O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą humor. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą humor. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 stycznia 2015

Szwedzki na wesoło

Zawsze staram się najpierw przeczytać książkę, a dopiero następnie zobaczyć film na jej podstawie. Prowadzi to nie raz do śmiesznych sytuacji, na przykład chcąc zobaczyć pierwszy film z cyklu „Władca Pierścieni” zabrałam się najpierw za książkę, i skończyłam czytać trzeci tom… dzień przed premierą drugiego filmu. Tak, rok później. Ale było warto.

Nie o „Władcy” jednak ta historia, a o książce Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął. W skrócie mówiąc, jest to szwedzka powieść humorystyczna o stulatku, który wyskoczył przez okno i nie zniknął, ale udał się w podróż. I to nawet nie podróż swojego życia, bowiem współczesne wojaże przeplatane są tutaj historią stulatka, Allana, i stąd czytelnik dowiaduje się, iż Allan był wszędzie, widział wszystko i do wszystkiego przyłożył rękę, jeśli idzie o historię XX wieku. Truman, Stalin, Mao, Kim Ir Sen, znał ich wszystkich. Co nie znaczy, że ta ostatnia przygoda dziadka pozbawiona jest niebezpieczeństw, nagłych zwrotów akcji i zabawnych zdarzeń. Po drodze bowiem Allan spotyka coraz to dziwniejsze typy, nie tylko ludzi, a jak wiedzą niektóry blogerzy – jedna zakręcona osoba to jedna zakręcona osoba, ale więcej zakręconych osób – to już jest materiał na powieść. Albo na list gończy. Albo na oba.

Dla mnie Stulatek to pomieszanie filmu Jak rozpętałem drugą wojnę światową z powieścią Trzech panów w łódce, nie licząc psa, tylko w szwedzkich realiach i ze szwedzkim czarnym humorem. Jeśli ktoś nie wierzy, że Szwedzi też mają poczucie humoru, musi przeczytać tą powieść, bo zaiste, jest to taki rodzaj śmiechu, którego w innych książkach nie znajdziecie – trochę czarny, lekko podszyty smutkiem, ale w sumie dosyć prosty i pogodny.

Ta powieść reklamowana była jako rozśmieszacz do łez, na mnie jednak tak to nie działało. Cała książka jest napisana, od początku do końca, żartobliwym tonem, zatem trudno wymagać, żebym śmiała się na głos przez całe 400 stron. Było parę gagów, które faktycznie wywołały taką reakcję, jednak głównie towarzyszył mi w trakcie czytania uśmieszek po nosem. Co innego film, bo na filmie byłam  niestety przed przeczytaniem książki – film to świetny przykład europejskiej komedii, bardzo dobrze zrobiony, wciągający, zabawny nie w głupkowaty, hollywoodzki sposób. Filmowcy nie zmieścili w nim całego materiału z książki, i dobrze, bo co wolno książce nie wolno filmowi, ale dobrali fragmenty w taki sposób, iż powstał spójny scenariusz, gdzie nieznajomość powieści absolutnie nie przeszkadzała w nadążaniu i zrozumieniu całego filmu.

Podsumowując, zarówno film jak i książka bardzo mi się podobały, aczkolwiek ani jedno ani drugie nie trafi pewnie na listę 10 najlepszych rozrywek ever. Jeśli jednak macie ochotę na wciągającą lekturę, przeczytajcie, a jeśli chcecie obejrzeć coś innego niż amerykański film, włączcie Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął.

Moja ocena: 4,5/6

Jonas Jonasson Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Tłum. Joanna Myszkowska-Mangold
Wyd. Świat Książki
Warszawa 2014

niedziela, 19 maja 2013

Mała Wielka Brytania na wesoło



Czytając blogi i rozmawiając z ludźmi którzy, tak jak ja, są zakręceni na punkcie książek, zauważyłam pewną zależność, która za pewno większości z Was również rzuciła się w oczy. Otóż, namiętni czytacze w rubryce „zainteresowania” obok „książek” bardzo często wpisują „podróże”. I ma to sens, jeśli się uzna, że dryfowanie, parcie, płynięcie czy galopowanie poprzez strony książki ma w sobie coś z podróży.

Jak wiemy, książki są drogie. Ale podróże jeszcze droższe, do tego stopnia, że w czasie przedwyjazdowych zakupów zakup książki na wyjazd jest już tylko drobnym wydatkiem (jakby ktoś z nas potrzebował kupować książkę na wyjazd, haha!). Dlatego, gdy portfel nie pozwala na tropikalną podróż (albo chociaż weekend we Wrocławiu), należy dobrać sobie książkę i wyruszyć z nią w podróż, która odbywa się w tylko w naszej głowie, co nie czyni jej ani odrobinę mniej rzeczywistą.

W celu podróżowania bez opuszczania fotela można dobrać jakąkolwiek książkę – praktycznie każda powieść gdzie nas w końcu zabiera – czy to do Los Angeles, czy do Narnii. Ja osobiście jednak w takich celach preferuję reportaże, gdyż dzięki nim dowiaduję się czegoś ciekawego o danym miejscu (a to dla mnie synonim podróżowania), na drugim miejscu są oczywiście książki podróżnicze i powieści drogi. Tym razem miałam do czynienia z czymś z pogranicza pierwszego, drugiego i satyry.

O Billu Brysonie i jego książkach pisałam już tutaj i tutaj. Choć nie wszystko mnie u niego zachwyca, to jednak zawsze z przyjemnością sięgam po kolejną jego książkę, gdy mam ochotę na coś lekkiego, śmiesznego i jednocześnie zawierającego jakąś wartość (najlepiej dodatnią). Zapiski z małej wyspy to zapis podróży Brysona po Wielkiej Brytanii, którą odbył przed swoją wyprowadzką z powrotem do USA. Autor zaczyna ja we Francji (tak, dobrze czytacie, zaczęło się we Francji) by następnie kroczyć, jechać, truchtać czy zjeżdżać na zadku w kierunku północnym, zwiedzając po drodze tak znane miasta jak Londyn, Manchester, Liverpool i Edynburg, ale i tak mało znane jak Durham, Monmouth, Wigan czy Dunnet Head (najbardziej wysunięte na północ miejsce w Szkocji).  Po drodze odwiedza muzea, katedry, puby, dworce, kina, parki i różne dziwne miejsca. Opisuje atrakcje turystyczne danego regionu, legendy, ale i zabawne historyjki wyczytane w ulotkach i przewodnikach. Co mi się podobało, to faktyczne poczucie, że się podróżuje z Brysonem, a nie tylko o podróży czyta, a to dzięki licznym opisom przygód autora z hotelami, pensjonatami, środkami transportu i lokalami gastronomicznymi – niektóre śmieszne, inne straszne – czyli mniej więcej tak, jak to bywa, gdy się jest na wakacjach.

Nie jest to książka wybitna, na pewno nie najlepsza w dorobku autora, ale też nie zwyczajna i na pewno godna polecenia, gdy chce się spojrzeć na Wielką Brytanię przez pryzmat czegoś innego niż Agatha Christie i To właśnie miłość. Tym pryzmatem jest „turysta z Iowa”. A wszystko, co zawiera w sobie „turystę z Iowa”, po prostu musi być śmieszne.

Moja ocena: 4,5/6

Bill Bryson Zapiski z małej wyspy”
Tłum. Tomasz Bieroń
Wyd. Zysk i S-ka
Poznań 2009


czwartek, 22 listopada 2012

Trzech gości na łajbie z kundlem



Na początek muszę wyznać, że konieczną wkrótce okaże się dla mnie zmiana sposobu dostawania się do centrum miasta. Bowiem kolejny raz w ostatnim czasie zdarzyło mi się w autobusie głośno rechotać nad książką. Zawsze to jest ten sam autobus, możliwe, że częściowo ci sami pasażerowie, a jednego wariata ta linia już ma, więcej nie zdzierży.

W zeszłym tygodniu śmiałam się nad „Wątoślem”, w tym powodem do chichów była klasyka – „Trzech panów w łódce nie licząc psa”, powieść brytyjska napisana pod koniec XIX wieku. Co stwierdziłam ze sporym zaskoczeniem, ale o tym za chwilę. Narrator i główny bohater w jednym – Jerome, wraz z dwoma przyjaciółmi i foksterierem, udają się na wycieczkę w górę Tamizy. Łodzią, gdyby ktoś miał wątpliwości. Pokonują 123 mile pomiędzy Kingston a Pangbourne, zaszczycając okoliczne miejscowości swoją obecnością, siejąc chaos i zniszczenie. Nie tylko po drodze przeżywają niezwykle zabawne, ale i czasem mrożące krew w żyłach przygody, ale i korzystają z życiowego doświadczenia, które pomaga im uniknąć jeszcze większych, hmmm, strat.

Jest to książka niesamowicie trudna do zaszufladkowania. Z jednej strony funkcjonować mogła, i do dziś jeszcze może, jako przewodnik po najciekawszych miejscach nad Tamizą. Trzech panów odwiedza między innymi wyspę, gdzie ponoć podpisano Magna Carta Libertatum, miejsce, gdzie Henryk VIII i Anna Boleyn urządzali swe schadzki, i liczne pola bitewne. Jednak sama opowieść o pływaniu łajbą po Tamizie zajęłaby pewnie około 70 z 300 stron. Pozostałe strony wypełnione są natomiast przezabawnymi anegdotami z życia Jerome’a i jego koleżków, nie pomijając psa. Jerome jest mistrzem dygresji, połączonych z głównym tematem cienką, symboliczną nitką, która następnie dygresję ową łączy z kolejną, do niej dokłada się jeszcze jedną historyjkę, by po chwili wrócić do tematu wiodącego. A zrobione jest to wszystko z taką gracją, że czasami masz ochotę wyskoczyć na ulice o pokazać obcym ludziom – patrz! Patrz, co on tu zrobił!  A wszystko to okraszone jest starym, dobrym, angielskim humorem, przez co nie sposób nieraz powstrzymać się od śmiechu. Poważnie – momentami, gdyby nie uszy, cieszyłabym się dookoła głowy. A wystarczyło po kilku dniach przypomnieć sobie jakiś fragmencik, by dostać banana na gębie w trakcie wykładu czy w sklepie.

Przy tym jest to książka bardzo aktualna. Stąd wzięło się moje zaskoczenie, kiedy odkryłam, że po dzieło ma XIX wieczny rodowód. Otóż pewne sytuacje mogą się nam przydarzyć, tak samo ja przydarzały się 100 lat temu, i wciąż będą bawić. Na mojej prywatnej liście „Trzech panów w łódce” ląduje na czele listy rozwesela czy.

Ponadczasowa, przezabawna, świetnie się czyta. Absolutnie nie w środkach transportu.

Moja ocena 5,5/6

Jerome K. Jerome Trzech panów w łódce nie licząc psa
Tłum. Kazimierz Piotrowski
Książka i Wiedza, Seria „Koliber”
Warszawa 1988

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik oraz Z półki.

czwartek, 14 czerwca 2012

Autobiografia inaczej


Autobiografię można pisać na różne sposoby. Można klasycznie – „urodziłem się w…”, można chaotycznie – zaczynając od jakiegoś ważnego momentu w życiu, a potem z górki na pazurki. Można dać ze sobą przeprowadzić wywiad rzekę – wtedy nieodzowna jest pomoc drugiej osoby (znaczy, można też samemu ze sobą rozmawiać, ale byłoby to ryzykowne – zawsze się może trafić na jakiegoś nadgorliwego psychiatrę). Można wreszcie zastosować metodę Marcela Pagnola i opisać historię swoją i swojej rodziny na wesoło – wszystko po kolei, ale z chochlikiem na ramieniu, z przymrużeniem oka, przez pryzmat dziecięcej naiwności, podkreślając te sytuacje życiowe, które określić można jako dżołk sytuacyjny, a cały ten łez padół jako nieustającą komedię pomyłek.

„Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki” to połączone w jedno dwie pierwsze części cyklu wspomnień Marcela Pagnola, znanego we Francji dramaturga i reżysera, które to części odnoszą się do jego dzieciństwa, począwszy od krótkiej historii matki i ojca, poprzez narodziny Marcela, jego młodszego brata Pawelka i siostrzyczki. Poznajemy też dosyć ekscentrycznego wuja i ciotkę autora. Pagnol z humorem i swadą opowiada ich historię, a ponieważ przygody członków rodziny opisywane są z perspektywy małego chłopca, nawet skromne rzeczy urastają momentami do wielkich spraw, a pewne drobne incydenty zajmują nieraz kilkadziesiąt stron. Pomiędzy epizodami z życia rodzinnego autor serwuje czytelnikowi przepiękne opisy Prowansji, nieprzegadane, poetyckie, obrazowe, aż czuje się zapach ziół i powiew lekkiego wiatru.  Pomiędzy wierszami poznajemy również poglądy polityczne ojca i wuja Marcela, którzy to panowie, mimo łączącej ich szczerej przyjaźni reprezentują dwa odrębne nurty myślowe dominujące we Francji na początku XX wieku – laickość i duch republiki kontra katolicyzm i nostalgia za minioną monarchią.

Co jednak jest potęgą tej książki to lekkość pióra Pagnola, dzięki której czytelnik nie może wprost oderwać się od lektury, mimo, iż właściwie nic się nie dzieje – chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się z taką frajdą czytać o wielogodzinnych spacerach po lesie. Mimo, iż rzadko kiedy wybuchałam gromkim śmiechem, to jednak przez większą część czasu czytałam z uśmiechem na ustach. Czasem te wesołe opisy, jak samo życie, przelatane były smutniejszymi epizodami, co tylko utwierdzało w przekonaniu, że opowiedziane historie nie są wyssane z palca. Jest też w „Chwale mojego ojca”  to, co zwykle pojawia się w książkach traktujących o początku wieku XX – nostalgia za minionymi czasami, które już nie wrócą, sielskość i anielskość życia, które jeszcze nie widziało wielkich wojen, a te już stoją za progiem. Pagnol opisał świat, którego już nie ma, i ten żal za utraconym spokojem, podobnie jak żal za dzieciństwem, wyziera czasem spod płaszczyka humoru i delikatnie dotyka w serce.

Polecam miłośnikom autobiografii, Prowansji, dobrego humoru - właściwie każdemu.

Moja ocena: 5,5/6

Marcel Pagnol „Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki”
Wyd. Esprit
Kraków 2010

sobota, 14 kwietnia 2012

Ameryka dla średniozaawansowanych

Okładka wydania z 2004 r.

Bill Bryson jest amerykańskim pisarzem, autorem książek podróżniczych i popularnonaukowych. W latach 70. ubiegłego wieku przeniósł się na stałe do Wielkiej Brytanii, gdzie założył rodzinę i spędził większość swojego dorosłego życia. W roku 1995 na kilka lat powrócił do Stanów Zjednoczonych. Wtedy to otrzymał propozycję pisania felietonów do brytyjskiego czasopisma „Mail on Sunday’s Night & Day”, w których opisywał życie w USA. Książka „Zapiski z wielkiego kraju” powstała właśnie jako zbiór tych felietonów (pierwszych 18 miesięcy). Są to krótkie notatki dotyczące wszelakich sfer życia Amerykanów – ich świąt, podejścia do sportu, jedzenia, techniki, polityki zagranicznej, wiedzy, samochodów i uchwytów na napoje. W szczególności tych ostatnich. Bryson jako człowiek, który większość życia spędził w normalnej Anglii, celnie wyszukał najbardziej zaskakujące europejskiego czytelnika ciekawostki zaa oceanu, by następnie równie celnie je skrytykować. Bo tym właśnie ta książka jest – niezwykle zabawną, czasem wręcz szokującą krytyką USA. Autor jako Amerykanin mógł sobie na nią pozwolić, a fakt jego pochodzenia nadaje tej krytyce wiarygodność, której książka nie miałaby, gdyby jej autorem był Anglik, Polak czy Japończyk. No bo skoro nawet niektórzy Amerykanie nie są w stanie zrozumieć, o co chodzi – to kto może?

Styl pisarza jest przesycony sarkazmem, czytając ją ma się wrażenie, że Severus Snape postanowił na parę lat osiedlić się w Nowej Anglii – i teraz bombarduje otaczającą rzeczywistość swoim ciętym językiem. Ponadto Bryson przywołuje wiele zasłyszanych historii, które same w sobie, nawet opowiedziane z olbrzymią dozą powagi, są wręcz absurdalnie śmieszne.

Tytułem przykładu przywołam tu opowieść o mężczyźnie, który zadzwonił na gorącą linię producenta swojego komputera z pretensją, że zepsuł się uchwyt na napoje w jego komputerze. Na informację zdezorientowanej pracowniczki, iż tego typu uchwyty nie są montowane w produktach tej firmy z oburzeniem stwierdził, że przecież korzysta z tego uchwytu od lat. Po prostu wciskał przycisk na obudowie i wysuwała się tacka z dziurą w środku, w której pan umieszczał swój napój. A teraz tacka się nie wysuwa!
Okładka nowego wydania z 2010 r.
Albo inna historia – pewien mężczyzna przez kilka lat nie mógł się doprosić w amerykańskiej biurokracji przyznania prawa stałego pobytu,  jego prośba spotykała się zawsze z odmową. Otóż organowi nie zostało dostarczone wszystkie 10 odcisków palców petenta. Na wyjaśnienia, że pan posiada tylko 7 palców, gdyż pozostałe stracił był na wojnie, organ pozostał głuchy. Cytując Brysona: „W artykule pisano, że Blanco wciąż próbuje znaleźć w Biurze Imigracyjnym kogoś, kto będzie w stanie to pojąć. Szybciej by mu poszło, gdyby postarał się odnaleźć te brakujące palce”. Mówi samo za siebie, co nie?

I takich opowieści jest w „Zapiskach z wielkiego kraju" pełno. Właściwie znajdują się tam tylko takie opowieści. Jak w każdym zbiorze felietonów, zdarzają się tam oczywiście zarówno te lepsze, jak i gorsze. Niektóre, z racji swojego pochodzenia z lat 1996-1998, są już lekko zdezaktualizowane. Część felietonów pokazuje USA z pozytywnej strony – chociażby zwyczaj mówienia każdemu „miłego dnia”, lub zwracania się do każdego per ty na znak równości. Nie wszystkie też są humorystyczne – niektóre dotyczą naprawdę ważnych problemów, z którymi Ameryka, przy całej swojej wspaniałości, nie może sobie poradzić – jak chociażby kara śmierci, która pochłania rocznie kilka miliardów dolarów, olbrzymi rynek narkotykowy, który kwitnie jak nigdzie indziej na świecie, czy potworna ilość zanieczyszczeń produkowanych przez ten ogromny kraj tylko dlatego, że Amerykanom nie przyjdzie do głowy, aby wychodząc z domu wyłączyć światło lub silnik samochodu, kiedy wchodzą do sklepu. W ogóle z tej książki dowiecie się bardzo wiele o społeczeństwie amerykańskim. Generalnie to, co powiedziała moja koleżanka po przeczytaniu tej książki – te wszystkie stereotypy o Amerykanach – TO PRAWDA. Dowiecie się, dlaczego amerykańskie jedzenie jest mdłe i średnio smaczne, ale za to tanie, dlaczego sieci typu fast food osiągnęły tam taki sukces, dlaczego Amerykanie nie posiadają podstawowej wiedzy geograficznej, czemu w USA nie można podnieść ceny benzyny nawet o kilka centów, mimo, że w porównaniu z innymi krajami paliwo tam jest bardzo tanie. Przeczytacie, co to jest diner, jaką rolę w amerykańskim życiu pełni baseball, i dlaczego amerykańska biurokracja jest jedną z najgorzej działających na świecie.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem zatwardziałym przeciwnikiem wszystkiego, co amerykańskie. Wręcz przeciwnie – ci wszyscy Amerykanie, których miałam okazję poznać, byli wspaniałymi ludźmi. Kraj jako kraj osiągnął najwyższą pozycję w świecie w wielu dziedzinach – chociażby nauki. Kiedyś nawet studiowałam amerykanistykę (ale o tym kiedy indziej). Ale jednocześnie, co stwierdza sam Bryson, społeczeństwo tego państwa osiągnęło niespotykany nigdzie indziej na naszym globie poziom głupoty. Autentycznej głupoty. Ci ludzie kupują samochody, kierując się ilością uchwytów na napoje, jakie się w nich znajdują. Potrafią spędzać na siłowni po 3 godziny dziennie, ale i tak po zakupy do sklepu, znajdującego się 100 metrów od domu jadą samochodem. Co więcej, kiedy potrzebują załatwić kilka rzeczy w kilku sklepach przy tej samej ulicy (znajdujących się w odległości kilkunastu metrów od siebie) – do każdego podjeżdżają samochodem osobno. W przewodnikach po Europie, pisanych przez (i dla) Amerykanów można znaleźć informacje o tym, że Szkocja znajduje się na północ od Anglii i obowiązuje tam ta sama waluta co w Anglii, oraz instrukcję, jak i kiedy używać tabliczki „nie przeszkadzać”, będąc w europejskim hotelu. W rocznikach statystycznych napisano z kolei, że 400 000 Amerykanów każdego roku cierpi na urazy spowodowane przez ich łóżka i materace.

Ostatnio pisałam, że Japonia jest dziwna. Cofam to – Stany Zjednoczone są o wiele dziwniejsze!


Moja ocena: 5,5/6

Bill Bryson „Zapiski z wielkiego kraju”
Wyd. Zysk i S-ka
Seria Kameleon
Poznań 2004
Nowe wydanie - 2010