Zabrzmi to może nieco
oklepanie, ale moja przygoda z Cieniem wiatru Carlosa
Ruiza Zafona zaczęła się wiele lat temu dosyć przypadkowo. Po
prostu spodobała mi się okładka, i tak długo chodziłam wokół
tej książki, aż wreszcie ktoś dał mi ją w prezencie (w owym
czasie cena okładkowa takiego tomiszcza była dla mnie nie do
przeskoczenia). I tak oto uwikłałam się w historię, która
powracała do mnie co kilka lat, zaś kilka dni temu oficjalnie się
zakończyła. Wcześniej te zaledwie 886 stron Labiryntu
duchów porwało mnie w niemal
dwutygodniową podróż.
To
jedna z tych książek, które są tak dobre, tak piękne i tak
przebogate, że cokolwiek by się o nich nie napisało, będzie to
jedynie nędzna pisanina, grafomania niemalże. Ruiz Zafon w swoich
powieściach nigdy się specjalnie nie ograniczał, ale przy okazji
tworzenia czwartego i ostatniego tomu cyklu Cmentarza Zapomnianych
książek sięgnął po wszystkie kredki, które miał w pudełku, i
odmalował niesamowity finał przygód bohaterów znanych już
wcześniej, jak i tych, którzy pojawili się dopiero teraz.
Czytelnik powraca zatem po Barcelony lat 50., do księgarni Sempere i
synowie, by sprawdzić jak radzi sobie Daniel, obecnie mąż i
ojciec, poczęstować się sugusami od Fermina i zagubić się w
labiryncie Cmentarza Zapomnianych książek. Szybko jednak zostaje
wyrwany z tej sielanki, by w Madrycie spotkać chyba jedną z
najbardziej fascynujących postaci kobiecych, jakie zdarzyło mi się
znaleźć na kartach powieści. Alicja Gris znajduje się na usługach
bezimiennej służby w Hiszpanii rządzonej przez generała Franco, i
otrzymuje bardzo delikatne zadanie odnalezienia ministra, po którym
słuch zaginął. Zaś na ręce będzie jej patrzył emerytowany
policjant, kapitan Vargas. Jak nie trudno się domyślić, w
powieściach Ruiz Zafona wszystkie drogi prowadzą do Barcelony, a tu
już czeka na wszystkich – i bohaterów, i czytelników – jazda
bez trzymanki.
Pisałam
już, że autor się nie ogranicza? Zaczynamy zatem od plastycznych
opisów bombardowanej Barcelony, potem stajemy się świadkami
tajemniczych zajść, na scenę wkracza agentka i gliniarz Labirynt
zamienia się w klasyczny
kryminał noir, powoli przeradzający się w thriller, aż wreszcie w
horror (łącznie z takimi chwytami jak dłoń w ciemnościach
zamykająca za bohaterem drzwi...). Atmosfera z każdą kolejną
stroną się zagęszcza, nic już nie jest takim, jakim się wydaje,
nie wiadomo, kto tu jest zły, a kto dobry, i czy w ogóle
ktokolwiek. Śledztwo w sprawie zaginięcia łączy się coraz
bardziej z historią rodziny Sempere, i do samego końca nie wiadomo,
jak to się wszystko ułoży w całość.
Jeśli
uznamy, że koniec następuje około strony 750. Następujące po
niej strony to już dopinanie wszystkich wątków, i to jest moja
jedyna uwaga – prawie 150 stron zakończenia po zakończeniu to dla
mnie dużo za dużo. Wprawdzie żegnamy się z bohaterami na zawsze,
ale mogliśmy spędzić na tym pożegnaniu trochę mniej czasu. Wszak
tyle ciekawych książek czeka na swojego czytelnika!
To
byłą jednak ze wszech miar wspaniała przygoda, i najlepsza
książka, jaką w tym roku przeczytałam (siłę tej deklaracji
odbiera fakt, że mamy dopiero styczeń). Ze wstydem przyznaję, iż
gdyby nie wyzwanie Sardegny, zapewne jeszcze długo nie sięgnęłabym
po tego behemota – niespełna 900 stron! I po raz kolejny kazałabym
wspaniałej opowieści czekać niepotrzebnie długo na swojego
Strażnika.
Moja
ocena – 5/6
Carlos
Ruiz Zafon Labirynt duchów
Tłum.
Katarzyna Okrasko, Carlos Marrodan Casas
Wyd.
Muza
Warszawa
2017