O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

sobota, 27 września 2014

Jak wykształciłam swój nawyk samodyscypliny

Prokrastynacja, nicmisięniechcizm, matowdupizm, odkładanie działania. Zwane również „brakiem czasu” lub „byciem zagonionym”. Jak byś nie nazwał, kończy się to wszystko na wciąż rosnącej kupce rzeczy do zrobienia, skrzynce mailowej czarnej od nowych maili, wyciszaniem telefonu tylko po to, by nie odbierać połączeń od osób, które wymagają od nas jakiejś decyzji czy działania. A potem nieprzespane noce, bo coś leży niezrobione, tłumaczenie znajomym, że nie wpadnę, bo piszę pracę i obniżone poczucie własnej wartości jako nowoczesnego człowieka, kiedy nieużywane książki do włoskiego od dwóch lat leżą i patrzą się na mnie z pogardą.

Tak to niestety wygląda u wielu z nas. Czasem faktycznie nie mamy czasu na coś więcej, ale nie potrafimy delegować zadań i ustalić priorytetów – chcemy zrobić wszystko, ale to nas obezwładnia, więc w rezultacie nie robimy nic. A okazuje się, że można coś z tym zrobić. Książka Nawyk samodyscypliny Neila Fiore została stworzona przez doświadczonego w pracy z odwlekającymi pacjentami  psychologa i przedstawia coś, co autor (może trochę zbyt szumnie) przedstawia jako „program Nawyk samodyscypliny”.

Fiore w kompleksowy i przystępny sposób prezentuje szereg narzędzi, które poprawnie wykorzystane pozwoliły mi zorganizować sprawy zalegające ostatnio w moi  pudle w pracy (nie mylić z pracą w pudle). Urok aplikacji (jeśli masz tyle szczęścia co ja, a nie wszyscy mają) polega na tym, że jednocześnie pracujesz, chodzisz na zajęcia i dużo się uczysz w wolnym czasie. Rzecz absolutnie do zrobienia, ale nie w sytuacji, gdy ma się słabą wolę, jest się niezorganizowanym i takim trochę rozlazłym, jak ja. Wprawdzie wiele pomysłów autora na organizację pracy nie była dla mnie nowością, jednak z ciekawością poczytałam o tym, jak można te pomysły wykorzystać razem w celu zwiększenia swojej produktywności bez całkowitej rezygnacji z rozrywek. Nie wszystko też wykorzystam – cały rozdział o technice koncentracji i medytacji praktycznie pominęłam.

Najciekawsze w tej książce jest jednak wyjaśnienie mechanizmu opóźniania działania – jakie powody kryją się za zwlekaniem, co sprawia, że czasem niewielki wysiłek staje się murem, przez który nie można przejść dalej, i jakie triki wykorzystać, by oszukać swój własny mózg i wypracować nawyki działania w miejsce odwlekania. Muszę stwierdzić, że właśnie ta część Nawyku samodyscypliny okazała się dla mnie najbardziej pomocna. Czasem wystarczy tylko zrozumieć dlaczego, by zmienić swoje zachowanie.

Chociaż miejscami męczyła mnie klasyczna nowomowa amerykańskich mówców motywacyjnych, lektura ta okazała się bardzo przydatna i pełna zarówno rzetelnej psychologicznej wiedzy, jak i praktycznych wskazówek. Przez ostatnie tygodnie z racji zmniejszonej chwilowo kadry nagromadziło mi się w pracy trochę zaległości, a dzięki Nawykowi czytanemu co dzień rano w tramwaju udało mi się zorganizować swoje sprawy i przemóc w wykonywaniu trudniejszych zadań. Trudno o lepszą rekomendację.

Moja ocena: 4,5/6

Neil Fiore Nawyk samodyscypliny
Tłum. Małgorzata Głogowska
Wyd. Helion
Wersja ebook – Ebookpoint.pl


środa, 24 września 2014

Historie ze wspólnym zakończeniem

Trzyletnia Olivia wychodzi w nocy z namiotu w ogrodzie rodziców i przepada bez wieści. Osiemnastoletnia Laura zostaje zamordowana w kancelarii swego ojca.  Michelle czuje, że za wcześnie założyła rodzinę. Caroline skrywa pewną tajemnicę. W tym samym miejscu chodnika codziennie siedzi ta sama żółtowłosa dziewczyna z psem. A Jackson, były Wojkowy, były policjant, obecnie prywatny detektyw, musi to wszystko ogarnąć, zebrać w kupę i zrozumieć, nie dają się przy okazji zabić komuś, kto bardzo ma na to ochotę.

Po świetnej Jej wszystkie życia byłam pewna, że inne książki Kate Atkinson również przypadną mi do gustu. Autorka ta ma bowiem niezwykły dar opowiadania bez dopowiadania, roztaczania nie tylko obrazów, ale i uczuc panujących w duszach bohaterów, a jednocześnie nie wyjaśnia wszystkiego, niektórze rzeczy pozostawia domysłom czytelnika, który musi wykazać się wrażliwością, wyobraźnią i inteligencją, aby do końca połączyć wszystkie szczegóły tej niezwykłej powieści.

Wydawca określa Zagadki przeszłości jako kryminał, jednak mnie wydaje się, że ta książka jest o wiele bogatsza, że określenie „kryminał” (mimo, że kryminał przez ostatnie lata zyskał wiele nowych oblicz i głębi) jest dla niej krzywdzące. To, że jest tam morderstwo (nie jedno) i to, że jest tam detektyw, nie sprawia, że jest to kryminał. To raczej wielowątkowa powieść obyczajowa, dotykająca wielu trudnych tematów, skomplikowanych relacji rodzinnych – między ojcem a córką, między siostrami, między matką a jej dziećmi.

Chociaż Jej wszystkie życia podobały mi się bardziej, Zagadki przeszłości przekonały mnie, że na Kate Atkinson można polegać, jeśli szukacie wciągającej, inteligentnej i wielopoziomowej lektury. Ja z niecierpliwością będę oczekiwać kolejnych tytułów tej autorki na polskim rynku.

Moja ocena: 4,5/5

Kate Atkinson Zagadki przeszłości
Tłum. Paweł Laskowicz
Wyd. czarna Owca
Warszawa 2014-09-24


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy.

niedziela, 21 września 2014

Bardzo wolno czytana książka - "Shirley"

Czytałam Shirley przez ponad pół roku. Normalnie taki początek oznaczałby, że książka mi się nie podobała, była słaba, niezbyt wciągająca, wręcz nudna.  Ale tym razem fakt wolnego czytania nie był spowodowany jakością książki. Po prostu – Shirley to książka do powolnego czytania.

Nie, nie macie deja vu, a ja nie wkleiłam drugi raz tego samego tekstu. Teraz już będzie sam konkret: co, kto, gdzie i po co. Mniej więcej. Kto? Charlotte Bronte. Co? Powieść pt. Shirley. Gdzie? W Wielkiej Brytanii, obviously. A po co? A po co się pisze książki?

Shirley to sporych gabarytów powieść obyczajowa, która z jednej strony wpisuje się w klimat czasów, w których powstała, a z drugiej strony jest niezwykle nowoczesna – wiele zdań z niej można by potraktować jak bardzo mądre feministyczne hasła – aż trudno uwierzyć, że autorka, która je stworzyła, żyła w XIX wieku. Obok zwyczajów i obyczajów epoki wiktoriańskiej mamy tu też komentarz gospodarczo-polityczny do aktualnych wydarzeń w Anglii i Europie – rewolucja przemysłowa pozbawia robotników pracy, ci z kolei swoją złość obracają przeciw właścicielom zmechanizowanych fabryk i przeciw samym maszynom. Sytuacji nie ułatwia blokada kontynentalna, a bohaterowie w przewie między lokalnymi wydarzeniami śledzą pochód Napoleona na Rosję i działania brytyjskiej floty, licząc na rychłe otwarcie portów. Charlotte Bronte nie staje tutaj po żadnej ze stron – arystokracja, duchowieństwo, fabrykanci i roto nicy – oni wszyscy mają wady i zalety, każde obarczone jest winą na zły stan rzeczy, ale i każde na swój sposób cierpi, zaś wśród nich są zarówno nicponie i nieroby, jak i ludzie uczciwi i prawi.

Shirley to tak naprawdę serial. Dziwnie to brzmi, ale tak właśnie jest. Powieść podzielona jest na rozdziały (WOW – szok, co nie?), z których większość opowiada jakąś oddzielną historię, która często nie ma później związku z główną fabułą. Od początku do końca pojawiają się na scenie nowy bohaterowie, a starzy odchodzą w cień, chociaż wciąż gdzieś tam przemykają w tle. Początkowo myślałam, że autorka celowo wprowadza tylu „głównych” bohaterów i że te wszystkie opowieści będą miały swój grande finale, zanim podłapałam konwencję, z jaką stworzona jest Shirley. Wiecie jak to jest w serialach obyczajowych – jest jakaś główna fabuła, która rozwija się z każdym kolejnym epizodem, ale głównym tematem za każdym razem jest co innego – raz Święta, raz czyjaś choroba, raz Caroline, raz przeszłość pana Yorka i pana Helsone’a, a jeszcze innym razem ugryzienie przez psa lub kościelna procesja.Tak, jakbym oglądała serial odcinek po odcinku - tu i tam kontynuacja losów głównych bohaterów, ale każdy odcinek ma też własną historię do opowiedzenia.


Zatem w niczym nie przeszkadza czytanie Shirley partiami, z przerwami, dużymi lub małymi. Powieść jest miejscami nierówna, i fascynujące fragmenty przeplatają się nieraz z nudniejszymi, w których nic właściwie się nie dzieje, zatem chwilami nawet wskazane jest, aby lekturę odłożyć na później. Jednak autorka potrafiła roztoczyć taki urok i czar nad doliną Hollow, że nawet po kilku miesiącach przerwy czytelnik wciąż myśli o pozostawionych bohaterach i powraca, choćby tylko na krótką chwilę. Ja zapewnie powrócę tam jeszcze raz za kilka lat.


Moja ocena: 5/6



Charlotte Bronte Shirley


Tłum. Magdalena Hume


Wydawnictwo MG


2011

sobota, 20 września 2014

Bardzo wolne czytanie

Czytałam Shirley przez ponad pół roku. Normalnie taki początek oznaczałby, że książka mi się nie podobała, była słaba, niezbyt wciągająca, wręcz nudna.  Ale tym razem fakt wolnego czytania nie był spowodowany jakością książki. Po prostu – Shirley to książka do powolnego czytania.

Slow reading czyli „wolne czytanie” to ruch, który powstał wraz z innymi, podobnymi określeniami – slow food, slow fashion itp. w odpowiedzi na coraz intensywniejszy tryb życia współczesnych ludzi. Z jednej strony nowoczesne sposoby komunikacji i Internet  pozwoliły nam na rozciągnięcie naszych terminarzy w sposób niedostępny jeszcze sto lat temu, z drugiej przeszliśmy do drugiego ekstremum i teraz w ciągu dnia musimy zmieścić pracę, studia podyplomowe, kurs językowy, rodzinę, jedzenie, spanie, siłownię, rozrywkę, zakupy i jeszcze się zastanawiamy nad spotkaniem w spółdzielni mieszkaniowej. W mojej pracy powiedzonko „na spokojnie” stało się już firmowym żarcikiem. Żyjemy szybko i wszystko chcemy robić szybko – szybko zjeść w Maku, szybko kupić potrzebne produkty przez Internet, szybko dojechać od punktu A do punktu B, szybko wyrzucać ciuchy sprzed 6 miesięcy i zastępować je nowymi. I czytać chcemy szybko, stąd zdanie „szybko się czytało” zdaje się obecnie najlepszą z możliwych rekomendacji. Wiem, bo sama często tak piszę, i sama sięgam po książki, które ‘czyta się szybko”. I nie ma w tym nic złego, że sięgamy po „szybką” literaturę, jednak nie tylko takie książki warto czytać. Szybka fabuła nie zawsze bowiem idzie w parze z pięknym językiem, długim opisem emocjonalnych przeżyć bohatera czy dygresjami autora na tematy społeczne. Albo chociaż z bogatym, rozbudowanym zdaniem wielokrotnie podrzędnie złożonym, z rzadko używanymi wyrażeniami, z idiomami i odniesieniami do innych dzieł kultury. Bo przecież można napisać to szybciej.

Stąd też coraz częściej pojawiają się idee, by od czasu do czasu poczytać coś wolno – wybrać opasłe tomiszcze, coś, co od lat kurzy się na naszych półkach, cos, co powstało w poprzednim stuleciu, lub coś, co napisano nie dawno, ale traktuje o trudnych tematach i jest napisane takim właśnie wyrafinowanym, bogatym językiem, który zwyczajnie należy powoli czytać. Kilka miesięcy temu przeczytałam na blogu Padmy „Miasto książek” jej plan na powolne czytanie. Nazywa się Misja:Miasteczko i polega na powolnym przeczytaniu sporej knigi Miasteczko Middlemarch. Pod pierwszym postem zapowiadającym to jednoksiążkowe wyzwanie sporo znalazło się głosów poparcia i zainteresowania – wygląda na to, że wielu z nas jest już zmęczonych szybkim przelatywaniem przez kolejne tytuły i odznaczaniem przeczytanych książek, i pragnie zatopić się na kilka miesięcy w jedne j i tej samej lekturze.

Bo takie czytanie to inne czytanie. Zauważyłam, że przy dłuższym okresie spędzonym nad jedna powieścią nawiązuję szczególną więź z bohaterami, inną, niż gdy lektura trwa dwa dni. Kiedy wracam do domu, myślę nie o tym, że sobie poczytam, ale o tym, co też nowego wydarzyło się u moich starych znajomych. Nie chodzi już o sam akt czytania, ale o czytanie o… Cały mój umysł przestawia się na inne tory – język zaczyna dostosowywać się do tego, jakim napisana jest powieść, myśli same krążą wokół jej tematu, a czytanie tej konkretnej książki to cała procedura – nie ma mowy o podczytywaniu po jednej kartce w poczekalni, czy wciskanie się z nią w duszny autobus. Musi być na to chwila spokoju, wydzielony moment lud dwa w ciągu dnia, ulubiony fotel, względna cisza, herbata, kawa, ciasteczko, ewentualnie kot na kolanach (dla posiadających kota). To nie tylko czytanie, to Relaks, przystanek w ciągle pędzącym przed siebie życiu, mała celebracja życia. I przypomnienie, dlaczego tak naprawdę lubimy czytać.


Ten tekst miał być recenzją Shirley Charlotte Bronte, jednak w akcie powolnego pisania stał się tekstem na temat powolnego czytania. Recenzją będzie następny tekst, na który zapraszam już jutro. Na spokojnie.

wtorek, 9 września 2014

Sztokholmskie metro nie tak bezpieczne

Kiedyś skradziono mi w autobusie dokumenty. Na komisariacie wydawało mi się, że dokładnie pamiętam, gdzie siedziałam i jak przebiegała podróż. Jednak, kiedy kilka tygodni później pokazano mi nagranie z tego autobusu, trudno mi było uwierzyć, że na nim jestem ja. Poznałam siebie, oczywiście, ale zapamiętałam całą trasę zupełnie inaczej. Trudno się dziwić, jeździłam tym samym autobusem przez kilka miesięcy pod rząd, prawie codziennie. Wszystkie moje podróże zlały się w jedno, a umysł spłatał mi figla.

Pasażerowie Carla Jonasa również mieli problem z określeniem, gdzie siedzieli i dlaczego tam. A przynajmniej ci z nich, którzy przeżyli. Carl Jonas to potoczna nazwa ostatniego wagonu sztokholmskiego metra, linii zielonej, w którym wybucha bomba. Po niedawnych zamachach w Londynie i Madrycie stosunkowo niewielka eksplozja powodująca śmierć dziewięciu sztokholmczyków stawia na nogi całą policję. Z emerytury ponownie zostaje wezwany Jan-Olov Hultin, pierwszy dowódca Drużyny A, który oficjalnie namawia wszystkie jednostki do współpracy w celu wyjaśnienia tej bombowej sprawy. W rzeczywistości jednak zleca przeprowadzenie pełnego śledztwa Drużynie A, która po wpadce opisanej w poprzednim tomie znów działa w pełnym składzie. I jak zwykle doprowadza sprawę do końca.

Po trochę słabszej Ciemnej liczbie Arne Dahl powraca do gry ze świetnymi Wstrząsami wtórnymi. Po raz kolejny tworzy fascynującą fabułę, gdzie kilka na pozór niezwiązanych ze sobą wątków łączy się w pewnym momencie w grubszą sprawę, i wpasowuje ją idealnie w aktualne w czasach powstania powieści wydarzenia. Znów na tapetę bierze problemy, z którymi boryka się szwedzkie społeczeństwo, pobudza nas do myślenia nad wieloma kwestiami, jak wielonarodowość, fundamentalizm i terroryzm, i porusza serca tych z nas, którzy już od lat kibicują Drużynie A w ich zawodowych i prywatnych perypetiach. Autor zaserwował w tym tomie wiele emocjonalnych scen, pozbawiając je patosu i okraszając czarnym humorem.

Nie ma dłużyzn. Tym razem jest jak u Hitchcocka – na początku eksplozja, a potem już tylko napięcie rośnie. Wiemy, że jeden z członków Drużyny A znalazł się w kręgu zainteresować Wydziału wewnętrznego, ale rozwiązanie tego wątku nas zaskoczy. Sama sprawa wybuchu w metrze okaże się wielokrotnie bardziej złożona, niż bylibyśmy w trakcie przypuszczać. A obok zwykłej policyjnej roboty – papiery, przesłuchania, papiery, rozpytania, papiery znajdzie się i miejsce na efektowne sceny akcji – strzelaniny, pościgi i zasadzki. Nie zraźcie się tylko – niektóre z nich ocierają się o nieprawdopodobieństwo, a nawet leciutko wychodzą poza tą linię, ale tak właśnie pisze Arne Dahl i za to go uwielbiam.

Po tej lekturze podroż metrem w Sztokholmie nigdy nie będzie taka sama (ale i tak chcę się jeszcze kiedyś nim przejechać).

Moja ocena: 5,5/6

Arne Dahl Wstrząsy wtórne
Tłum. Ewa Wojciechowska
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2014

Dla łatwiejszego wczucia się w atmosferę - kilka zdjęć sztokholmskiego metra:









niedziela, 7 września 2014

A mnie ta Ameryka Cejrowskiego zachwyciła

O tym, że Cejrowskiego można kochać albo nienawidzić, a nawet odczuwać te dwie rzeczy jednocześnie, wie zapewne cała Polska. Bo są tacy, do których ja się zaliczam, którzy uwielbiają jego książki podróżnicze i program Boso przez świat, ale jednocześnie mają odruch wymiotny przy spotkaniu z jego poglądami politycznymi czy religijnymi. Są tacy, którzy książek nie trawią a poglądy jak najbardziej. Są też zapewne tacy, którzy lubią i jedno i drugie.

Ja tu dziś piszę o książce, nie o autorze. Wyspa na prerii mnie do siebie przyciągała od chwili, gdy na nią natrafiłam w księgarni (i tajemniczym zrządzeniem losu trafiła mi w rączki parę dni później). Bo po pierwsze – Cejrowski, a jego opowieści o Ameryce Południowej uwielbiam, a po drugie – USA, kraj, którzy fascynuje mnie odkąd pamiętam. Więc połączenie jednego i drugiego zapowiadało świetną lekturę.

I tak było. Cejrowski opowiada o swoim domku na prerii. Gdzieś w Arizonie najpierw dostał, potem wygrał, a wreszcie kupił sobie domek. Domek ów stał niezamieszkany przez dłuuugie lata, aż wreszcie właściciel postanowił się tam na pół roku wprowadzić. Reszta to historia… przezabawna, czasem straszna, klimatyczna, gorąca jak preria, a czasem złudna. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć w te opowieści o ojcu autora (kto czytał, ten wie, kto nie czytał, niech przeczyta). Z kolei inne wątki o jakości życia w Stanach, mimo, że dla Polaka nie do uwierzenia, mnie przekonały. Ameryka to wielki kraj, od początku kapitalistyczny, przez pewien czas zamknięty na resztę świata – trudno, aby obsługa klienta się nie rozwinęła na poziom, który w Europie jest niedostępny. Bo jeśli klient jest niezadowolony ze sklepu, pójdzie jutro do innego, bo musi być tanio, jeśli jesteśmy w Arizonie czy Montanie na wsi, a musi być drogo w Beverlly Hills. Z niektórymi szczegółami już się wcześniej spotkałam, dlatego nie były dla mnie tak nieprawdopodobne, jak mogą być dla innych. Bo Ameryka tak jest skonstruowana, że każdemu się wszystko należy. Czy to dobrze? Dla Amerykanów tak, ale reszty świata już niekoniecznie.

Ja bym na tej prerii Cejrowskiego nie zamieszkała. Nie przeżyłabym wszędobylskiego kurzu i dzikich os, zamieszkujących mój samochód. Z drugiej strony, będę czekać, aż wreszcie i u nas elektrownia sama z siebie za symboliczną opłatą podprowadzi mi prąd na działkę, a zwrot lampek choinkowych nie będzie walką, a zwykła procedurą.  Jednak mimo trudnych warunków chętnie się od czasu do czasu wybiorę na prerię  na wycieczkę. Nie muszę kupować biletu, wystarczy, że otworzę znów  tą przezabawną książkę, a dla realizmu usiądę w plamie słońca.

Moja ocena: 4,5/5

Wojciech Cejrowski Wyspa na prerii
Wyd. Zysk i S-ka

Arizona 2014 (tak napisali, co ja mogę?!)

piątek, 5 września 2014

Ludzie, książki w Tramwaju!

Dziś tylko krótko i treściwie - Tramwaj Nr 4 rozdaje książki w konkursie. Zasady bardzo proste i przyjemne, a jakie, przeczytacie u niego :)


środa, 3 września 2014

Nowa znajoma - komisarz Maria Wern

Z każdym kolejnym przeczytanym szwedzkim kryminałem jest mi coraz ciężej coś napisać. Nie w sensie, że szwedzkie kryminały pozbawiają natchnienia, tylko, mimo iż wiele z nich było naprawdę wyjątkowych, to jednak do siebie podobnych, i wymyślanie oryginalnych tekstów na ich temat stało się czymś na miarę konkursu na wymyślanie synonimów. Na początku jest fajnie, potem robi się coraz trudniej, trzeba się nagimnastykować, sięgnąć do rzadziej używanych sformułowań, aż wreszcie człowiek staje w miejscu i stwierdza, że więcej się nie da. Trzeba zatem zacząć od początku czy przestać zupełnie?

Powyższa dygresja jest trochę od czapy, bowiem z książką Anny Jansson Ofiary z Martebo nie mam takich problemów. Mimo bowiem, że jest to skandynawski kryminał jak się patrzy, to jednak pośród zalewu tej literatury autorka i jej powieści stanowią pewną podgrupę samą w sobie. Można oczywiście znaleźć liczne porównania, bo podobnie jak książki Jungstedt fabuła Ofiar osadzona jest na szwedzkiej wyspie Gotlandii. Podobnie jak członkowie Drużyny A Arne Dahla główna bohaterka, komisarz Maria Wern, jest tu tylko na zastępstwie, nie u siebie, co czasem ułatwia, a czasem utrudnia jej prowadzenie śledztwa. Podobnie jak chociażby u Mankella rzecz dzieje się raczej w terenach wiejskich lub małomiasteczkowych. Duża rolę odgrywa tu lokalna społeczność, która rządzi się swoimi prawami.

A jednak jest inaczej. Jansson pisze trochę jak Anglicy – nie potrafię tego ubrać w słowa, a jednak, gdyby nie szwedzkie nazwiska, równie dobrze cała rzecz mogłaby się dziać gdzie na angielskich wrzosowiskach. Dużo miejsca autorka poświęciła sytuacji kobiet – w społeczeństwie tak rozwiniętym jak (by się wydawało) Szwedzi wciąż ich miejsce w szeregu jest silnie zaznaczane przez mężczyzn (i nie trzeba mówić, że nie jest to miejsce na samym początku). Jansson dołożyła do tego wielko-kryminalno-szowinistycznego świata garść ciekawych informacji na temat historii Gotlandii i jej sytemu prawnego oraz kultury, jakże miejscami odmiennej od kontynentalnej Szwecji, i wyszedł z tego bardzo zgrabny, wciągający kryminał, z bohaterką, którą polubiłam, i do której wrócę.

Jedyne, co mam do zarzucenia, to fakt, iż wydawca ponownie rozpoczął przygodę polskiego czytelnika z cyklem od środka. Ofiary z Martebo są bowiem tomem czwartym przygód komisarz Wern, a kolejny dostępny tom – Kruchy lód – piątym. Nie przeszkadza to w zrozumieniu fabuły, ale podczas czytania, czuć, że to nie początek. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie nam dane przeczytać pierwszej trzy części.

Moja ocena: 5/6

Anna Jansson Ofiary z Martebo
Tłum. Magdalena Wiśniewska
Wyd. Dolnośląskie
Wrocław 2014

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawcy.


A gdyby ktoś miał wątpliwości co do poczytalności autorki tego bloga, zapraszam na Stulecie Literatury, gdzie Magda w swojej relacji z blogerskiego spotkania je rozwieje. Z kolei Gosiarella u siebie przedstawia zupełnie inną wersję zdarzeń, co potwierdza starą policyjną zasadę , że ilu świadków, ile wersji zdarzeń, i każda prawdziwa.

poniedziałek, 1 września 2014

Wyzwanie Miejskie - Dublin i Praga

Dziś szybciutko podaję w tytule posta dwa miasta, o których chciałabym poczytać w tym miesiącu, i Was również do tego zachęcam. Zdaję sobie sprawę, że ostatnie kategorie nie były zbyt łatwe, chociaż wiele interesujących książek o nich można znaleźć. Liczę, że tym razem będzie łatwiej :)

W sierpniu na bieżąco przeczytałam tylko ja - książka, która częściowo dotyka Berlina. Była to "Wina" Ferdinanda von Schiracka, a chętnych do przeczytania recenzji zapraszam tutaj.

Anetapzn z kolei calkiem konkretnie zabrała się za zaległości:
Nowy Jork: "Jutro" Guillame Musso 
Paryż - "Maria Antonina Juliet Grey
Wrocław - "Dwudziesta trzecia" Beata i Eugeniusz Dębscy
Miasta azjatyckie: "Historia jednej podróży" Tadeusz Chudecki
Szanghaj: "Shibumi" Trevanian; "Satori" Don Winslow

A jak już było wyżej wspomniane, we wrześniu proponuję:
Dublin i Pragę.

I jeszcze przypomnę reguły Wyzwania:
1. Wyzwanie trwa od 1 stycznia 2014 do 31 grudnia 2014. Bardzo możliwe, że trwać też będzie po tej dacie.
2. Wyzwanie polega na przeczytaniu chociaż jednej książki w jednej z dwóch kategorii, jakie pojawiać się będą co miesiąc. Można oczywiście więcej o jednym mieście, można po jednej do każdego wspomnianego miasta. Można też nie czytać żadnej - to ma być zabawa :). Przyjmuję bardzo szeroką argumentację, dlaczego dana książka wpisuje się w Wyzwanie :).
3. Kategorie wybieram ja, ale zachęcam do wolnych wniosków w tym zakresie w komentarzach. Co miesiąc pojawiają się nowe miasta do "obczytania".
4. Nie ma obowiązku pisania recenzji, wystarczy podać tytuł i autora, chociaż oczywiście recenzja i link mile widziane.
5. Nie trzeba mieć bloga, by brać udział w wyzwaniu.
6. Linki lub tytuły przeczytanych książek podajemy do końca miesiąca w komentarzu pod postem podsumowującym poprzednią edycję, czyli w tym przypadku pod tym :)

Zapraszam :)