Miałam ostatnio ochotę na typowy romans. Ale taki typowy
typowy. W tym celu przysposobiłam powieść Catherine Coulter Miasteczko Cove, będący jak się okazało
pierwszą częścią wielotomowego cyklu o agentach FBI. Zaczęłam czytać. Ło Matko
– jazda bez trzymanki.
Romansidła, jak żaden inny gatunek, opierają się na jednym,
jedynym schemacie, który można dowolnie ozdabiać, ale clue programu musi być – piękna kobieta, najlepiej w
niebezpieczeństwie, i przystojny, silny facet, który się w niej z miejsca na
zabój zakochuje. Po to czytamy takie powieści. I oczywiście to samo zawiera Miasteczko Cove, więc tutaj nie
zamierzam się czepiać. Przyczepię się natomiast do całej reszty. Przede
wszystkim język – owszem, harlequiny to nie jest klasyka angielska, nikt się tu
nie spodziewa bogatych zdań, ale powinno to być zjadliwe. Nie wiem, czy zawinił
tu tłumacz, czy autorka jest taka utalentowana inaczej, ale efekt zapodany
czytelnikowi przyprawia o ból zębów. Miałam wrażenie, jakby książka została
wypluta przez GooogleTranslatora. Wypowiedzi były sztuczne, idiomy na siłę
wrzucone tam gdzie nie trzeba, postaci wypowiadały się tak, jakby stały na
scenie przedstawienia gdzieś w szkole podstawowej w Ohio i recytowały nie do
końca nauczony tekst, z wyrazem twarzy „Czy to aby na pewno teraz moja kolej?”.
Drugie, co mi się tu nie podobało (przy czym nie podobało to
delikatne określenie) to durnowata fabuła. Zaczyna się jeszcze znośnie, Sally,
młoda mężatka, ucieka z wariatkowa gdzie umieścił ją ojciec i mąż, i ukrywa się
przed FBI, które uważa, że zabiła swego ojca (powody zabicia: był tyranem i
babskim bokserem, powody dla FBI – facet handlował bronią z terrorystami czy
jakoś tak). Przybywa do miasteczka Cove, gdzie mieszka jej ciotka. Zaraz za nią przybywa agent Quinlan, który
chce zdobyć jej zaufanie, a oczywiście się zakochuje. I tu zaczyna się zabawa,
gdyż w spokojnym miasteczku nagle trup ściele się gęsto. Ewidentnie pani
Coulter chciała napisać romans z wątkiem kryminalnym, ale w tym celu wypadałoby
obejrzeć chociaż jeden film kryminalny, lub przeczytać kryminał. Opierać się
tylko na swoim wyobrażeniu o śledztwie nie było najmądrzejszym, co tu mogła
uczynić. Przykład – agent FBI i Sally idą na spacer po plaży, znajdują zwłoki.
Co robi agent FBI – bierze zwłoki pod pachę i zasuwa z nimi do miejscowego
lekarza. Fajnie, co nie?
Stosunkowo niedawno poznałam pojęcie „marysuizm”, używane
dla określenia postaci żeńskiej w filmie lub książce, która jest idealna –
piękna, mądra, wychodząca cało z każdej opresji, mająca wszelkie możliwe
talenty. Taki McGyver w spódnicy. I to również prezentuje autorka czytelnikowi.
Z przerażonej, zahukanej Sally nagle
staje się Larą Croft, kiedy to po kilku dniach podawania jej silnych
leków przez szalonego doktorka, w za małych ciuchach (koszulka rozłażąca się na
biuście bez stanika pod spodem, takie klimaty), z 300 dolarami w kieszeni
przemierza na motorze Stany Zjednoczone, zgrabnie wychodząc z opresji i grając
na nosie dwóm świetnie wyszkolonym agentom FBI.
Takich cudeniek jest tu więcej. I nie o to chodzi, że mam
coś przeciwko romansidłom i nie rozumiem specyfiki tej literatury. Lubię, Nora
Roberts jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, a Susan Elisabeth Phillips jest jedną
z moich ulubionych autorek. Ale fakt, że główny odbiorca harlequinów przeważnie
czyta tylko to i nie ma bardzo wyrobionego gustu, nie oznacza, że można mu
dawać do czytania taki badziew i udawać, że wszystko ok. Można pisać dobrze
nawet mniej wymagające książki. Tutaj natomiast grafomania osiągnęła taki
poziom, że od pewnej chwili z fascynacją połączoną z niedowierzaniem czytałam
kolejne strony, bo tak absurdalnej książki to chyba jeszcze nie czytałam. A
teraz uwaga – cykl doczekał się 17 tomów! Czyli się, kurczę, nie znam.
Moja ocena: 2/6 bo jednak miałam uciechę z wyłapywania
kolejnych głupot.
Książkę już oddałam do biblioteki (choć miałam pokusę by ją
spalić i powiedzieć, że zgubiłam), nie odpisawszy szczegółów wydawniczych, ale
na pewno nie zamierzam nikomu ułatwiać spotkania z tą powieścią. Niech to
będzie Święty Graal dla poszukiwaczy absurdu.
PS Wielkie sorry za nieobecność w blogosferze ostatnimi
czasy – i to zarówno nie pisanie u siebie, jak i nie odwiedzanie Was. Niestety,
w najbliższym czasie rzadko będę się pojawiać, ale mam nadzieję, że do końca
maja zamknę wszystkie sprawy i będę mogła powrócić z nowymi recenzjami, a na
razie będzie tu takie dogorywanie… Postaram się tylko być up to Wyzwane, bo
wiem, że niektórzy z was je polubili i bardzo mnie to cieszy. J