Przeczytałam kolejny dobry polski kryminał. Jednocześnie
jest to pierwsza ukończona przez mnie książka od dwóch tygodni, czyli udało mi
się przełamać jakąś złą aurę na czytanie.
„Gdzie mól i rdza” to kryminał z serii współczesnych –
fabuła rozgrywa się na przestrzeni ostatnich kilku lat, a na tapecie znajdują
się aktualne wydarzenia polityczne i
społeczne. Głównym bohaterem jest komisarz Przygodny, przed którym staje
zadanie rozwikłania zagadki morderstwa pewnego starszego pana. Morderstwa
nietypowego, ponieważ zadanego strzałą umaczaną w truciźnie rodem z Południowej
Ameryki. Jednak zamiast szybkiego znalezienia mordercy, komisarz natrafia na
kolejne nietypowe zabójstwa emerytów. W między czasie musi stawić czoła swemu
małżeństwu, niechybnie chylącemu się ku upadkowi. W pracy pomagają mu aspirant
Gajda, prowadzący na boku niestrudzenie śledztwo w sprawie koloru własnego
biurka (znam ten ból), oraz dziennikarz kryminalny Kuriata. Szczególnie
ciekawie pokazana jest przyjaźń między tym ostatnim a komisarzem, gdzie ręka
rękę myje, a jednocześnie obaj panowie mogą sobie ufać i od czasu do czasu zalać
się razem w trupa, wspominając pierwszą miłość. Cała powieść jest pełna silnych,
męskich charakterów. Jednak fakt, że nie ma tu ani jednej pierwszo- lub nawet
drugoplanowej postaci kobiecej nie powoduje, że autor zmarginalizował płeć
piękną. Rzut oka na kobiety w ogóle, i w szczególe, z męskiego punktu widzenia uwidacznia,
że nie ma jednej polityki mężczyzn wobec kobiet – są tacy, którzy nas szanują,
i są tacy, którzy szukają tylko łatwego podrywu na jedną noc. Dlatego mimo, że
zwykle lubię w kryminale mieć też policjantkę dla równowagi, to tutaj zupełnie
mi nie przeszkadzało towarzystwo samych facetów.
Kryminał, mimo iż poważny w treści, jest pełen humoru. Kilka
tekstów nawet sobie podkreśliłam, a przez jeden o mały włos nie zaczęłam się
śmiać na zajęciach (czytałam pod ławką) – kiedy w kontekście polskiego zwyczaju
„ku…wowania” na każdym kroku jeden z bohaterów wyraził zdziwienie, że nasza
Konstytucja nie zaczyna się od słów: „My, k…wa” naród polski” – no coś w tym jest. ;) Autor postarał się też o dwóch
posterunkowych, przewijających się przez całą powieść, których masa ciała jest
odwrotnie proporcjonalna do masy mózgu, czym odpowiadają w pełni potocznemu
wyobrażeniu przedstawicieli ich zawodu.
Oprócz ciekawych postaci, również sama intryga kryminalna
jest bardzo dobrze skonstruowana. Przyznam, że nie udało mi się do końca odkryć
tożsamości mordercy. Rekonstrukcja wszystkich zdarzeń z jego punktu widzenia
była może chwilami naciągana, jednak nie nieprawdopodobna. Jedyna wada tej
książki, jaką dostrzegłam, to fakt, że autor nie odnosi się prawie w ogóle do
pięknego miasta, w którym osadził fabułę. Poza kilkoma przypadkami, kiedy
widzimy głównego bohatera idącego przez plac Solny lub jadącego ulicą
Świdnicką, autor w ogóle nie oddaje atmosfery miasta, jego problemów (oprócz
niedostania Expo), knajp, historii, czegokolwiek. Właściwie gdyby nie te parę
geograficznych odniesień, akcja powieści mogłaby się toczyć gdziekolwiek – w
Lublinie, w Poznaniu, w Warszawie, Krakowie, Szczecinie… Trochę szkoda, że
autor nie wykorzystał potencjału Wrocławia w tej materii, zwłaszcza, że książka
jest reklamowana jako kryminał wrocławski. Śledząc bohaterów przypominałam
sobie trochę widoczki z mojej lipcowej wizyty w tym mieście i stwierdzam
autorytatywnie, że Wrocław zasłużył na więcej. Mogłabym się jeszcze przyczepić
do niektórych szczegółów, powiedzmy, prawno-kryminologicznych (takich jak to,
że do każdego morderstwa we Wrocławiu leci zawsze ten sam prokurator – nie ma
ich więcej w całym mieście?), ale to raczej moje początki zboczenia zawodowego
niż ewidentne wady – pewnie dwa lata temu bym nich nie zauważyła. Dlatego książkę
mogę z całą odpowiedzialnością polecić jako jeden z najlepszych kryminałów
polskich, jakie czytałam. Dobrze, że powstają u nas takie książki.
Moja ocena: 5/6
Książka przeczytana dzięki uprzejmości Anety :)