Mimo, iż od kilku miesięcy kupuję naprawdę niewiele książek,
one wciąż jakimś sposobem przybywają, nieraz z bardzo zaskakujących źródeł.
Znajomi pożyczają mi książki. Wydawnictwa wysyłają mi książki. Idę spokojnie
ulicą, patrzę, a tu biblioteka – wchodzę i wynoszę stamtąd książki.
Oficjalnie zabrakło mi miejsca. Moje niegdyś piękne półki
obecnie wyglądają jak niezadbany antykwariat, bowiem na równiutko ułożonych na
półeczce grzbietami do patrzącego tomach byle jak upchane leżą te nieszczęsne egzemplarze,
które swojego miejsca nie mają i włóczą się tak od półki do półki…
Ale miało być o stosiku, a nie o braku miejsca. Stosik, jak
na miesiąc, całkiem spory, a co najmniej trzy książki jeszcze są w drodze. Od
samej góry patrząc:
1.Ann Cleeves Ukryta
głębia i Droga przez kłamstwa - pierwszą książkę z tego cyklu kryminałów – Przynętę – czytałam na początku roku i
bardzo mi się podobała, toteż, gdy w taniej książka napatoczyły się dwie
kolejne, nie zastanawiałam się szczególnie długo. Bardzo polubiłam inspektor
Verę Stanhope i mroczną atmosferę małego brytyjskiego miasteczka, więc zapewne za
niedługo tam powrócę.
2.Douglas Smith Skazani – ta grubaśna książka przywędrowała od znajomego Glogera i
na szczęście została chwilowo zaanektowana przez tatę (i to on się musi martwić,
gdzie tą knigę położyć). Przyznam, że
niewiele wiem na temat ostatnich dni rosyjskiej arystokracji w przededniu
rewolucji, dlatego sporo się spodziewam po tej lekturze.
3.Radek Bieliński Good morning korporacjo – otrzymana do recenzji z wydawnictwa
Inspiracje. Trochę w ciemno, ale mam pozytywne przeczucia co do tej pozycji.
4.Kate Atkinson Jej wszystkie życia – ta z kolei przysłana mi została na przez
wydawnictwo Czarna Owca. Obecnie chyba najgłośniejsza książka na blogach
książkowych, przy każdej kolejnej recenzji coraz bardziej czułam się zachęcona,
by sięgnąć po nią i przekonać, się, czy mi się spodoba. Ergo, lektura kwietniowa.
5.Regina Brett Jesteś
cudem – dalsza część moich przygód z
literaturą motywacyjną. Pierwszą książkę tej autorki czytałam w ubiegłym roku,
zrobiła na mnie wielkie, pozytywne wrażenie, liczę, że ta również mnie
zachwyci. Ponadto, zachwalana przez mojego szefa.
6.Cecelia Ahern PS Kocham cię – pożyczka od koleżanki z pracy, ją ta powieść
ogromnie wciągnęła i wzruszyła, dlatego spodziewam się samych miłych przeżyć.
7.Nandro Parado, Vince Rause Cud w Andach – podobnie jak tysiące innych ludzi na całym świecie,
przez ostatnie tygodnie śledzę poszukiwania malezyjskiego Boeinga, toteż, gdy
na półce w bibliotece zauważyłam reportaż o innej wielkiej katastrofie
lotniczej, jakoś moja ręka sama zaczęła grawitować w jej kierunku.
8.Wolf Kielich Podróżniczki.
W gorsetach i krynolinie przez dzikie ostępy – polecana mi kiedyś przez
koleżankę. W sumie, ciekawe zagadnienie, jak w XIX wieku kobiety przedsiębrały
wyprawy, na które nawet dziś wiele nowoczesnych kobiet by się nie pisało.
Jak to często u mnie bywa, jest różnorodnie i kolorowo.
Niektórych książek się spodziewałam, inne wpadły mi w ręce przepadkiem.
Niektóre znam skądinąd z licznych recenzji, o istnieniu innych dowiedziałam się
niedawno. Co do niektórych jestem pewna,
że będą mi się podobać, kilka stanowi zagadkę.
Znacie którąś z tych pozycji? A może coś szczególnie was
zainteresowało? Piszcie, a za niedługo spodziewajcie się recenzji i kolejnej
odsłony Wyzwania Miejskiego – przypominam, że można proponować miasto, o którym
chcecie poczytać w przyszłym miesiącu.
Dziś zupełnie przypadkiem dowiedziałam się, iż 25 marca jest Dniem czytania Tolkiena. Władcę Pierścieni, Hobbita i Silmarillion czytałam już w gimnazjum, ale na półce nieprzeczytane wciąż pozostają Niedokończone opowieści - jedno z najstarszych przykurzątek na moich regałach.
Od dawna zaś marzą mi się jego Listy, jednak za każdym razem, gdy trafia się okazja ich nabycia, coś innego skuteczniej przyciąga moją uwagę.
J. R. R. Tolkien to jeden z moich ulubionych pisarzy, który jak jeden z niewielu oddziaływał silnie na moją wyobraźnię. Jego Śródziemie i cała mitologia, którą wokół niego stworzył, była moją pasją przez dobre kilka lat, jego bohaterowie stali się tematem mojego wypracowania na egzaminie gimnazjalnym, ustnej maturze z polskiego i eseju na studiach. Jest to też autor, do którego co jakiś czas powracam, by poczytać choćby kilka fragmentów, ale i taki, który potrafi mnie wciąż, po tylu latach, zaskoczyć.
A Wy zamierzacie dziś świętować? I jeśli tak, to którą książką angielskiego pisarza?
Acqua alta. Z włoskiego
– wielka woda. Termin określający wyjątkowo duży przypływ wody,
charakterystyczny dla włoskiej prowincji Veneto, między innymi dla mieszczącej
się na jej terenie Wenecji. Co roku, w okresie od jesieni do wiosny, silne
wiatry sirocco i bora spychają olbrzymie masy wody w głąb lądu, co prowadzi często
do zalania dużej części miasta. Gdy zachodzi taka groźba, mieszkańcy są
ostrzegani syreną, a odpowiednie służby układają na ulicach i placach pomosty,
które przy wyjątkowo wysokiej wodzie ułatwiają poruszanie się po mieście.
Zjawisko to jest tak częste, że wenecjanie nauczyli się z tym żyć i zawsze
trzymają w pogotowiu parę kaloszy.
W takim właśnie okresie w roku, kiedy Wenecję raz po raz
nawiedza acqua alta, profesor Brett
Lynch, znana już czytelnikom z pierwszego tomu cyklu kryminałów o komisarzu
Brunettim, zostaje napadnięta i pobita w swoim mieszkaniu. Wkrótce zaś zostaje
znaleziony martwy dyrektor Muzeum w Pałacu Dożów. Od początku wydaje się, iż te
dwa zdarzenia są ze sobą powiązane, ale dopiero wnikliwe śledztwo odkryje
wyrafinowane powiązania dyrektora, pani profesor i sycylijskiej mafii.
To moje drugie spotkanie z książkami Donny Leon. Ciekawe w
tym cyklu jest to, że choć sama autorka na stałe mieszka w Wenecji, pisze swoje
powieści w języku angielskim i nie godzi się na ich tłumaczenie na język
Dantego. To już powinno dawać do myślenia na temat treści jej książek. Od
siebie dodam tylko, że Leon patrzy na to romantyczne miasto oczami jej
mieszkańca, dostrzegając to, czego zwykły turysta nie widzi, i nawet nie
chciałby widzieć, gdyby ewentualnie ktoś go chciał dopuścić do tajemnicy. I z
tego punktu widzenia pisze o korupcji, o układach, o niefrasobliwości
niektórych urzędników i znaczeniu
niektórych nazwisk. Ale pisze też o trybie życia w tym jakże nietypowym mieście bez wind i
samochodów. Bo Wenecja, obok romantycznego symbolu, to przecież miasto jak
każde inne, w którym żyją, pracują i mordują się ludzie.
Książki z motywem włoskim zwykle kojarzą mi się z wakacyjną
lekturą, jednak Acqua alta najlepiej
wchodzi w pochmurne dni, gdy deszcz leje nieprzerwanie z nieba. Łatwiej wtedy
wczuć się w atmosferę zalanej wodą Wenecji, i wraz z Brunettim przemierzać jej
uliczki w gumowcach i z parasolem. Jednak niezależnie od pogody, nie będziecie
rozczarowani tą lekturą.
Moja ocena: 5/6
Donna Leon Acqua alta
Tłum. Marek Fedyszak
Noir sur Blanc
Warszawa 2011
Książka przeczytana w ramach Wyzwania Miejskiego.
Filmik pokazujący zalaną Wenecję (na początku syrena ostrzegawcza, która dla mnie brzmi jak zegar):
https://www.youtube.com/watch?v=FlnPqD7aZnM (z jakiegoś powodu nie udało mi się go tutaj wkleić).
Pierwszą książka Erica-Emmanuela Schmitta, Oscar i pani Róża, przeczytałam dawno,
dawno temu, i pamiętam, że była to wtedy jedna z nielicznych lektur, które
naprawdę mnie poruszyły. Dwa lata temu zupełnie przypadkiem trafiła mi do rąk inna
jego książka – Zapasy z życiem. I ona
również wywołała we mnie pewne emocje, i ogólnie rzecz biorąc, mi się podobała.
Jednak moje trzecie spotkanie z tym autorem nie było już tak fajne.
Odette i inne historie
miłosne dostałam od przyjaciół z zabawną dedykacją na początku. Wywołała
ona uśmiech na mojej twarzy i nastroiła pozytywnie do lektury. Jednak owa dedykacja
okazała się być najlepszą częścią
książki. Odette to zbiór opowiadań,
których wspólnym mianownikiem jest miłość, i to miłość romantyczna, choć mająca
zupełnie różne okoliczności przyrody i zakończenia. Przyznam, że niektóre
opowieści dosyć mnie wciągnęły, inne były jednak do bólu przewidywalne. Jak to
w zbiorkach bywa, poziom poszczególnych opowiadań był nierówny, przez jedne
przepływałam szybko i żałowałam, że to już koniec, gdyż byłyby świetnym materiałem
na całą powieść, z kolei inne męczyłam nieraz przez ponad tydzień. Były takie,
które autorowi udało się sprytnie i przekonywująco zamknąć na tych kilkunastu
kartkach, były też takie, które jakby w drugiej połowie były na siłę przycinane
przez redaktora, aby zmieściły się w projektowanym tomiku, i przez to pięknie
rozwijająca się historia zyskiwała płaskie, na szybko konstruowane,
nieprzemyślane zakończenie.
Jednak to, co najbardziej mi doskwierało w tej książce, to
styl jej autora. Jak pisałam na początku, jest mi on już skąd inąd znany, i do
tej pory mi on nie przeszkadzał – poprzednio wspomniane historie zyskiwały
nawet na tym pozbawionym emocji, bardzo obiektywnym pisarstwie (tak
przynajmniej ja zawsze go odbieram). Jednak wolę, by pisząc akurat o miłości
autor nieco bardziej zaangażował się w to, o czym opowiada. Tutaj tego nie
czułam, odnosiłam wrażenie, że styl tych opowiadań oscylował pomiędzy
reportażem a wypracowaniem gimnazjalisty. O ile fabularnie zatem niektóre z
nich były bardzo interesujące, o tyle stylistycznie zupełnie mi nie podeszły.
Nie poleciłabym nikomu akurat tej książki jako pierwszego
spotkania ze Schmittem. Chociaż nie jest to zła książka, tkwiłam w niej od
miesiąca. Może sporo do gadania miał fakt, że za opowiadaniami szczególnie nie
przepadam. Myślę, że kiedyś wrócę do niektórych z nich, zobaczę, jak w innym
stanie ducha (lepszym) je odbiorę, a na razie zachowam ten tomik głównie dla
cudownej dedykacji od przyjaciół.
Teraz nastąpi historyczna chwila, która na zawsze odmieni
wasze życie (no, może nie koniecznie, ale trzeba umieć budować napięcie): ten
tom Arne Dahla mi się nie podobał. Tak bardzo jak poprzednie. A teraz przejdźmy
do meritum.
Arne Dahl, jak zapewne wiedzą wszyscy którzy zaglądają tu w
miarę regularnie, stworzył mój ulubiony cykl skandynawskich kryminałów „Drużyna
A” opowiadających o tejże drużynie, czyli grupie najlepszych policjantów ze
Szwecji, wybranych w pierwszym tomie do poprowadzenia niezwykle prestiżowego
śledztwa. Ta grupa zadziałała, i stała się odrębnym formalnie zespołem
gliniarzy. Zadziałał również pomysł na fabułę, by zamiast jednego zmęczonego
życiem komisarza w średnim wieku bohaterami kryminałów uczynić różnorodny
zespół ludzi. Jednak, niestety, o ile w warstwie postaci ten pomysł wciąż
działa, o tyle w warstwie czysto kryminalnej cykl powoli acz nieubłagalnie
zniża loty. Jeszcze nie jest źle, ale chyba dobrze, że do końca pozostały tylko
3 tomy. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny
zejść niepokonanym…
Ponownie Arne Dahl wraca do tematu pedofilii i pornografii
dziecięcej, która po szybkim rozwoju Internetu na przełomie ostatnich lat
zyskała zupełnie nowe sposoby rozwoju, za którymi państwo prawa nie zawsze jest
w stanie nadążyć. Bohaterowie powieści stawią czoła najbardziej wyrafinowanej
siatce internetowych pedofilów w historii szwedzkich kryminałów. Jednak nie tylko
policja będzie na nich czyhać – gdzieś w ukryciu działa sekciarska organizacja,
wielbiąca „pozytywną siłę życiową jaką jest seksualność”, której głównym celem
będzie ukrócenie działalności tych, których życiem rządzi „popęd śmierci czyli negatywna seksualność”. A obie strony są
super zorganizowane, bogate i są specami od komputerów. No helloł.
Zawsze w powieściach Dahla głównym motywem jest jakiś
problem społeczny – tutaj mamy do czynienia z najgorszym z nich, czyli
pedofilią, zawsze Drużyna pracuje nad kilkoma sprawami, które gdzieś w połowie
zaczynają się łączyć (tak jest i tutaj) i zawsze są jakieś elementy nieprawdopodobieństwa
i zbiegu okoliczności, które zwykle kupuję i mi nie przeszkadzają. Ciemna liczba początkowo jawi się jako
klasyczny, statyczny kryminał – bohaterowie szukają zaginionej nastolatki,
prawdopodobnie porwanej przez element zagraniczny. Jednocześnie odkrywają, że
na terenie Sztokholmu działa bardzo wyrafinowany zabójca, dekapitujący swoje
ofiary struną od fortepianu. Gdzieś w mieście elektryk kradnie historyczny
szkielet z dodatkową kością. A przyzwoity glina oskarżony jest o molestowanie
seksualne. Do tego momentu wszystko jest ok, czyta się może bez szału ale
dobrze i ciekawie. A potem na scenę wchodzi wspomniana wyżej sekta z XVII
wieku, i ciągnie całą powieść w dół pseudofilozoficznymi rozważaniami, czego
nie ratuje nawet spektakularna strzelanina na końcu.
To nie jest ten tom, od którego należy zaczynać przygodę z
Arne Dahlem. Na tle całego cyklu Ciemna
liczba jest słabsza od najsłabszego tomu, którym w mojej ocenie był Na szczyt góry. Ale z drugiej strony –
każdemu autorowi się zdarza, więc pozostaje mieć nadzieję, że tom dziewiąty
będzie lepszy.
Moja ocena: 4/6 (powinno być 3,5 ale po starej znajomości…)
Arne Dahl Ciemna
liczba
Tłum. Robert Kędzierski (dzięki ci, Czarna Owco, za powrót do tego tłumacza, czyta się to o
wiele płynniej niż poprzednie dwa tomy!)
Wyd. Czarna Owca
Warszawa 2014
Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytamy kryminały.
Marzec miłościwie panuje nam już od kilku dni, a ja dopiero
teraz łapię się za podsumowanie tego wszystkiego, co mnie zachwyciło w lutym.
Te kilka dni pozwoliły mi jednak nabrać trochę dystansu do rzeczy, które chcę
wam opisać, wiem już teraz, które wrażenia były chwilowe, a które pozostawiły
głębszy ślad w pamięci. Będzie, tak jak poprzednio, trochę o filmie, trochę o
muzyce i trochę o czymś innym.
Muzyka
Pierwsze dni lutego upłynęły mi pod znakiem przypominania
sobie piosenek dwóch panów, wykonujących swoje utwory w podobnej, spokojnej
tonacji (przypominam, że się nie znam, amatorszczyzna tu teraz króluje).
Pierwszego z nich, Josha Grobana,
słuchałam namiętnie przez całą jesień 2013 roku, z kolei drugiego – Krzysztofa
Kiljańskiego, odkopałam po latach, pierwszy raz jego piosenkami zasłuchiwałam
się jeszcze w liceum. Josh śpiewa
piosenki które dla własnych potrzeb określiłam jako „pop z wyższej półki”-
zamiast typowego umcia umcia w ich tle dosłuchać się można całej orkiestry
symfonicznej i profesjonalnego chóru (nie chórku), ale też często romansuje z
muzyką klasyczną. Pomaga mu w tym niezwykły, trudny do sklasyfikowania głos –
pomiędzy tenorem a barytonem, co sprawia, że artysta świetnie radzi sobie nawet
z partiami operowymi. Jego najnowszą płytę powoli kolekcjonuję kupując pojedyncze
mptrójki, mam już kilku faworytów, m. in. „Happy in my heartache” czy „Brave”,
ale zachwycam się również utworami z poprzednich płyt, na przykład tą z albumu Closer:
Krzysztof Kiljański
swego czasu stał się popularny, występując razem z Kayah, potem mam wrażenie
zrobiło się o nim cicho, co nie znaczy, że przestał działać – jestem dopiero na
etapie poznawania jego dalszych projektów. W lutym ponownie bowiem zachwycałam
się jego pierwszą płytą In the Room, na
której znajdują się utwory zarówno w języku polskim jak i angielskim. Styl
artysty Wikipedia określa jako pop/jazz, i przy tym zostańmy. A to moja ulubiona
piosenka:
Za chwilę będę pisać o filmach, ale skoro jesteśmy przy
muzyce, to nie mogę nie wspomnieć piosenki, którą przez ostatnie dwa tygodnie
katuję godzinami – I see fire Eda Sheerana, czyli utworu z drugiego Hobbita. Tak obłędnie pięknej rzeczy nie
słyszałam już od dawna, tekst perfekcyjnie współgra z fabułą filmu (co powinno
być standardem, ale nie zawsze jest), a styl w jakim Ed tworzy (znów Wikipedia:
folk/accoustic, cokolwiek to znaczy) wpisuje się świat wypracowany przez Petera
Jacksona na ekranie. I see fire nie tyle przypomina o filmie,
ile zabiera nas tam i z powrotem do Śródziemia.
Film
Filmy w lutym obejrzałam dwa, ale tak jakby jeden. Nabrałam
bowiem ochoty by wreszcie zobaczyć Hobbita:
Pustkowie Smauga, głównie dlatego, że pojawia się tam moja ulubiona postać
z Władcy Pierścieni, czyli elf
Legolas. Ale aby zobaczyć dwójkę, trzeba najpierw zobaczyć jedynkę, a na to
jakoś długo nie mogłam się zebrać. Hobbit:
Niezwykła Podróż mnie wynudził. Film, który trwa około 2,5 godziny,
oglądałam przez godzin 7 – tu pauzowałam żeby poczytać, tu żeby zrobić sobie
obiad, tu, bo ziewałam. Ogólnie proces oglądania zamiast przyjemności odczułam
jako orkę na ugorze. Wprawdzie cieszę się, że reżyser Peter Jackson zekranizował
tą wersję Hobbita, którą Tolkien miał
napisać od nowa, uwzględniając wydarzenia z Władcy
Pierścieni, ale uważam, że mógł to spokojnie zrobić dwoma, a nie
trzema
filmami. Jedynka mnie mocno rozczarowała.
Czego nie można powiedzieć o drugim filmie. Hobbit: Pustkowie Smauga jest od
pierwszej sceny napakowane akcją i emocjami, Bilbo i krasnoludy napotykają
wiele nowych, ciekawych stworzeń, i wpadają w coraz to inne kłopoty (co
odróżnia drugi film od pierwszego, gdzie tylko co 15 min walczyli z tymi samymi
orkami). Jest tu krwiożerczy niedźwiedź, są dosyć wredne, ale przepiękne elfy
(o postaci ich króla jeszcze będzie parę słów), są ludzie: słabi i przerażeni,
ale też zdolni do pomocy i poświęceń. No i jest, ta dam, smok. Smok,
który w oryginalnej wersji językowej mówi głosem Benedicta Cumberbatcha (kto w
ogóle wymyślił dubbing w takim filmie?!). W Pustkowiu
dzieje się więcej i szybciej niż w pierwszym filmie, a nowych wątków
zarysowano tyle, że trójka zapowiada się na naprawdę wielkie widowisko.
(Na marginesie parę słów o technologii 3D, w której obejrzałam
film. Generalnie do wyboru w całym Krakowie były dwie wersje: albo 3D z
napisami, albo 2D z dubbingiem. Normalnych filmów 2D z napisami już nie było w
ofercie. Ponieważ dubbing to ZUO w najczystszej postaci, wykosztowałam się na
bilet na wersję 3D. Efekt trójwymiarowości zobaczyłam dokładnie trzy razy:
kiedy wielka pszczoła leciała prosto na mnie, kiedy wielki pająk szarżował prosto
na mnie i kiedy ktoś rzucił we mnie odciętą głową orka. No naprawdę, dziękuję,
postoję, skoro mam przepłacać za tą wątpliwą przyjemność.)
Mimo, iż nie wszystko mnie zadowoliło podczas oglądania tych
filmów, to jednak cieszę się, że Jackson zdecydował się na zrobienie Hobbita. Wychowałam się na jego Władcy Pierścieni, Dwie wieże do dziś są
moim ulubionym filmem, spędziłam długie godziny w wykreowanym przez reżysera świecie.
I teraz mogłam do niego wrócić, poznać
kolejne jego fragmenty. Uwielbiam też materiały o tym, jak filmy
powstawały – może jestem naiwna, ale widać na nich prawdziwą pasję, z jaką były
one tworzone, autentyczną szajbę reżysera, scenarzystów, producentów, aktorów i
setek ludzi, którzy przyczynili się do ostatecznego efektu (łącznie z facetami,
których wynajęto, by przez krótkofalówki informowali, kiedy samoloty startują i
lądują na pobliskim lotnisku, żeby operatorzy wiedzieli, kiedy wyłączyć kamery
i przeczekać).
Aktorzy
Cóż, kobietą jestem,
i nic co przystojne, nie jest mi obce. Wyłapywanie ciekawych aktorów
chyba weszło mi już w krew, a skoro już ich gdzieś wypatrzyłam, co mogę przy
okazji dołożyć moje trzy grosze do promocji, może się to na coś przyda.
W obu Hobbitach występuje
wielu świetnych aktorów, wielu z nich znanych dobrze z innych produkcji, jak
Hugo Weaving, nagradzanych jak Cate Blanchett, i utalentowanych jak Benedict
Cumberbatch, który samym podkładem głosu zdziałał więcej niż niektórzy
tapetowaniem facjatą każdego magazynu dla pań. Ja jednak największą uwagą
obdarzyłam aktora Lee Pace, którego do tej pory nie znałam w ogóle. Skąd
producenci go wytrzasnęli, nie wiem, ale był to strzał w dziesiątkę! Postać
króla elfów Thranduila obecna jest zaledwie w kilku scenach obu filmów, ale sama
jego obecność budzi w widzu nabożny strach, ale i fascynację. Samym pojawieniem
się na ekranie Pace tworzy odpowiednią atmosferę właściwą niebezpiecznemu
władcy dzikich elfów, wydaje mi się, że wielu innych na jego miejscu nie uniknęłoby
śmieszności z tą długą blond peruką i porożem łosia. A Thranduil Pace zbudza obawę,
jego szaleństwo i jednoczesne opanowanie, umiejętność dostrzegania drobiazgów tam,
gdzie inni nic nie widzą, i niesamowity głos ( w scenie z Orlando Bloomem i
Evangeline Lilly każda jego kwestia to samodzielna instytucja) czynią tą postać
najciekawszą z całej trylogii, pełnej niedomówień i nie do końca krystalicznych
bohaterów.
W pierwszym Hobbicie zaś
moją uwagę zwrócił inny pan, również grający elfa, ale tym razem jego rola jest
zupełnie epizodyczna. I nie tyle sama rola mnie zaciekawiła, ale historia, jaka
się za nią kryje. Bretta McKenzie
dawno, dawno temu zatrudniono jako statystę na planie Władcy Pierścieni. W Drużynie
Pierścienia pojawił się dosłownie na 2 sekundy i swoją urodą zwrócił uwagę
producentów, do tego stopnia, że w Powrocie
króla pojawił się znów, i dostał nawet jedno zdanie do powiedzenia.
Zachwycił swoim wyglądem widzów, którzy ukuli dla niego imię – Figwit (Frodo is
great… who is that? Frodo jest super…
kto TO jest?). Figwit zaczął żyć własnym życiem, zbudził olbrzymią sensację i
zyskał wielu fanów. Dlatego Peter Jackson postanowił, że Figwit pojawi się i w Hobbicie, gdzie zyskał imię Lindir i
zajęcie – jest prawą ręką Elronda. Już po tym jak zagrał na planie Niezwykłej Podróży, gość dostał… Oscara
za piosenkę do filmu Man Or Muppet. Taka historia „Od zera do bohatera”, które
bardzo lubię.
A na koniec znaleziony kiedyś na Kwejku obrazek o tematyce tolkienowskiej - do pośmiania się:
Aha, i będzie stosik, korzystając z okazji, że mamy post nierecenzyjny, czyli taki, do którego można wrzucić wszystko. Kaś wymyśliła ciekawą inicjatywę, by w ciągu roku zapewnić sobie przeczytanie chociażby 12 książek z własnej półki. Skonstruowała stosik, i co miesiąc oddaje swoim czytelnikom wybór tego, co będzie czytać w tym miesiącu. Ja się zorientowałam w tym pomyśle dopiero w lutym (taki ulubieniec lutego, można powiedzieć), dlatego mój stosik ma tylko 10 pozycji, ale niniejszym proszę o radę, którą z tych książek przeczytać w marcu:
Fanką serialu Ranczo jestem
niemalże od samego jego początku w telewizji. Początkowo kręciłam nosem, obejrzałam
jednak jeden odcinek, i w ten sposób zapoczątkowała się tradycja wspólnego
zasiadania w niedzielę wieczorem całą rodziną, by obejrzeć kolejne.
Bohaterowie, zarówno ci z pierwszej serii, jak i ci, którzy doszli później, są
mi bardzo dobrze znani, powiązania pomiędzy nimi również, jednak nie
zniechęciło mnie to do sięgnięcia po powieść, która powstała na podstawie
pierwszego sezonu serialu.
Historia ta podobna jest do wielu innych tego typu. Lucy,
Amerykanka polskiego pochodzenia, po stracie pracy i nieudanym małżeństwie
decyduje się zamieszkać na polskiej wsi, by zacząć od nowa, powrócić do
korzeni, zyskać dystans. Bo wiadomo, wsi spokojna, wsi wesoła, ptaszki
ćwierkają, natura blisko, ludzie jacyś tacy prości, ale i dobrzy, ludzcy,
problemy wielkiego świata do takich Wilkowyj przecie nie dotrą… A chała!
Chociaż pomysł młodej kobiety zaczynającej nowe życie na wsi jest w polskiej popkulturze
ograny do niemożliwości przez wszelkie rozlewiska, jagódki, poziomki i cuda
nie-widy, scenarzystom i autorom powieści – Robertowi Brutterowi i Jerzemu
Niemczukowi – udało się wpuścić w tą nieświeżą atmosferę romantycznych
mokradełek powiew świeżości. Bo to jest książka o nas, historia polskiego
narodu na wesoło, Polacy w krzywym zwierciadle, wady nasze narodowe bezwstydnie
obnażone, i to w taki sposób, że nie tylko nie sposób z nimi polemizować, ale i
nie można powstrzymać śmiechu, mimo iż wypowiedziane w oparach lokalnego produktu rekreacyjnego marki "Mamrot".
Miałam w trakcie lektury pewne dłuższe przerwy, wynikały one
z faktu, że pierwszą serię Rancza znam
na pamięć. Powieść zaś jest tej serii bardzo wiernym zapisem, łącznie z
cytatami z bohaterów, które to cytaty znam, co więcej, wiem jak były one
wypowiadane przez aktorów odgrywających poszczególne postaci. Sytuacja jest bowiem dosyć nietypowa – oto książka
powstaje na bazie serialu, a nie na odwrót. Dlatego wójt i proboszcz od
początku mają dla mnie twarz Cezarego Żaka, sklep Więcławskiej wygląda tak, jak
ten we wsi Jeruzal (serialowych Wilkowyjach), a kwestie Michałowej nie są w
tekście tak śmieszne jak wtedy, gdy wypowiada je pani Marta Lipińska. Z drugiej
strony są w powieści informacje, które z braku narratora wszechwiedzącego w
serialu nie były ujawnione, co stanowi nie lada smaczek dla wielbiciela
serialu.
Mimo, że mądrość ludowa przemawiająca z Rancza bardziej bawi niż wzrusza, to jest jednak olbrzymi ładunek
pozytywnej energii płynący z tej opowieści. Pokazuje, że tylko odrobina dobrej
woli i chęci, połączone z odrzuceniem filozofii „nie da się”, może zdziałać
wielkie rzeczy, że w każdym (no, w prawie każdym) jest jakaś iskierka dobra, że
nie trzeba być pięknym, młodym, sławnym i bogatym, aby znaleźć szczęście i
odnieść sukces, że jedna osoba entuzjazmem może zarazić tłumy, i że nawet podłe
wino marki wino smakuje wybornie, gdy dzielone jest z przyjaciółmi. A
jednocześnie jest to opowieść obdarta z lukru, nie unikająca trudnych tematów,
i taka, no cóż, prawdziwa.
Moja ocena: 5/6
Robert Brutter Jerzy Niemczuk Ranczo
Wyd. Literackie
Kraków 2014
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawcy.
PS Obecnie w TVP1 emitowana jest 8. seria serialu Ranczo, i sądząc po pierwszym odcinku - zapowiada się ciekawie. Ale o tym jeszcze napiszę.
Najkrótszy miesiąc w roku szczęśliwie dobiegł końca. Nie wiem jak u Was, ale u mnie mimo niskich temperatur był on gorący, i to głównie ogniem piekielnym, dlatego znów udało mi się zrealizować tylko połowę Wyzwania. Ale o tym za chwilę.
Ja w tym miesiącu przeczytałam "Nomen Omen" Marty Kisiel, która to książka była zdecydowanie najlepszą lekturą tego miesiąca, skądinąd nawet niezłego czytelniczo. Nie udało mi się zaś przeczytać niczego londyńskiego, ale postaram się nadrobić.
Widzę teraz wyraźnie, dlaczego Wyzwanie nie było zbyt popularne w zeszłym roku - większość z Was wybrała lekturę zagraniczną, Wrocław niestety nie cieszył się powodzeniem.
Tak jak już wcześniej wspominałam, istnieje możliwość zgłoszenia propozycji miasta, o którym chcecie czytać. W tym miesiącu skorzystała z tego tylko Anetapzn, toteż w marcu czytać będziemy o:
Wenecji i Warszawie
czyli dwa Wu ;)
Tutaj mam nowy baner:
1. Wyzwanie trwa od 1 stycznia 2014 do 31 grudnia 2014. Bardzo możliwe, że trwać też będzie po tej dacie.
2. Wyzwanie polega na przeczytaniu chociaż jednej książki w jednej z dwóch kategorii, jakie pojawiać się będą co miesiąc. Można oczywiście więcej o jednym mieście, można po jednej do każdego wspomnianego miasta. Można też nie czytać żadnej - to ma być zabawa :). Przyjmuję bardzo szeroką argumentację, dlaczego dana książka wpisuje się w Wyzwanie :).
3. Kategorie wybieram ja, ale zachęcam do wolnych wniosków w tym zakresie w komentarzach. Co miesiąc pojawiają się nowe miasta do "obczytania".
4. Nie ma obowiązku pisania recenzji, wystarczy podać tytuł i autora, chociaż oczywiście recenzja i link mile widziane.
5. Nie trzeba mieć bloga, by brać udział w wyzwaniu.
6. Linki lub tytuły przeczytanych książek podajemy do końca miesiąca w komentarzu pod postem podsumowującym poprzednią edycję, czyli w tym przypadku pod tym :)
Nie ma żadnych nagród ani medali - czytamy dla siebie i to co chcemy.
Tradycyjnie, jeśli kogoś pominęłam, lub jeśli ktoś chce się dołączyć do podsumowania, to serdecznie zapraszam. Linki wraz z tytułami i autorami podawajcie w komenatrzach pod tym postem.