Od kilku miesięcy w moim życiu zachodzą pewne zmiany. Nie
wynikają one z żadnych czynników zewnętrznych, chodzi bardziej o zmianę
psychiczną i emocjonalną, o moje nastawienie do świata, ludzi i przedmiotów.
Szczególne o tym ostatnim będzie dzisiejszy post, bowiem coraz bardziej zwracam
się w kierunku minimalizmu i posiadania mniej. Nie, żebym została minimalistką
(patrz: stos post niżej), ale nie ukrywam, że jest to mój, niedościgniony na
razie, ideał. Mało ciuchów, ale takich, które nie znoszą się po dwóch użyciach,
książki na półkach – tylko takie, które mają dla mnie szczególne znaczenie,
reszta na czytniku, pliki na komputerze – jedynie takie, które są niezbędne, a
nie „śmieszne” obrazki ściągnięte trzy lata temu. Biurko, którego kolor znam i
widzę na co dzień, a nie tylko wtedy, gdy poprowadzę w tym celu wyprawę
archeologiczną. Ważne papiery skatalogowane w segregatorze. Jeden tusz do rzęs.
Wydaje się to wszystko proste i zdroworozsądkowe, jednak szalejąca wokół nas konsumpcja,
zżerająca nie tylko nasze społeczeństwo, sprawia, iż mamy w domu zdecydowanie
więcej, niż jesteśmy w stanie ogarnąć. I to mi zaczęło ostatnio przeszkadzać.
Jak już kiedyś pisałam, kiedy tylko coś mnie zainteresuje,
od razu poszukuję na ten temat źródeł – przede wszystkim książek, ale i blogów,
artykułów, czasem filmów. Niecały rok temu odkryłam blog Styledigger, którego
autorka w ciekawy sposób opisuje nie tylko tzw. slow fashion, ale i odnosi się
do innych sfer życia, gdzie zastosowanie znajduje zasada „mniej znaczy więcej”.
Pierwszym moim spotkaniem z takim podejściem była książka Jennifer L. Scott „Lekcjemadame Chic” która początkowo nie zrobiła na mnie wrażenia, ale już kanał
autorki na YouTube to dla mnie rzecz niemal kultowa. Poza dziesięcioelementową
garderobą Jennifer opisuje też w swojej książce generalne podejście Francuzów
do zagracania swoich mieszkań niepotrzebnymi stosami takich samych rzeczy.
Niedawno natrafiłam w sieci na wyzwanie „Project 333” polegające na noszeniu 33
sztuk odzieży i akcesoriów przez trzy miesiące, które to wyzwanie znalazło
wielu zwolenników, i musze przyznać, że i ja od miesiąca staram się trzymać
moich 33 rzeczy. Następnie w moje ręce (a konkretnie na mojego Kindla) trafiła
urocza „Książeczka minimalisty”, gdzie amerykański guru minimalizmu opisuje
swoją drogę ku zmniejszeniu ilości rzeczy wokół siebie i wpływ tych zmian na
jego życie wewnętrzne. Kiedy zatem
natknęłam się w Empiku na pozycję „Minimalizm po polsku” po raz pierwszy od
niewiadomo kiedy nabyłam ją za okładkową cenę. Na dzień dzisiejszy to niestety
najgorzej wydane 34,90 zł w tym roku.
Nie miałam wobec tej książki szczególnie wygórowanych
oczekiwań, ale byłam pozytywnie nastawiona, bo jak wyjaśniłam, temat mnie
ostatnio bardzo ciekawi i inspiruje. Poza tym „Minimalizm” jest niezwykle
ładnie wydany, a z autorką poczułam podwójną solidarność „zawodową” – po pierwsze
obie parałyśmy się zawodem przewodnika po Krakowie, po drugie obie jesteśmy
blogerkami. Więc trochę źle mi pisać, że to niezwykle słaba książka. Nie do
końca wiem, co autorka usiłowała osiągnąć, pisząc ją – czy miał to być
poradnik, czy książka filozoficzna, czy chodziło bardziej o wytworzenie
poczucia bycia beznadziejnym wśród czytelników-nieminimalistów, czy bardziej
zachwytu nad zajebistością pani Mularczyk-Meyer. Na poradnik wskazywałby
podtytuł „czyli jak uczynić życie prostszym”, jednak więcej jest tutaj
skupiania się na definicjach i etiologia zjawiska oraz jego wyjątkowości na tle
historii gospodarczej Polski, niż chociażby odrobinę konkretniejszych rad, jak
się do tego zabrać. Brakuje mi tu również więcej informacji z życia autorki,
nie w sensie szczegółów osobistych, ale jej przeżyć i doświadczeń w konkretnych
przypadkach, bardzo dużo jest za to opisów, jak to po dokonaniu pewnych zmian w
światopoglądzie i otoczeniu jej życie się zmieniło. No fajnie, ale CO
KONKRETNIE. Pani Mularczyk skupia się głównie na tym, jak wszystko jest teraz
wspaniale, i jednocześnie stara się umniejszyć jakość życia osób, które
minimalistami nie są. Nie zrozumcie mnie źle – zaczęłam czytać tą pozycję, bo
ja chcę ten minimalizm powoli osiągać, ale razi mnie aroganckie odnoszenie się
do czytelnika w stylu „chcesz być nieszczęśliwym małym człowieczkiem otoczonym
betami, to sobie bądź”. Nie do pomyślenia u amerykańskich autorów. Każdy ma
prawo do własnego wyboru, czytać tez mu wolno, chociażby dla informacji o
innych stylach życia, ale autorce kilkakrotnie zdarzyło się wytknąć
konsumpcjonistom ich beznadziejność. I chyba to jest właśnie ta „polskość” w
tytule.
Nie mówię, że było źle w stu procentach, ostatnie rozdziały,
szczególnie ten o wygaszaniu pragnień były ciekawe i coś wnosiły w moje życie.
Ale generalny niesmak do tej książki mi pozostał, dlatego zdecydowanie nie mogę
polecić tej pozycji. Chyba, że lubicie, jak was ktoś lży. Bo ja się trochę tak
poczułam.
Moja ocena: 2/6
Anna Mularczyk-Meyer Minimalizm
po polsku
Wyd. Black Publishing
Wołowiec 2014