O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

wtorek, 26 lutego 2013

Home, sweet home in Scotland Street



Seria 44 Scotland Street wywołuje we mnie bardzo konkretne, namacalne wręcz odczucia, które można opisać przy pomocy kilku słów: ciepełko, herbata, kocyk,  żółte światło lampki do czytania. Już po pierwszym tomie wiedziałam, że będzie to jeden z moich prywatnych książkowych psychoterapeutów, którzy wyciągają mnie z książkowego doła i ponownie ustawiają na książkowym szlaku.

Cóż można powiedzieć o tomie drugim? Ponownie zawitałam do Edynburga, który wciąż ma tą samą atmosferę najcudowniejszego miejsca na ziemi, jaką miał w tomie pierwszym. Spotkałam znów starych znajomych, tych, których lubię, jak Pat, Bertie czy Domenica, oraz tych, za którymi nie przepadam, jak Irene czy Bruce. Kilka nowych pojawiło się ca scenie, kilkoro ledwie wspomnianych w pierwszej książce doczekało się własnej opowieści. Opowieści przy kawie obracają się głównie wokół sześcioletniego Bertiego i jego toksycznej matki, ale co ciekawe, rola jego ojca przybiera na wartości i przyniesie ciekawy obrót spraw. Z kolei Bruce po porażce powoli zaczyna nowe życie, a biorąc pod uwagę jego narcystyczną osobowość, czytelnik szczerze kibicuje by mu się… nie udało. To wszystko zaś przeplata autobiografia Ramseya Dunbartona, tak nudna, że aż śmieszna.

Opowieści przy kawie, podobnie jak poprzednik, powstały jako powieść w odcinkach, publikowanych w szkockim „Scotsmanie”. Początkowo autor miał poprzestać na jednej książce, jednak wielbiciele mieszkańców uroczej kamienicy przy Scotland Street przekonali autora, by nie poprzestawał w swej opowieści. Rezultatem kilka tygodni temu pojawił się na rynku tom 6. W drugiej odsłonie rozdziały są jakby trochę dłuższe, i autor z mniejszą werwą przeplata wątki, jednak wciąż czyta się lekko, nie,  nie czyta, jest się tam, w Edynburgu, na tej ulicy, z tymi ludźmi, przeżywającymi codziennie swoje małe, wielkie przygody.

Zwykle czytelnicy wracają do swoich ulubionych autorów. Czasem wracają do ulubionych bohaterów, ja natomiast najchętniej wracam w ulubione miejsca. Gdy mam ochotę powłóczyć się we mgle, jadę do Ystad, gdy chcę odpocząć po intelektualnych trudach, odwiedzam Scotland Street. Gdy tylko mam okazję, lecę do Barcelony Zafona, a od czasu do czasu kryję się w Hogwarcie, który jest nienanoszalny, więc żaden mugol mnie tam nie znajdzie. I przy ograniczonych funduszach i czasie to dobrze, że mam te wszystkie miejsca, gdzie zawsze czeka ktoś życzliwy. I za to się takie serie kocha.

Moja ocena:  5/6

Alexander McCall Smith Opowieści przy kawie
 II tom serii Scotland Street 44
Tłum. Elżbieta McIver
Wyd. Muza
Warszawa 2011

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik jako książka ulubionego autora.

niedziela, 24 lutego 2013

Kryminał warszawski



Mieszane uczucia. Bardzo.  Głęboką, nieskrywaną prawdą jest, że najwybitniejszym prawnikiem jest student pierwszego semestru prawa. Widać to po specyficznym, twardym błysku w oku, wysoko podniesionej głowie, eleganckiej aktówce i garniturze, w którym wkracza na swój pierwszy wykład na studiach. Apogeum jego geniuszu zostaje osiągnięte, gdy zda „Wstęp do prawoznawstwa”, później jednak jego zdolności stopniowo maleją, rok za rokiem garnitur coraz bardziej się wyciera, czoło pochyla nad nieskończoną ilością kodeksów, pewność siebie zostaje wtarta w dywan w dziekanacie, a znajomość przepisów z wszystkich ogranicza się początkowo do jednej gałęzi (np. prawa karnego), potem do części tylko zagadnień (prawo karne materialne), potem tylko do rozdziału z kodeksu (przestępstwa przeciwko działalności instytucji państwowych) by pod koniec swojej kariery stać się jedynym żyjącym specjalistą od art. 231a. Mniej więcej jak w starym kawale, że student ma mieć wszystko w głowie, asystent w notatkach a profesor w …. Jako studentka piątego roku prawa jestem na tej drodze jeszcze dosyć początkująca – chociaż już zdążyło mnie wielokrotnie wdeptać w różne podłoża, i upewnić o moich limitowanych zdolnościach, wciąż jeszcze uważam się za specjalistę. I czytając kryminały prawnicze, chcąc nie chcąc prycham z pogardą na wszelkie błędy i nieścisłości, niczym student medycyny czytając Tess Gerritsen.

Po co ten przydługi wstęp? Ponieważ Zygmunt Miłoszewski był dla mnie do tej pory synonimem pisarza, który dopracowuje szczegóły swych książek do ostatniego, najdrobniejszego elemenciku, tak aby nikt nie zarzucił mu, że w jego powieściach są jakieś nieścisłości czy błędy. Nie wiem, czy pan Miłoszewski faktycznie tak kiedyś powiedział, czy tylko został tak rozreklamowany. Faktem jest, że na temat tej jego dbałości o detale słyszałam wielokrotnie z różnych źródeł. Dlatego mocno się rozczarowałam, natrafiając w Uwikłaniu na fragmenty, od których aż zęby bolą i dusza ma prawnicza wyje w męczarniach.  W pewnym momencie uzmysłowiłam sobie, że aby czytać dalej muszę dokonać tego samego zabiegu co w trakcie oglądania „Prawa Agaty” – wyłączyć prawnika w sobie. Jednak nie wiem, czy to nagromadzenie, nie bójmy się tego słowa, bzdur, czy koincydencja czasowa Uwikłania z egzaminem z prawa karnego, czy moje wyjątkowe czepialstwo sprawiły, że powieść tą nie tyle czytałam, ile męczyłam w bólach od prawie dwóch tygodni.

Obok niezgodnego w prawem prawa mamy tu jeszcze masę paranormalnej psychologii. Tu się nie znam, więc nie wypowiadam, ale sądząc po tym, co autor odstawił w części „prawniczej”, część „psychologiczną” wolałam sobie podzielić przez dwa, mnie to w każdym brzmiało dosyć nieprawdopodobnie. Jest jeszcze główny bohater, prokurator Teodor Szacki, którym pan Miłoszweski poza schemat bohatera kryminałów nie wyszedł. Bez bicia przyznaję, że facet wzbudza emocje (Szacki, nie Miłoszewski, znaczy Miłoszewski pewnie też, ale akurat nie miałam osobiście przyjemności), a to świadczy o tym, że postać jest dobrze skonstruowana, przemyślana, i co ważniejsze, wiarygodnie odmalowana na kartach książki. Ale co z tego, skoro znów mamy gościa w średnim wieku, z kryzysem wieku średniego, z malejącym zainteresowaniem żoną, za to rosnącym kochanką, a o przeżyciach z tą ostatnią dowiedziałam się zdecydowanie więcej niżbym chciała. Sorry, ale kiedy 36 letni facet leci za panną tylko po tym, jak ta nazwie go „niegrzecznym prokuratorkiem” i mrugnie oczkiem, a później pisze infantylne SMSy i idzie onanizować się do toalety bo dziewczyna  miała ładną sukienkę na sobie… Powiedzieć, że nie lubię Szackiego, nie byłoby właściwe. Ja nim po prostu gardzę. Nielubianych bohaterów, bohaterów z problemami, nawet bohaterów bezbarwnych można, o dziwo, polubić, ale bohatera cofniętego w emocjonalnym rozwoju  - w żadnym razie.

Sama fabuła i intryga kryminalna natomiast zarysowana jest bardzo ciekawie, chociaż zakończenie pachnie bardzo inną znaną powieścią kryminalną. Gdyby autor mniej czasu poświęcał emocjom Szackiego, a więcej jego pracy, może czytelnik widziałby, w którym momencie sprawa zaczęła się krystalizować, ale cóż, taki styl, tak też można. Jako, że książkę czytam w ramach mojego wyzwania miejskiego, nie mogę nie wspomnieć o Warszawie – i tu już brawa dla autora, gdyż stolica w jego powieści żyje, mieni się, raz jest szara, raz kolorowa, ma swoje niezałatwione sprawy, swoje życie, swój styl. I za to szacun. I tylko za to.

Moja ocena: 3/6

Zygmunt Miłoszewski Uwikłanie
Wyd. WAB, seria Polityki „Lato z kryminałem 2009”
Warszawa 2009


Książka przeczytana w ramach Wyzwania miejskiego, Trójka e-pik (ta, która czekała zbyt długo), Czytamy kryminały, Z półki.

wtorek, 19 lutego 2013

Znów mnie nie było...



Niestety, po kilku dniach przerwy dla zebrania sił i zaczerpnięcia oddechu na horyzoncie znów pojawiło się widmo egzaminu. Stąd zamiast czytać dla przyjemności przedzierałam się przez tony, interesujących mnie wprawdzie, ale specyficznym językiem napisanych materiałów. Ostatnio naszła mnie refleksja, że jednak te studia zmieniają człowieka. Na pierwszym roku, kiedy usłyszałam, że ktoś nie ma czasu czytać książek, zastanawiałam się „jak to możliwe?”. Teraz sama często nie mam czasu, a w takich chwilach jak sesja czy zbliżające się kolokwium czuję autentyczne wyrzuty sumienia, jeśli czytam coś, co nie jest związane z nauką. Z jednej strony – dobrze, bo studia to tylko kilka lat, i żeby ich nie zmarnować, w mojej dziedzinie trzeba się trochę poświęcić. Z drugiej – to trochę przerażające, i nie do końca przekłada się na ilość nauczonego materiału, gdyż zamiast książek oglądam seriale. Przy okazji – coraz bardziej zaczynam się przekonywać do wprowadzenia nowej serii postów na blogu – takich dotyczących seriali. To medium przemawia do mnie o wiele bardziej niż filmy, a niektóre z moich ulubionych seriali nie są tak znane, jak na to zasługują. Pomyślę o tym…

Za niedługo, mam nadzieję, pojawi się kolejny post recenzyjny, na tapecie mam teraz „Uwikłanie” Zygmunta Miłoszewskiego, które po początkowym zniechęceniu zaczyna mnie coraz bardziej wciągać, choć nie wszystko mi się tam podoba. Jak dobrze pójdzie, tą jedną książką uda mi się zrealizować 4 wyzwania, więc gra warta jest świeczki. Mam wreszcie kilka dni totalnej laby przed kolejnym semestrem i chcę wykorzystać go na czytanie, zwłaszcza, że przez cały styczeń i luty książki się na mnie patrzyły. Autentycznie, gapiły się, może nie z wyrzutem, bardziej wabiąco – syreny mogły się tak patrzeć  na Odyseusza. Bardzo nieprzyjemne uczucie.

Na koniec przypominam wszystkim o moim skromnym wyzwaniu miejskim „Czytanie po Polsce”. W tym miesiącu czytamy książki z Warszawą w tle.

Idę teraz nadrabiać i czytać Wasze blogi, bo znów narobiło mi się zaległości. Pozdrawiam serdecznie!


Trochę zdjęć zimowego Krakowa:






 Takiego bałwana ktoś zmajstrował po kościołem Mariackim, miał prawdziwą marchewkę, węgielki, i minę, jakby chciał być gdzieś indziej ;)

poniedziałek, 11 lutego 2013

Osobliwa książka, osobliwe dzieci, osobliwy dom



Osobliwy dom pani Peregrine to jedna z tych książek, które pojawiają się nagle i od razu święcą triumfy na blogach i serwisach książkowych. Ponieważ peany na jej cześć dochodziły do mnie z różnych kierunków, książka nie mogła długo grzać miejsca na półce.

Na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia z typową powieścią młodzieżową, łamane na kryminał, łamane na fantastykę. Poznajemy Jacoba, nastolatka, syna bogatych rodziców, który jednak nie potrafi odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości. Nie ma przyjaciół, dziewczyny ani żadnych szczególnych talentów. Ma za to niezwykłego dziadka, który od dziecka karmił wyobraźnię Jacoba opowieściami o osobliwych dzieciach i potworach, które na nie czyhają, ilustrując te opowieści starymi zdjęciami. Z czasem, gdy Jacob dorósł, fascynacja tymi historiami przemieniła się w nieufność i bajanie dziwaczejącego staruszka. Kiedy jednak dziadek Abraham ginie w makabrycznych okolicznościach, coś, co Jakob widział, coś, czego  nie mógł dostrzec nikt inny, wskazuje, że opowieści te mogły nie być tak zmyślone jak do tej pory sądził.  Bohater wyrusza zatem na małą angielską wyspę, gdzie dziadek ukrywał się przez hitlerowcami w czasie wojny, by poznać prawdziwą historię swego przodka i zrozumieć jego śmierć. Okaże się jednak, że przybycie na wyspę to dopiero początek jego przygód.

Patrząc tak na powyższy opis trudno nie zauważyć, że autor bazuje na dosyć tradycyjnym schemacie powieści dla młodzieży. Jest młody chłopak, który czuje, że nie przystaje do swojego świata, jest przewodnik w osobie dziadka, jest magia, która miesza się z rzeczywistością, i przygoda, która czeka na głównego bohatera po przejściu przez „magiczne wrota”. Jednak jest coś w tej powieści, co czyni ją wyjątkową na tle jej podobnych. Nie wiem, czy to przepiękny język powieści, ani zbyt wydumany, ani prymitywny, czy nietuzinkowe postaci, czy też może fakt, że świat stworzony przez Riggsa jest przemyślany do najdrobniejszego szczegółu, przez co czytelnik nie tyle czyta o wydarzeniach, ile bierze w nich udział. Może to sprawka niesamowitej atmosfery, która niczym mgła unosi się znad kart książki, mroczna jak noc na cmentarzu, a jednak fascynująca. Może to wszystko naraz sprawia, że Osobliwy dom jest powieścią, która zdarza się raz na kilka lat, i koło której nie można przejść obojętnie.

Trzeba dodać parę słów na temat samej książki jako przedmiotu, gdyż Osobliwy dom pani Peregrine został wydany w przepiękny wręcz sposób. Przede wszystkim cała historia narosła wokół osobliwych zdjęć, które Riggs zgromadził z kilku prywatnych kolekcji. Fotografie te są chwilami przerażające, ale nieodmiennie fascynują, jak to bywa ze zdjęciami z czasów, kiedy nie trzaskało się ich siedemdziesiąt przy byle okazji. To, plus czcionka, plus drobiazgi takie jak ozdobniki przy numerach stron powodują, że czytanie staje się bardzo sugestywnym aktem, a książka idealnym pomysłem na prezent.

Nie wiem tylko, czy ja przegapiłam to w cudzych recenzjach, czy coś jest ze mną nie tak, ale wydaje mi się, że książka nie ma zakończenia. Ergo, należy spodziewać się dalszej części. Szkoda, że nie wiedziałam tego wcześniej, bo może nie siedziałabym do trzeciej w nocy, czytając, czekając na rozwiązanie, którego nie będzie. Bo tak, będziecie siedzieć nad tą książką do trzeciej w nocy, nie wypuścicie jej tak łatwo z rąk.

Moja ocena: 5/6

Ransom Riggs Osobliwy dom pani Peregrine
Tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Wyd. Media Rodzina
Poznań 2012

piątek, 8 lutego 2013

O książce i serialu, Szmince i Nowym Jorku



Zwykle zanim decyduję się obejrzeć film czy serial na podstawie książki, sięgam po jego literacki pierwowzór. Prawdopodobnie dlatego, że czytanie powieści trwa dłużej niż oglądnięcie filmu, więc znając już daną historię najwyżej ponudzę się tylko 2 godziny a nie dwa tygodnie ;) A tak na serio – ekranizacja odbiera możliwość własnego wyobrażenia sobie bohaterów i sytuacji. Zwykle też okazuje się, że książka była lepsza – nie wszystko zmieści się w filmie, nie wszystkie sceny są właściwe dla serialu emitowanego w porze, gdy mogą to zobaczyć różne grupy wiekowe. Tym razem złamane zostały obie reguły – serial Szminka  w wielkim mieście widziałam już kilka lat temu w TV, na powieść zdecydowałam się dopiero teraz. I serial okazał się o niebo lepszy.

Candace Bushnell znana jest przede wszystkim jako autorka książki Seks w wielkim mieście, która sama w sobie wzbudziła we mnie limitowany zachwyt, natomiast stała się podstawą dla kultowego serialu i dwóch filmów kinowych, których i ja jestem fanką. Szminka w wielkim mieście oczywiście na pierwszy rzut oka ma odnosić się do swego słynnego poprzednika (oryginalny tytuł: Lipstick Jungle), jednak jest o wiele bardziej konserwatywny i skupiony raczej na kwestii robienia kariery niż na seksie. Opowiada o trzech przyjaciółkach: Nico O’Neilly – redaktorce naczelnej poczytnego magazynu, Wendy Healy – prezesce wytwórni filmowej, oraz Victory Ford – projektantce mody. Wszystkie trzy zamieszkują Nowy Jork i wszystkie starają się zrobić karierę, nie tracąc przy tym z oczu miłości, rodziny i przyjaźni.

Najpierw o książce. Sięgnęłam po nią, gdyż ostatnio miałam ochotę na chick lita – niezobowiązującą, sympatyczną powieść o bogatych i pięknych kobietach, najlepiej z moim ukochanym Nowym Jorkiem w tle. Dostałam przeciętną, depresyjną opowieść o trzech kobietach, które mimo iż mają wszystko, wciąż rozpamiętują swoje błędy i popełniają nowe, a godziny spędzone w taksówkach i limuzynach poświęcają na egzystencjalne przemyślenia o „girl power” i „przejmowaniu kontroli nad światem”. Serio, takie wyrażenia przewijają się przez całą powieść. I choć książka jest napisana lekko, kończy się happy endem i trzeba przyznać, że niektóre uwagi autorki na temat dzisiejszej roli kobiet są bardzo trafne, to nie miałam przyjemności podczas czytania tej powieści. Nie polubiłam żadnej z bohaterek, które, choć miały potencjał, nie wzbudzają sympatii, a towarzyszący im mężczyźni są sportretowani płytko i nijako – jako snoby, nieudacznicy lub idioci.



To, czego nie miała książka, oddał serial. Właściwie poza bohaterami i niektórymi scenami scenariusz  odszedł daleko od pierwowzoru, nadając historii Bushnell zupełnie nową, wysoką jakość. Dzięki trzem pięknym aktorkom Nico (Kim Raver), Wendy (Brooke Shields) i Victory (Lindsay Price) zyskały charakter, styl, urok, którego nie miały w książce. Również postacie drugoplanowe – mąż Wendy, kochanek Nico i partner Victory z przygłupów i zer wyrośli na pełnokrwistych bohaterów, z wadami, zaletami, z tym czymś, co sprawia, że cała opowieść o perypetiach tej szóstki jest interesująca i nietuzinkowa, chwilami zabawna, chwilami wzruszająca. Nawet osoby zupełnie epizodyczne, jak asystent Victory ( który moim zdaniem miał najlepsze teksty w całym serialu) czy córka Wendy zostały zagrane z jajem, urokiem i przekonaniem. Mamy tu piękne stroje, limuzyny, imprezy, blichtr i glamour, główne bohaterki nie są tak zakręcone na punkcie seksu, jak to było z Carrie i jej kumpelami, i moim skromnym zdaniem, miały też o wiele lepsze ciuchy. Dzięki temu wszystkiemu oglądając serial widz może liczyć na świetną rozrywkę. Jedynie z końcem może być problem, gdyż Szminka została skasowana po drugim sezonie, wprawdzie nie pozostawiła po sobie niedomkniętych scen (ach, ten ulubiony chwyt filmowców – ktoś umiera i za rok dowiemy się czy umarł), ale też większość wątków była rozwojowa, pozostawiła masę miejsca na domysły. Mimo to jednak warto było obejrzeć te 20 odcinków.

Podsumowując – książkę szczerze odradzam, chyba, że chcecie się zdołować. Nie jest to ani klasyczny chick lit, ani powieść obyczajowa pierwszej klasy, ani dosłowny romans, dlatego zostawię to fankom pisarki i jej specyficznego stylu. Z całego serca natomiast zachęcam do serialu, jeśli macie ochotę zanurzyć się w świecie, który znacie z Seksu w wielkim mieście i Diabeł ubiera się u Prady, gdyż Szminka w moim odczuciu może spokojnie stanąć w tym samym rzędzie.

Moja ocena książki: 3/6
Moja ocena serialu: 5/6

Candace Bushnell Szminka w wielkim mieście
Tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Wyd. Znak
Kraków 2006

Szminka w wielkim mieście (Serial TV 2008-2009)
Stacja: NBC; w Polsce: TVP 1
Kim Raver, Brooke Shields, Lindsay Price
2 sezony, 20 odcinków