest tym samym Paryżem – z kawiarniami, kabaretami i konsjerżkami w kamienicach. Jednocześnie, co odróżnia francuskie powieści Simenona od brytyjskiej Agathy Christie, to pewna frywolność na którą królowa kryminałów sobie nie pozwalała. Seks jest tu nie tylko napominany mimochodem, ale obecny w rozmowach bohaterów bez większego skrępowania.

Co ciekawe, na tych 150 stronach, które średnio ma każdy tom, udało się autorowi zmieścić te wszystkie elementy: intryga, śledztwo, opis Paryża i jego mieszkańców, prywatne życie komisarza, i jeszcze czasem dodać komentarz społeczny. I jednocześnie nie miałam wrażenia, żeby czegoś była za dużo bądź za mało. I chociaż lubię opasłe współczesne powieści kryminalne, to wydaje mi się, iż niektórzy autorzy obecni na rynku mogliby się wiele od Simenona nauczyć.

niedziela, 4 marca 2018

"Ostatnia bitwa templariusza" Arturo Perez-Reverte


Ostatnie kilka miesięcy to totalny blamaż, jeśli idzie o czytanie moich zaległych książek. Na liście pozostaje wciąż 158 pozycji, niektóre z nich czekają już dobre 10 lat, a ja uzmysławiam sobie nie tylko to, jak olbrzymie ilości książek kupowałam, ale i totalną przypadkowość niektórych zakupów. Nieraz drapię się w głowę i zastanawiam się, co też mi przyszło do głowy, by dołączać taki czy inny tytuł do mojej biblioteczki. Powoli też zacierają się szczegóły, w jakich okolicznościach dana książka do mnie trafiła.

Korzystając z okazji, iż dochodzę do zdrowia po operacji i tymczasowo wróciłam na łono rodziny, postanowiłam poczytać trochę pozycji, które zostawiłam w domu rodzinnym. Sięgnęłam po pierwszą z brzegu, nieprzeczytaną pozycję – padło na Ostatnią bitwę templariusza Arturo Perez-Reverte. Ciekawa sprawa – pamiętam że trafiła do mnie w wyniku wymiany na pewnym portalu, z którego niegdyś namiętnie korzystałam, i że skusiło mnie nazwisko autora (do dziś pamiętam emocje, z jakimi czytałam Klub Dumas). Natomiast zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, o czym jest ta powieść. W moim szale nabywania kolejnych książek po prostu zapomniałam przeczytać blurba z tylnej okładki!

Dzięki temu zaniedbaniu miałam okazję po raz pierwszy od wielu, wielu lat przeczytać coś, o czym zupełnie nic nie wiedziałam. Też tak macie? Blogi, portale, facebook – zwykle doskonale wiemy, w co się pakujemy, w chwili gdy sięgamy po kolejny tytuł, wiemy już, czy to skandynawski kryminał wyspiarski z prawniczką w roli głównej, czy dramat psychologiczny o zaginionym dziecku. Tymczasem otworzyłam dwa dni temu ponad 500-stronicową knigę i dałam się wciągnąć w jedną z najlepszych intryg, jakie czytałam w ostatnich miesiącach.

Zaczyna się od włamania do komputera papieża, i myślałam „Ocho, Dan Brown”, ale fabuła szybko przeniosła mnie do starego kościółka w Sewilli, do pałacu ostatnich przedstawicieli arystokratycznego rodu, do świata wielkich pieniędzy i sprzecznych interesów. Pereze-Reverte stworzył fascynujący thriller z niesamowitymi postaciami, z których na największą chyba uwagę zasługuje główny bohater – Lorenzo Quart, którego można określić mianem watykańskiego Jamesa Bonda. Inną bohaterką, zasługującą na podziw, jest sama Sewilla, odmalowana przez autora tak sugestywnie, że zaczęłam sprawdzać, czy lata tam RyanAir. Lata.

Można określić Ostatnią bitwę mianem czytadła, ale czytadła z klasą i polotem, którego często brak wielu pozycjom tego typu. Czy fabuła jest prawdopodobna? Nie bardzo. Czy autor poleciał czasem po bandzie? Oj, nie raz. Ale czy mogłam się oderwać od tej książki? Z wielkim trudem, bo nie łatwo przychodzi nam dobrowolne opuszczanie uliczek historycznego miasta, zwłaszcza, gdy kroczymy nimi w towarzystwie kogoś takiego jak wielebny Quart. I nawet fakt, iż powieść została napisana 20 lat temu i od tamtej pory możliwości techniczne uległy znacznej rozbudowie, nie zmienia faktu, że warto po Ostatnią bitwę templariusza sięgnąć.

Moja ocena: 6/6

Arturo Perez-Reverte Ostatnia bitwa templariusza
Wyd. Muza
Warszawa 2001

środa, 21 lutego 2018

"Komisarz" Paulina Świst

Zawsze z wielkimi nadziejami i oczekiwaniami podchodzę do pisarskich prób prawników. Może to zawodowa solidarność, a może świadomość, że poza pewnymi przypadkami prawnicy to bardzo łebscy ludzie i to mi się jakoś przekłada na przekonanie, że muszą świetnie pisać. Zwłaszcza, gdy bohaterami swoich powieści czynią właśnie prawników. Zwykle srogo się rozczarowuję. Tak było i tym razem.

Z mocnym zażenowaniem uzmysłowiłam sobie, że akurat tą pozycję wybraliśmy dla teścia na prezent pod choinką. Komisarz wyglądał na kolejny polski kryminał, w dodatku polecany jak Internet długi i szeroki. Tymczasem okazało się, że to 50 twarzy Grey'a, wersja polska. Nie jestem jakoś szczególnie pruderyjna, nie oczekuję też że na 300 stronach rozpisany zostanie na bogato rozwijający się związek. Czytałam Norę Roberts, wiem wiem co to znaczy „graficzny opis”. Tyle , ze to tutaj było zupełnie n ie do przełknięcia – bohaterowie nie wzbudzali żadnych emocji, nawet tych negatywnych. Zwyczajne drewniane marionetki. Sceny seksu wyskakiwały jak Filip z konopii. Ja rozumiem nagłą namiętność, ale dla mnie to wyglądało mniej więcej tak „Cześć, cześć. Bzykanie. A jednak Cię nie lubię”. Gdzieś w tle była jakaś kryminalna afera, ale z każdą kolejną stroną tak pokręcona, że przestałam śledzić co się tak w ogóle odpitala. Może jestem głupia, nie wiem, ale nie zrozumiałam połowy z tego, co się działo. Jak na 300 stronicową powieść, autorka mogłaby obdzielić ilością bohaterów i ich powiązać co najmniej pierwsze 600 odcinków Klanu, i jeszcze by zostało trochę na widownie w Rozmowach w toku.

Jedyne, co mogę napisać na obronę tej powieści, to język. Mimo absurdalności całej fabuły jakoś dało się to czytać. Szkoda że potencjał nie został wykorzystany na coś, co miałoby chociaż ręce i nogi. Bo naprawdę mogłoby być lepiej. Gdyby główna bohaterka nie była tak głupia, afera była mniej skomplikowana a bardziej przemyślana, durne teksty rodem z telenoweli lekko wygładzone... Tymczasem co 5 stron wywracałam oczami tak silnie, że zdołałam całkiem dokładnie obczaić swój tyłek, ale sensu tego co przeczytałam dalej nie widzę. W ogóle zastanawiam się, czy autorka nie jest przypadkiem autorem – sądząc po ilości samców alfa i kretynek które są piękne, bogate, z sukcesami, super niezależne i wygadane, ale gonią w czasie pracy dostarczyć swoim Misiom obiadek, trudno uwierzyć, że mogła to napisać kobieta. Możliwe, że odzywa się we mnie wojująca feministka?

Dawno już nie czytałam niczego tak złego. Chciałabym napisać, ze rozumiem, że komuś na powieść mogła się spodobać, ale nie rozumiem. Chciałabym napisać, że literatura rozrywkowa nie musi być super ambitna, ale uważam, że powinna trzymać jakiś poziom. Chciałabym nie czytać w kolejnej powieści, że prokurator jest zwierzchnikiem policjanta, a znowu musiałam.


Moja ocena: 2,5/6 (2 za to, że doczytałam do końca, 0,5 za kilka śmiesznych tekstów).

Paulina Świst Komisarz
Wyd. Akurat

Warszawa 2017

wtorek, 9 stycznia 2018

"Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy" Paweł Reszka

Chyba większość z nas na myśl o pójściu do lekarza ogarnia zdenerwowanie. Obok tego związanego z ewentualną chorobą dochodzi jednak zdenerwowanie samym systemem – będzie trzeba się przebić przez rejestrację, siedzieć w kolejce razem z innymi pacjentami wysłuchać historię choroby pani Wiesi, jej męża, kuzyna, szefa kuzyna i jego psa. Lekarz przez większość wizyty będzie zajęty wypełnianiem papierów, a na koniec dostaniemy receptę której wykupienie spowoduje sporą dziurę w domowym budżecie. A nie daj Boże, jeśli będzie trzeba się położyć w szpitalu.

Polska służba zdrowia to chyba jeden z bezpieczniejszych tematów rozmowy, bo wydaje się, że niezależnie od zdrowia, wieku, zamieszkania i do pewnego stopnia finansów, każdy jest z niej niezadowolony. Tymczasem większość z nas dysponuje tylko ograniczoną wiedzą na temat tego szalenie skomplikowanego systemu. Dlatego książka Pawła Reszki jest tak pożyteczna – pozwala nam spojrzeć na wiele kwestii z punktu widzenia lekarzy.

Od razu mówię, że nie nabierzecie ani zrozumienia ani pozytywnego nastawienia do systemu opieki zdrowotnej w Polsce. Raczej upewnicie się w swoim intuicyjnym poczuciu, że lepiej nie chorować. Autor zatrudnił się w jednym ze szpitali jako sanitariusz, by zaczerpnąć wiedzy bezpośrednio u źródła. Jednak lwia część książki to wypowiedzi lekarzy – specjalistów, stażystów, studentów, rezydentów i członków samorządu. Dowiedziałam się wielu rzeczy – czym się różnic rezydent od stażysty, a czym od specjalisty; na jakiej zasadzie przyznawane są miejsca na specjalizacji (i kto decyduje ile tych miejsc jest), jaki wpływ mają firmy farmaceutyczne, jak finansowane są szpitale, i dlaczego wiele z nich jest poważnie zadłużona. Czym jest Biedronka i dlaczego młodzi lekarze rejestrują się z bezrobociu. Dlatego podtytuł wydaje mi się częściowo chybiony – nie tyle chodzi tu o znieczulicę polskich lekarzy, ile znieczulicę polskiego systemu.

Ogólne wrażenie nie jest przesadnie optymistyczne i bliżej mu do atmosfery z Alicji w krainie czarów – brakuje tylko by na drzwiach szpitali powieszony został obrazek z uśmiechniętym kotem i słowami „Wszyscy jesteśmy obłąkani”. I nawet nie ma gdzie uciekać, bo szpitale psychiatryczne borykają się z takimi samymi problemami jak inne.


Można by mieć zarzut, że książka jest jednostronna, że opisuje tylko rzeczy złe. Wszak wielu z nas ma pewne doświadczenia z publiczną opieką zdrowotną, które wiązały się z szybką i profesjonalną opieką lekarzy i pielęgniarek, bez znajomości i bez „dawania w łapę”. Myślę, że gdyby autor chciał uwzględnić i takie przypadki, książka byłaby o wiele dłuższa. Ponadto, wbrew temu co czujemy, takie „dobre wspomnienia ze szpitala” powinny być normalnością, a nie czymś, co się opisuje w reportażach. A że tak nie jest, no cóż. Pozostaje zapytać dlaczego i poszukać odpowiedzi w książce Pawła Reszki Mali bogowie.

czwartek, 4 stycznia 2018

Cykl o Nataliach

Długo psioczyłam na sam zamysł, jaki leżał u podstawy tej powieści. Czytałam bowiem już kilka książek, w których główne bohaterki okazują się zupełnie sobie obcymi siostrami (jak to w ogóle brzmi!), z pewnych powodów zmuszone do zamieszkania pod jednym dachem. Ile razy można wykorzystywać ten sam wzór... Po kilku latach i kilkunastu pozytywnych recenzjach powieści Olgi Rudnickiej postanowiłam dać sobie i jej szansę. Pech chciał, że sięgnęłam po Fartowny pech, którego lekturę przerwałam mniej więcej w połowie żeby zrobić sobie herbatę, i jakoś tak nigdy do niej nie wróciłam. Innymi słowy – wiele wskazywało na to, że moja przygoda z tą autorką będzie krótka i mało owocna.

A kilka miesięcy temu długie oczekiwanie w poczekalni kazało mi grzebać w aplikacji do ebooków za czymś lekkim, i znalazłam inną powieść pani Rudnickiej. Obecnie mam już za sobą 6 jej powieści, i z niepokojem spoglądam w przyszłość – bo co to będzie, gdy zabraknie mi nieprzeczytanych tytułów?

Na razie zasmuca mnie tylko, że zakończyła się moja przygoda z siostrami Sucharskimi. Tak, przełamałam się, schowałam swoje „ale” do kieszeni i sięgnęłam po Natalii 5. A potem po Drugi przekręt Natalii. I zaraz potem Do trzech razy Natalie. I śmiałam się przy tej lekturze tak, jak już dawno mi się to nie zdarzyło. Odszczekuję więc wszystkie złe słowa, jakie z moich ust padły na te książki. Dostałam nauczkę, by nigdy nie oceniać nieprzeczytanej książki.

Chociaż sama fabuła zasadza się, jak już wyjaśniliśmy, na dosyć oklepanym pomyśle, to jednak pięć sióstr stworzonych przez Rudnicką jest jak pięć żywiołów tworzących Kapitana Planetę w kreskówce mojego dzieciństwa. Tylko zamiast Planety, 5 Natalii tworzy wokół siebie chaos, zniszczenie i mnóstwo zabawnych sytuacji. Naprawdę trudno mi powiedzieć, którą z nich polubiłam najbardziej, bo każda ma w sobie urok krokodyla Dundee, ale dopiero razem tworzą demolkę doskonałą.

Nie wiem, czy jest jeszcze w kraju ktoś, kto lubuje się w powieściach obyczajowo-humorystyczno-kryminalnych i jeszcze nie czytał powieści o Nataliach, ale jeśli jeszcze ktoś taki gdzieś się znalazł (chociaż podejrzewam, że jestem ostatnim okazem), to serdecznie polecam mu Natalii 5 i resztę.

poniedziałek, 1 stycznia 2018

10 najlepszych książek jakie przeczytałam w 2017 roku

Nie ma się co oszukiwać, że blog Krakowskie Czytanie niemalże umarł śmiercią naturalna w ubiegłym roku. Niemalże, bo jednak od wielkiego dzwona zdarzało mi się tutaj coś opublikować. Nie wiem jak to dalej będzie – czy wciąż będę milknąć na kilka miesięcy, czy wyrobię w sobie nawyk pisania regularnie czy znów obudzi się we mnie potrzeba blogowania jak przed laty – kilkanaście razy w miesiącu. Na razie tylko wiem, że (chyba) co roku publikowałam listę moich ulubionych książek, przeczytanych w każdym kolejnym upływającym roku, i nie widzę powodu, by 1 stycznia 2018 roku nie miał się pojawić podobny wpis. A więc zapraszam:


1.       Fioletowy hibiskus – Chimamanda NgoziAdichie – zaskakujące jest, jak długo nieraz musi czekać książka, aby wreszcie została przeczytana, a kiedy to się wreszcie stanie okazuje się, że jest to jedna z najpiękniejszych powieści, po jakie kiedykolwiek sięgnęłam. Owszem, była to smutna opowieść, owszem, z dalekiego kraju o którym niewiele wiem, a jednocześnie była tak bogata, wzruszająca, odnosząca się do tak wielu kwestii z mojego życia, że na zawsze pozostanie jedna z moich ulubionych książek.
2.       Bękart ze Stambułu – Elif Safak – kolejna mocno zakurzona pozycja z mojej półki, która przypomniała mi jak bardzo niegdyś chwaliłam sobie literaturę turecką. Elif Safak nie tyle pisze, ile dzierga bardzo efektowny i bogaty gobelin, gdzie każda nitka to oddzielna historia, a razem tworzą obłędny pejzaż. Jednocześnie Bękart dał mi impuls do pogłębienia mojej wiedzy o ormiańskiej historii.
3.       Zakonnice odchodzą po cichu – Marta Abramowicz – króciutka książeczka, przez przypadek niemalże ściągnięta z bibliotecznej półki, która mocno przyłożyła mi w łeb, niczym obuchem, przypomniała wiele szokujących historii i kazała się zastanowić nad wieloma sprawami.
4.       Wioska morderców – Elisabeth Herrmann – wraz z Śnieżnym wędrowcem  okazały się świetnymi kryminałami z bohaterami innymi niż wszyscy do tej pory poznani. Współczesne Niemcy i tajemnice z przed lat. Liczę na to, wkrótce pojawią się kolejne tomy.
5.       Niewidzialne  życie Iwana Isajenki – Scott Stambach  - jedna z tych książek, które znajdują się w biblioteczne nie wiadomo skąd, które otwiera się bez większych oczekiwań, i które lądują na liście ulubionych książek. Iwan jest bardzo chorym, nie zawsze grzecznym i ułożonym chłopcem, mieszkającym na stałe w białoruskim szpitalu dziecięcym. Co nie przeszkadza mu być niezwykle inteligentnym młodym obserwatorem życia wokół niego, które komentuje na swój własny, sarkastyczny sposób.
6.       Herbatka o piątej – Bill Bryson  - po wielu latach pan Bryson wrócił z kolejną książką, która podobała mi się nawet bardziej, niż poprzedzające ją Zapiski z małej wyspy. Jest to chyba jedyna pozycja z przeczytanych przeze mnie w tym roku, przy której dosłownie zaśmiewałam się do łez.
7.       Zapach domów innych ludzi – Bonnie-Sue Hitchcock  - literatura młodzieżowa? Realizm magiczny? Jakkolwiek chciałoby się zaszufladkować tą opowieść, nigdy nie uda się tego zrobić we właściwy sposób. Autorka stworzyła bohaterów i atmosferę, którą trudno opisać innym słowem niż „zachwycająca”.
8.       Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze – Gail Honeyman  - polecana przez brytyjską booktuberkę, po której to rekomendacji zaczęłam spisywać wszystko, co ta dziewczyna lubi. Eleanor Oliphant jest bohaterką pełną tajemnic, a jednocześnie łatwo mi się z nią identyfikować na bardzo wielu poziomach. Autorka opisała również chorobę psychiczną w sposób, w jaki powinna być ona opisywana – bez lukrowania ale i bez popadania w przesadę. A przy tym ta opowieść jest tak bardzo, bardzo optymistyczna.
9.       Obwód głowy – Włodzimierz Nowak   - 2017 rok to rok czytania bardzo mocno zakurzonych pozycji. Tą konkretną trzymałam na regale – uwaga – 10 lat! I chociaż wiele z tekstów tu zawartych odrobinę się zdezaktualizowało, to wciąż był to kawał dobrej, reporterskiej roboty.
10.   Wykluczeni – Artur Domosławski  - Behemom wśród wymienionych tu książek – zbiór reportaży z całego świata, który łączy jeden temat – wykluczenie. Ekonomiczne, rasowe, religijne – kolonializm, wojny, decyzje podjęte arbitralnie przez wielkich tego świata, które doprowadziły do tego, że wiele grup ludzi z trudem przeżywa każdy kolejny dzień, a wielu oficjalnie nie istnieje.

Zwykle mam problem z wymienieniem jednej książki, która wg zasłużyła na miano Najlepszej, ale w tym roku moje myśli kierują się w stronę Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze. Myślę, że mogłabym się tu rozwodzić nad tą powieścią na kilku stronach, ale jednocześnie czuję, że żadne słowa nie oddadzą tego wspaniałego i dziwnego uczucia, które zna każdy z nas – kiedy znajdziemy książkę, która poruszy w nas każdą strunę, która wspomniana po miesiącach wciąż budzi te wszystkie emocje. Która jest świetnie napisana, doskonale skomponowana, która zawiera w sobie idealną równowagę smutku i radości. To jest właśnie taka książka. I jeśli miałabym w tym roku polecić Wam tylko jedną pozycję, poleciłabym wam właśnie tą.

Czytaliście którąś z powyższych pozycji? Lubicie w ogóle takie zestawienia? (Ja bardzo!) Dajcie proszę znać w komentarzach, co było dla Was Książką Roku, Tą Najlepszą, The Książką?

Korzystając z okazji pragnę złożyć Wam wszystkim serdeczne życzenia – wszelkiej pomyślności w Nowym Roku!