O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

środa, 28 listopada 2012

I Niemcy mają poczucie humoru



Operacja Seegrund to chyba pierwszy niemiecki kryminał, jaki zdarzyło mi się przeczytać, i jedna z niewielu książek napisanych przez naszych zachodnich sąsiadów w ogóle (poza cierpiącym Werterem nic mi nie przychodzi do głowy). Dlatego mogę śmiało powiedzieć, że początek mojej przygody z ichniejszą literaturą zaliczam do udanych.

Poznajcie komisarza Kluftingera, typowego na pierwszy rzut oka Niemca, skąpego i lubującego się w tłustym jedzeniu. Powiedzieć, że komisarz miewa pecha, jest sporym niedopowiedzeniem. Jest to typ człowieka, przeciw któremu przedmioty namiętnie spiskują w celu jego poniżenia. Jest to jednocześnie jednak bardzo zdolny policjant, który w najważniejszych chwilach śledztwa potrafi się sprężyć, poukładać w głowie elementy układanki i rozwiązać zagadkę. A zagadka jest nie byle jaka, gdyż sięga swymi korzeniami czasów II wojny światowej i łączy tajemnicze jezioro z jeszcze bardziej tajemniczym skarbem.

Nie można powiedzieć, aby Kluftinger był postacią jakich wiele – absolutnie nie przypomina ani Mankella, ani Poirota, ani nikogo pomiędzy. Panowie Kobr i  Klüpfel stworzyli ciekawą, nietuzinkową, pełnokrwistą postać, którą miło mi było poznać. Podobała mi się również atmosfera małomiasteczkowości panująca w powieści, oraz przeplatanie elementów komicznych z elementami grozy. A to wszystko okraszone ciekawymi uwagami na temat niemieckiej kuchni, i rzadziej, kultury.

Łyżką dziegciu w tym obrazie jest fakt, że ponownie polski wydawca (jako gatunek) postanowił wydawać obcą serię od środka. Z związku z tym w trakcie lektury pojawiały się niewielkie pytajniki, które z czasem udało się zniwelować, co jednak trochę irytowało. To i przewidywalność niektórych zdarzeń sprawiła, że ostatecznie daję 5 a nie 6.

Ponieważ regularnie odwiedzam bloga tłumaczki tej powieści, Agnieszki, pozwolę sobie na parę słów na ten temat, mimo, że nie jestem ekspertem. Mój prywatny test na dobre tłumaczenie polega na tym, że jeżeli książkę czyta się tak, jakby była książką napisaną przez Polaka, to znaczy że jest dobrze przetłumaczona. W skrócie – niewidoczne tłumaczenie to dobre tłumaczenie. I takie wrażenie miałam czytając Operację Seegrund, może poza okrzykami „Szczęść Boże” ale tu akurat tłumaczka oddała specyfikę regionu, i to jest fajne, oraz przy słówku „prymuśnie” – bo pierwszy raz je na oczy widziałam. :) Natomiast brawa należą się za gwarę szefa Kluftingera, bo to już był majstersztyk!

Agnieszko, mam nadzieję, że rychło i prymuśnie przetłumaczysz pozostałe części serii!

Moja ocena: 5/6

Michael Kobr, Volker Klüpfel Operacja Seegrund
Tłum. Agnieszka Hofmann
Wyd. Akcent
Warszawa 2012

Za pożyczenie książki dziękuję Oisaj.

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik.



wtorek, 27 listopada 2012

Update do posta o HP



Wczoraj dokonałam prywatnego odkrycia, które być może zainteresuje niektórych z was, w każdym razie tych, którzy lubią książki o Harrym, ale i tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z tym młodym czarodziejem.

Strona nazywa się Pottermore i jest oficjalnie tworzona przez J. K. Rowling. Jest to coś w rodzaju gry, użytkownik po założeniu konta porusza się chronologicznie od pierwszego rozdziału pierwszej książki, przypominając sobie najważniejsze zdarzenia z każdego, zbierając przedmioty i przede wszystkim – czytając ekskluzywne dodatki tworzone przez samą Rowling. Okazuje się, że autorka ma w szufladzie masę historii, których z różnych powodów nie umieściła w książkach, jak również masę wyjaśnień, dlaczego coś jest tak a nie inaczej. Dowiecie się na przykład dlaczego Privet Drive i dlaczego akurat 4, kim są gobliny oraz jakie znaczenie ma drewno, z którego wykonano różdżkę.

Absolutnie genialne jest to, że dostaniecie swój własny list z Hogwartu, udacie się na Pokątną, gdzie Olivander wybierze dla was różdżkę (moja to orzech, włókno smoczego serca, 12,5 cala, sztywna), a następnie (już w szkole) Tiara Przydziału przedzieli was do Domu! Tutaj niestety zabawa się dla mnie skończyła, bo dostałam się do Hufflepuffu, co uważam za osobistą zniewagę, ale co zrobić? Tiara decyduje tylko raz!

Jestem dopiero w 8 rozdziale, powoli będę zgłębiać tajniki tej strony, ale już widzę, że jej największą zaletą (poza świetną grafiką i masą magicznych bajerów) są właśnie te dodatkowe teksty pisane przez Rowling. Prawdopodobnie na końcu dowiem się nawet, do którego domu został przydzielony syn Harrego :D

Na razie nie stwierdziłam żadnych dodatkowych opłat, jedyną wadą może być jedynie fakt, że strona jest po angielsku, dlatego dostępna jest tylko dla osób znających język. Ale myślę, że to fajna motywacja by uczyć się angielskiego, mając polski przekład na kolanach. Formalna uwaga: rejestrację lepiej prowadzić z międzynarodowej domeny, np. gmail, bo nie udało mi się tego dokonać z poczty Onetu.

Pottermore to niesamowita inicjatywa, która mogłaby się stać popularna wśród innych autorów, gdyż pozwala nam wciąż żyć w świecie Harrego, mimo, że od premiery ostatniej książki upłynęło już kilka lat.

Naprawdę, naprawdę zachęcam! A sama idę zdobywać punkty dla Huffepuffu (jak do tego doszło?) warząc eliksiry.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Harry Potter. Po prostu Harry Potter



Średnio raz w roku odświeżam swoją pamięć i ponownie czytam wszystkie części Harrego Pottera oraz, oczywiście, oglądam filmy. Przy czym przez ostatnie kilka lat czytałam te książki wybiórczo, skacząc do swoich ulubionych scen. Po latach postanowiłam przeczytać je ponownie DOKŁADNIE, od deski do deski. Zrobiłam sobie tym samym wyprawę do przeszłości, i jednocześnie odzyskałam wenę do działania.

Nie będę tu oczywiście zamieszczać recenzji Harrego Pottera i Kamienia Filozoficznego. Chyba wszyscy już wiedzą, o czym jest ta książka, kto miał przeczytać, przeczytał, kto nie chce, tego się przecież już nie zmusi. Mnie osobiście powieści Rowling inspirowały odkąd je przeczytałam. W klasie maturalnej zrobiłam na jego temat prezentację, na studiach napisałam esej. I pomyślałam sobie, że skorzystam z faktu, iż jestem „na świeżo” po lekturze i opowiem wam o paru kwestiach związanych z tymi powieściami.

Na początek, trochę luźnych przemyśleń po przeczytaniu książki: wciąż mnie bawi. To chyba najważniejsze, że mimo tak dogłębnej znajomości fabuły pewne sytuacje i teksty wciąż wywołują uśmiech na twarzy. Podczas czytania towarzyszyły mi też inne emocje, te same, które odczuwałam w gimnazjum, pierwszy raz czytając Pottera. Zawsze też, gdy czytam te powieści, odkrywam coś nowego, szczegół, który do tej pory mi umknął. Oczywiście znajomość treści dalszych tomów sprawia, że odbiór jest inny niż wtedy, na początku – same rzucają się w oczy kwestie, które wypłyną później, w drugim, piątym, siódmym tomie. Niesamowitą przygodą jest śledzić te szczegóły, rzeczy, sytuacje, osoby, kiedy już wiemy, jak cała historia się zakończy. Ale też z zaskoczeniem odkryłam, jak bardzo film różni się od książki – po latach te różnice zatarły mi się w pamięci, dlatego szereg wydarzeń było dla mnie znowu zaskoczeniem.

Seria o Harrym Potterze zyskała od początku tylu zwolenników co przeciwników. Co ciekawe, największymi wrogami okazały się środowiska katolickie, których przedstawiciele nieraz wprost stwierdzali, że książki nie czytali, ale główny bohater nie chodzi do Kocioła i używa (!) czarnej magii, więc książka powinna być zakazana. Jednak, po przyjrzeniu się głównemu bohaterowi, odkrywamy, że tak naprawdę Potter to nic nowego. Znany antropolog Joseph Campbell w swojej książce Bohater o tysiącu twarzy podaje główne etapy życia bohatera, ilustrując je przykładami z legend i mitów z całego świata. Okazuje się, że obok Edypa, króla Artura czy Odyseusza, również Harry przechodził przez te same etapy. Skracając tekst na potrzeby tego posta, wyglądało to mniej więcej tak: bohater jest sierotą, nie zna swoich rodziców, czasem nawet nie wie, kim jest; dowiaduje się, że ma szczególną moc, zostaje wystawiony na liczne próby, przechodzi płynnie do innego, magicznego świata, by znów powrócić, z wyprawy wraca odmieniony. Campbell nazywa te etapy Wyjściem, Inicjacją i Powrotem. Jest też masa kwestii podocznych: spotkanie wielkiego czarodzieja (Dumbledore od samego początku przypominał Merlina czy Gandalfa), przyjaciół, którzy stworzą drużynę bohatera, smoka, którego należy pokonać, bohater często też symbolicznie umiera, by się odrodzić. Po pokonaniu zła bohater wraca do poprzedniego świata, gdzie ma problem z dostosowaniem się, nikt nie rozumie jego przeżyć. Przez te i podobne etapy Harry przechodzi na równi z postaciami stworzonymi w kulturze europejskiej, ale i np. azjatyckiej. To czyni go bohaterem uniwersalnym. Dlatego ci , którzy chcą spalić książki o Potterze na stosie, powinni również mit o Edypie i legendę o królu Arturze wpisać do Działu Ksiąg Zakazanych. Bo to w gruncie rzeczy ta sama historia.

Nie wielu też zdaje sobie sprawę, że Rowling wykonała tytaniczną pracę, umieszczając w swoim świecie tak wiele elementów bajkowych, i to nie tylko tych najbardziej znanych, jak różdżka czy smok, ale i takich, które pojawiają się z zupełnie nieraz zapomnianych legendach.  Animagowie (czarodzieje zmieniający się z zwierzęta) pojawiają się w mitologii celtyckiej oraz w opowieściach rdzennych mieszkańców Ameryki. Boginy znane są w USA jako bogeys, Szkocji jako bogle, a w Niemczech jako Boggelmann – zawsze jako zgnębione dusze, lub dokuczliwe domowe duszki. Chochliki kornwalijskie  naprawdę występują w opowieściach popularnych w Konwalii, ale tam zwane są pixies. Najbardziej lubią tańczyć w świetle księżyca i zwodzić podróżujących na manowce. Z kolei druzgotki pojawiają się w legendach z Yorkshire w Anglii. W legendach tych są to wodne demony.  Gryfy pochodzą z Indii. Jednorożce – z Mezopotamii, Chin i Indii. Kappy z Japonii. A imię sowy Harrego, Hedwigi? Rowling przyznała, że wzięła je od imienia… św. Jadwigi Śląskiej.  Czytając uważnie Harrego Pottera można nauczyć się wiele o baśniach, legendach i mitach wielu kultur, od Grecji i Rzymu poczynając, a kończąc na Indianach czy kulturach Dalekiego Wschodu.

Mam nadzieję, że dowiedzieliście się czegoś nowego. Może zmobilizowałam was też do przyjrzenia się swoim ulubionym książkom pod takim właśnie kątem?

A wy macie powieść, do której wracacie regularnie, zwłaszcza w czasie chandry i spadku chęci do działania?

Przy pisaniu tego posta korzystałam z :
Bohater o tysiącu twarzy – Joseph Campbell, Wyd. Zysk i sp., Poznań 1997
Magiczne światy Harrego Pottera – David Colbert, Wyd. Albatros, Warszawa 2002

Oraz oczywiście
Harry Potter i Kamień filozoficzny – J. K. Rowling, Wyd. Media Rodzina, Poznań 2000

czwartek, 22 listopada 2012

Trzech gości na łajbie z kundlem



Na początek muszę wyznać, że konieczną wkrótce okaże się dla mnie zmiana sposobu dostawania się do centrum miasta. Bowiem kolejny raz w ostatnim czasie zdarzyło mi się w autobusie głośno rechotać nad książką. Zawsze to jest ten sam autobus, możliwe, że częściowo ci sami pasażerowie, a jednego wariata ta linia już ma, więcej nie zdzierży.

W zeszłym tygodniu śmiałam się nad „Wątoślem”, w tym powodem do chichów była klasyka – „Trzech panów w łódce nie licząc psa”, powieść brytyjska napisana pod koniec XIX wieku. Co stwierdziłam ze sporym zaskoczeniem, ale o tym za chwilę. Narrator i główny bohater w jednym – Jerome, wraz z dwoma przyjaciółmi i foksterierem, udają się na wycieczkę w górę Tamizy. Łodzią, gdyby ktoś miał wątpliwości. Pokonują 123 mile pomiędzy Kingston a Pangbourne, zaszczycając okoliczne miejscowości swoją obecnością, siejąc chaos i zniszczenie. Nie tylko po drodze przeżywają niezwykle zabawne, ale i czasem mrożące krew w żyłach przygody, ale i korzystają z życiowego doświadczenia, które pomaga im uniknąć jeszcze większych, hmmm, strat.

Jest to książka niesamowicie trudna do zaszufladkowania. Z jednej strony funkcjonować mogła, i do dziś jeszcze może, jako przewodnik po najciekawszych miejscach nad Tamizą. Trzech panów odwiedza między innymi wyspę, gdzie ponoć podpisano Magna Carta Libertatum, miejsce, gdzie Henryk VIII i Anna Boleyn urządzali swe schadzki, i liczne pola bitewne. Jednak sama opowieść o pływaniu łajbą po Tamizie zajęłaby pewnie około 70 z 300 stron. Pozostałe strony wypełnione są natomiast przezabawnymi anegdotami z życia Jerome’a i jego koleżków, nie pomijając psa. Jerome jest mistrzem dygresji, połączonych z głównym tematem cienką, symboliczną nitką, która następnie dygresję ową łączy z kolejną, do niej dokłada się jeszcze jedną historyjkę, by po chwili wrócić do tematu wiodącego. A zrobione jest to wszystko z taką gracją, że czasami masz ochotę wyskoczyć na ulice o pokazać obcym ludziom – patrz! Patrz, co on tu zrobił!  A wszystko to okraszone jest starym, dobrym, angielskim humorem, przez co nie sposób nieraz powstrzymać się od śmiechu. Poważnie – momentami, gdyby nie uszy, cieszyłabym się dookoła głowy. A wystarczyło po kilku dniach przypomnieć sobie jakiś fragmencik, by dostać banana na gębie w trakcie wykładu czy w sklepie.

Przy tym jest to książka bardzo aktualna. Stąd wzięło się moje zaskoczenie, kiedy odkryłam, że po dzieło ma XIX wieczny rodowód. Otóż pewne sytuacje mogą się nam przydarzyć, tak samo ja przydarzały się 100 lat temu, i wciąż będą bawić. Na mojej prywatnej liście „Trzech panów w łódce” ląduje na czele listy rozwesela czy.

Ponadczasowa, przezabawna, świetnie się czyta. Absolutnie nie w środkach transportu.

Moja ocena 5,5/6

Jerome K. Jerome Trzech panów w łódce nie licząc psa
Tłum. Kazimierz Piotrowski
Książka i Wiedza, Seria „Koliber”
Warszawa 1988

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik oraz Z półki.

środa, 21 listopada 2012

Mój blog się dochrapał



Trochę chwalenia się teraz będę uskuteczniać - dostałam właśnie maila od Book z Nami, na którym to portalu (?) stronie (?) znalazła się ciekawa infografika. A w tej infografice, w dziale "Miejsca realne" - między innymi Krakowskie Czytanie.

Szczerze mówiąc pierwszy raz słyszę o takim przedsięwzięciu, zamierzam je oczywiście zgłębić w najbliższym czasie, na razie tylko zachwycam się faktem, że mój blog został wymieniony między innymi, zacniejszymi. Wprawdzie na takie zaszeregowanie zasłużył tylko nazwą, ale teraz ma aspiracje by się rozwinąć.

Zachęcam do zapoznania się z ową infografiką, nie tylko by podziwiać mój skromny sukces, ale przede wszystkim ocenić pracę twórców. Dokonali oni bowiem ciekawych obserwacji dotyczących nazw blogów książkowych. Wychodzi na to, że tylko niektórzy z nas są oryginalni, ja na przykład załapałabym się nazwą na dwie, silne grupy.  Ale są też nazwowe cudeńka. Inicjatywa spisania blogerów może nie nowa, za to forma innowacyjna.

Grafikę można zobaczyć tutaj.

Co o tym myślicie? Długo zastanawialiście się nad nazwa dla swoich blogów, czy przyszły one naturalnie?