O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Podsumowanie sierpnia

Już dawno chyba nie trafił mi się tak kolorowy czytelniczo miesiąc – tylko spójrzcie na stosik poniżej! Sierpień był miesiącem urlopu, zatem czasu na czytanie było sporo. Jednak na szczęście wizyta na Węgrzech okazała się równie bogata w wycieczki do miast, miasteczek i zamków, w związku z czym długość listy przeczytanych w tym miesiącu książek nie odbiega znów tak bardzo od list z poprzednich miesięcy.

W sierpniu przeczytałam 7 książek, ponadto zaczęłam czytać i doszłam do połowy trzech innych, o których napiszę już w kolejnym podsumowaniu. Jakościowo było całkiem nieźle, chociaż nie wszystkie przeczytane lektury spełniły pokładane w nich oczekiwania. Jeśli chodzi o gatunki, przeczytałam 2 młodzieżówki, 2 obyczajówki, 1 kryminał, 1 SF, 1 nie-wiadomo-co i uwaga – żadnej książki non-fiction (!). Tylko dwie z nich zostały napisane przez kobiety. 4 to powieści amerykańskie, 2 angielskie i 1 francuska. Jedna z poniższych książek pochodziła z biblioteki (co dziwne, nie udało mi się namierzyć kolejnych tomów, a przecież były…), 2 z mojej półki (zakupione przez styczniem 2015 roku), reszta to tegoroczne nabytki. Żadnego ebooka, wszystko w papierze.

Zatem, w sierpniu przeczytałam:
1.       Zatrute ciasteczko – Alan Bradley – pożyczona w ramach zapoznawania się z osiedlową biblioteką w  moim nowym miejscu zamieszkania. Niestety, kolejnych części nie ma, a wtedy były. Pierwszy tom cyklu o Flavii De Luce, którą polecała swego czasu cała blogosfera i jeszcze jedna zapalona czytelniczka z bliskiego otoczenia. Teraz wiem, dlaczego Flavia doczekała się tak licznego grona fanów. Moja ocena: 4,5/6
2.       Anna i pocałunek w Paryżu – Stephanie Perkins – zakupiona pod wpływem pozytywnych recenzji amerykańskich vlogerek. Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy tego, że te vlogerki były jednak trochę młodsze ode mnie, a to jest literatura młodzieżowa, grunt to powiedzieć, że była to jedna ze słabszych sierpniowych lektur. Moja ocena: 2,5/6
3.       Marsjanin – Andy Weir – kolejny zakup pod wpływem ww vlogerek, tym razem okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie tylko sporo się dowiedziałam o misjach kosmicznych, ale i chwilami uśmiałam do łez. I wyszłam ze swojej strefy komfortu. Moja ocena: 5/5
4.       Mam twój telefon– Sophie Kinsella – bardzo, bardzo fajna babska literatura. Sophie Kinsella nie tylko potrafi pisać, ale i rozśmieszyć. A jej Poppy, mimo że nie zawsze najmądrzejsza, budzi same pozytywne uczucia. Bardzo polecam. Moja ocena: 5,5/6
5.       Przyjacielekochankowie czekolada – Alexander McCall Smith – do tego autora wracam zawsze w chwilach chandry, a taka mi towarzyszyła na początku tego miesiąca. Mało jest książek tak mądrych, pozytywnych, lekkich i optymistycznych jak te z Niedzielnego Klubu Filozoficznego. Moja ocena: 5,5/6
6.       Pani komisarz nie czuje się w klubie jak w raju – Georges Flipo – drugi tom cyklu francuskich kryminałów o komisarz Lancier, który jednak nie przypadł mi do gustu aż tak, jak poprzedni. Było mniej śmiesznie, a bardziej głupawo, jedyne, co miło wspominam, to prawdziwie wakacyjna atmosfera tego kryminału. Moja ocena: 3/6
7.       Całodobowaksięgarnia pana Penumbry – Robin Sloan – no i wielki przegrany tego miesiąca, książka z kosmosu wzięta, o której nie mam już co napisać, bo nie była nawet tak zła, żeby wzbudzić negatywne emocje. Bywa i tak. Moja ocena: 2,5/6




Tam, gdzie była taka możliwość, odsyłam Was do recenzji przeczytanych w sierpniu książek. Szczerze mówiąc, myślałam, że będzie tego więcej, ale nie samymi książkami człowiek żyje, prawda? Teraz już powoli wchodzę w nastrój jesienny i zapewne również moje lektury staną się bardziej, trudno powiedzieć, zimne i mroczne, czy może kolorowe jak liście na drzewach?

niedziela, 30 sierpnia 2015

Stosik sierpniowy i dalsze losy listy 197 książek

We wrześniu znów planuję Book Buying Ban, w zależności od tego, jak mi pójdzie, może przeciągnę go nawet na październik, i tym sposobem przez te dwa miesiące nie wpłynie do mnie żadna nowa książka. Udało mi się to w tym roku raz, w kwietniu (co odreagowałam od razu w maju sporymi zakupami). Ponieważ, moi drodzy zebrani, znów poszłam w tango i przytargałam zbyt dużo jak na moją szybkość czytania, dochody i objętość regału, nowych pozycji. Zbyt dużo. O tych zakupionych w sierpniu nie będę się rozpisywać, gdyż właściwie temat otwiera i zamyka stos gigant z wakacji. Właśnie wtedy, robiąc mu zdjęcie, postanowiłam, że we wrześniu nie kupuję książek. Toteż, korzystając z ostatnich kilku dni sierpnia, dokonałam stosownego przeglądu księgarni i nabyłam jeszcze cztery pozycje. A potem już nic nie będzie, mam nadzieję, że długo.


1.       Pies Baskerville’ów – Arthur Conan Doyle – skrupulatnie kompletuję wszystkie tomy przygód Detektywa Wszechczasów. Psa do tej pory nie miałam, ponieważ była to jedyna książka o Sherlocku Holmesie, którą miałam już przeczytaną gdy zaczęła się moja przygoda z serialem BBC i dalej, z książkami. I pamiętam, że jakoś szczególnie mnie nie zachwyciła. Nie wiem, czy to była kwestia złego tłumaczenia, czy nie byłam w nastroju, czy może ta część faktycznie jest słabsza. I zamierzam się o tym przekonać w najbliższym czasie.
2.       Fioletowy hibiskus – Chimamanda Ngozi Adichie – wokół tej książki chodziłam wyjątkowo długo, kilka lat. Ostatnio miałam okazje zapoznać się z jej poglądami poprzez genialne przemówienie We should all be feminists toteż szczególnie mocno poczułam, że wreszcie muszę się zabrać za którąś z jej powieści.
3.       Dom Jedwabny – Anthony Horowitz – z tego co pamiętam, bardzo dobrze przyjęta kontynuacja przygód Sherlocka Holmesa napisana przez współczesnego nam autora. Co ciekawe, i ogóle nastawienie i późniejsze recenzje były o wiele bardziej przychylne temu pomysłowi niż opublikowanej nie tak dawno temu „kolejna powieść” Agathy Christie, napisana nie przez Agathę Christie. Lub książce, o której mowa poniżej. Jak to jest, że jedne współcześnie napisane kontynuacje są tak entuzjastycznie przyjmowane (wspomnijmy chociażby Śmierć przybywa do Pemberly), a inne krytykowane, zanim się jeszcze pojawią? (pomijam oczywisty fakt, że te drugie mogą być gorzej napisane, ale chyba tak nie było w ww przypadkach). W każdym bądź razie chcę mieć na podorędziu coś, co mi osłodzi żal przeczytania wszystkich oryginalnych Sherlocków.
4.       Co nas nie zabije – David Lagercrantz – wzbudzająca sporo kontrowersji czwarta części sagi „Millenium”. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie sprawdzić, co z tego wyszło.

To, plus siedem kupionych przed wyjazdem, to wystarczające zakupy na najbliższy czas. Nie muszę chyba mówić, że z moje listy 197 książek, o której pisałam kilka miesięcy temu, zrobiła się lista 212 książek (z czego 11 przeczytanych, ale wciąż zostaje 201 kurzących się na półkach). Nie wiem zatem, czy lista pomogła, poza tym tylko, że mam teraz dokładny, numeryczny ogląd mojego szaleństwa. Plan na resztę roku jest zatem taki, aby chociaż liczba przeczytanych w 2015 roku była dłuższa, niż liczba kupionych. W tej chwili ta druga wygrywa. Skąd my to znamy?

sobota, 29 sierpnia 2015

Całodobowa nudziarnia pana Penumbry

Nie raz już była mowa o tym, że zbytnie napalanie się na daną książkę i rozpoczynanie lektury z listą oczekiwań zwykle prowadzi do rozczarowania. Co nie zmienia postaci rzeczy, że czasami zwyczajnie niemożliwym jest takich oczekiwań w sobie nie mieć – czy to pozytywnie kojarząca się nam okładka lub tytuł, czy to liczne pozytywne opinie, czy to sprawnie prowadzona akcja marketingowa, która po kilku tygodniach nacisków powoduje, że jednocześnie znasz książkę na wylot i chcesz ją wreszcie poznać. Co by to nie było, problem z nastawieniem przed lekturą jest dwojaki: możesz mieć za wysokie oczekiwania, a książka zwyczajnie będzie słaba, lub gorzej – książka będzie świetna, ale nie taka, jak myślałeś. I i tak ci się nie spodoba.

Nie wiem, co zaszło w tym przypadku, naprawdę nie wiem. Wiem, że o Całodobowej księgarni pana Penumbry słyszałam sporo dobrego na YouTube, wiem, że oczekiwałam na jej pojawienie się w Polsce z wytęsknieniem, wiem, że klimatyczna okładka z regałami pełnymi książek i magiczne słowo „księgarnia” w tytule wzbudziły szereg oczekiwań. Co ciekawe, nie miałam zielonego pojęcia o czym jest ta powieść – coraz rzadziej zdarza mi się sięgać po lektury, o których nic nie wiem w kwestii treści. Myślałam zatem, że to kolejna obyczajówka o księgarni, tylko dobrze napisana. A teraz naprawdę nie wiem, co to, u licha, jest.

Zaczyna się od tego, że główny bohater znajduje posadę w rzadko odwiedzanej przez klientów całodobowej księgarni. Z czasem okazuje się, że do owego przybytku najczęściej udają się bardzo dziwne typy, jakby szaleni naukowcy, pożyczający dziwne książki z Zaplecza, w których to książkach znajduje się niezrozumiały bełkot. Potem okazuje się, że te dziwne osoby wraz z właścicielem są członkami pewnego tajnego stowarzyszenia. W międzyczasie autor wprowadza do tej nie tak znów pokaźnej książki cały Google, firmę produkującą software do cycków, gościa budującego małe miasto w salonie i jeszcze kilka innych drobiazgów. Dodaje do tego intrygę, tajemnicę, starą księgę, Nowy Jork i wychodzi z tego eksplozja w fabryce motywów literackich. Kończy się to wszystko tak rozczarowująco i nijako, że w sumie nawet nie bardzo mogę sobie przypomnieć jak, a skończyłam lekturę dwa dni temu. Bohaterowie okazali się bezbarwni, żaden  nich nie wzbudził jakichkolwiek emocji. Jest książka, a jakoby jej nie było.

Zwykle książka mi się nie podoba z jakiegoś konkretnego powodu. Tutaj mi się po prostu nie podobało. Całokształt. Nie wiem, o czym jest tak książka, nie wiem, po co ją przeczytałam, i co z nią teraz zrobić. Daję „2” za kilka śmiesznych tekstów, ale szczerze odradzam. Zamiast ją czytać, posprzątajcie kuchnię, będzie więcej emocji.

Moja ocena: 2/6

Robin Sloan Całodobowa księgarnia pana Penumbry
Tłum. Danuta Górska
Wyd. Albatros

Warszawa 2015

środa, 26 sierpnia 2015

Zabawne skutki dzielenia komórki na dwoje

Dla tych nieświadomych pewnego faktu – rzadko zdarza mi się kupować książkę za pełną, okładkową cenę. Naprawdę rzadko. Zawsze uda się namierzyć jakąś promocję, czasem wystarczy kupić ebooka, a często zwyczajnie korzystam z Bonito (ale wtedy ten jeden dzień trzeba poczekać). Ale stosunkowo niedawno miałam serię złych dni, które skutkowały w zrobieniu czegoś, co śmiało można było umieścić na mojej liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią, mianowicie wparowałam do pobliskiego Empiku, wybrałam sobie interesującą pozycję z pierwszej wyspy, zapłaciłam okładkową cenę, wyszłam, wkrótce przeczytałam. Brzmi nieekonomicznie i głupio, ale naprawdę miałam z tego sporo frajdy (większą niż kupienie pierwszego piwa po otrzymaniu dowodu osobistego). Dodatkowo trafiłam na naprawdę świetna książkę, wartą każdego, wydanego na nią grosza. I naszła mnie taka myśl, że gdyby nie promocje, nie kupowałabym aż tak dużo książek, więc nie miałabym aż tak dużo nieprzeczytanych książek, więc każda kolejna zakupiona nie trafiałaby od razu na listę oczekujących na przeczytanie za 5 lat.

Ale odeszłam od tematu, chociaż nie aż tak bardzo. Zakupioną książką była powiem powieść Sophie Kinselli, autorki Świata marzeń zakupoholiczki, zatytułowana Mam twój telefon. Główną bohaterką jest Poppy, urocza i zabawna fizjoterapeutka, którą spotykamy w ważnym momencie jej życia – za tydzień wychodzi za mąż. Jak wiadomo, organizacja wesela wymaga pozostawania w stałym kontakcie z rzeszą ludzi – organizatorka, dostawcy, fryzjer, rodzina, przyjaciele… I właśnie z tym kontaktem będzie problem, bo jakaś menda nieuczesana kradnie Poppy telefon. Z opresji wyciągnie ją wyciągnięta z kosza na śmieci komórka, którą chwilę wcześniej wrzuciła tam asystentka Sama, rzucając tym samym posadę. Poppy i Sam dochodzą do porozumienia – Poppy może przez jakiś czas użytkować telefon, przekazując całą korespondencję Samowi. Innymi słowy, tych dwoje obcych ludzi będzie się odtąd dzielić czymś tak intymnym, jak telefon komórkowy.

Nie tylko pomysł na ten chiclit wydał mi się oryginalny (nowe podejście do starego sposobu na romans, czyli wspólna opieka nad dzieckiem znajomych), ale poczucie humoru, z jakim autorka do niego podeszła, ujął mnie od samego początku. Wyobraźcie sobie, ile zabawnych sytuacji może mieć miejsce, gdy nagle dwie osoby zaczną czytać swoje nawzajem, wyrwane z kontekstu, SMSy i maile! Zwłaszcza, gdy te osoby są jak olej i woda. Pomiędzy bohaterami rodzi się ciekawa, wielopłaszczyznowa relacja, oboje mają okazję nauczyć się czegoś od siebie nawzajem, i zrewidować swoje poglądy na wiele spraw.

Dawno nie czytałam czegoś tak satysfakcjonującego. Nie była to literatura wysokich lotów, ale nie po to sięga się po Sophie Kinsellę, prawda? Chciałam chiclit, chciałam coś lekkiego, ale nie durnego czy naiwnego. I dostałam – mnóstwo śmiechu, trochę materiału do przemyśleń jeśli chodzi o związku ludzko-komórkowe, okazję do tego, by ponownie dać się wciągnąć bez reszty w opowiadaną historię, z wypiekami na twarzy śledzić, jak to się skończy, mimo iż wiadomo, że dobrze. Innymi słowy, Mam twój telefon to najlepszy tytuł w tym gatunku od czasu Diabeł ubiera się u Prady.

Moja ocena: 5,5/6

Sophie Kinsella Mam twój telefon
Tłum. Dorota Kaczor
Wyd. Sonia Draga

Katowice 2015

wtorek, 25 sierpnia 2015

Trochę Edynburga, czyli aby mi Mcall Smitha nie zabrakło!

Isabel Dalhousie stała się niniejszym jedną z moich ulubionych bohaterek literackich, do której będę wracać w chwilach zwątpienia, i ubolewam nad faktem, iż polski czytelnik ma do dyspozycji tylko dwa pierwsze tomy uroczej serii „Niedzielny klub filozoficzny” autorstwa Alexandra McCall Smitha ( na szczęście w porę zaopatrzyłam się w dalsze tomy w amerykańskiej księgarni, bo akurat mieli promocję).

Mamy w tym powieściach o niewielkich gabarytach wszystko to, czego potrzeba na leniwe letnie popołudnia: klimatyczny Edynburg, pełen życia i jednocześnie kameralny, zaskakujące i przekonywujące typy ludzkie, odrobinę tajemnicy, lekkostrawne lecz elokwentnie podaną filozofię, trochę zbrodni… O pierwszym tomie tej serii pisałam rok temu, iż „to lekka i jednocześnie wyrafinowana lektura” i teraz nie pozostaje mi nic innego, niż odesłać dotamtego tekstu (tak w ogóle wydaje mi się, że lepiej szło mi pisanie rok czy dwa lata temu, niźli dzisiaj).

W drugiej części Isabel poznaje byłego psychologa, który opowiada jej dosyć nieprawdopodobną historię związaną ze swoim zdrowiem, a Isabel czuje moralny obowiązek rozwikłać zagadkę, która kryje się w tej opowieści. Takie nieproszone pomaganie okazuje się mieć konsekwencje, z którymi przyjdzie się jej zmierzyć nie tylko jako filozofowi, ale i jako człowiekowi. Poza tym nowym przyjacielem na tapecie jej rozważań znajdzie się miłość i mężczyźni jej życia: byli, obecni, zakazani. No i, oczywiście, jako wisienka na torcie pokus, czekolada. Czekolada jako pojęcie filozoficzne, rzecz jasna.

Nie wiem, co temu autorowi wychodzi najlepiej: czy tworzenie atmosfery Edynburga, tak, że po skończonej lekturze mam ochotę złapać pierwszy samolot do Szkocji, czy konstruowanie postaci, z którymi chciałoby się zjeść podwieczorek i porozmawiać o sztuce i filozofii, czy też może przemycanie do tej bądź co bądź rozrywkowej literatury głębszych pytań, nad którymi przyjdzie się zastanowić czytelnikowi nawet po tym, jak zamknie książkę. Co by to nie było, Alexander McCall Smith to właśnie ten autor, po którego sięgam w okresie chandry, lub gdy mam czytelniczy zastój. To idealny przykład literatury podtrzymującej na duchu, bez łzawych elementów i oklepanych chwytów. Nic, tylko polecać.

Alexander McCall Smith Przyjaciele, kochankowie, czekolada
Tłum. Michał Juszkiewicz
Wyd. Prószyński i S-ka

Warszawa

PS Miały być posty z wakacji, ale okazało się, że wi-fi wprawdzie jest, ale tak słabe, że zrywało połączenie co kilka minut. I tak oto pobożne życzenia przegrały z twardą rzeczywistością...

wtorek, 11 sierpnia 2015

Post z wakacji I - Co zabrałam do czytania

Największym wyzwaniem podczas pakowania na urlop jest wybór wakacyjnych lektur. Nigdy bowiem nie można przewidzieć, na jaki rodzaj literatury nabierze się ochoty. Ten problem w pewnym sensie rozwiązuje czytnik, zatem oczywiście, odkąd go mam, Kindle podróżuje ze mną. Ta technologia zdaje egzamin zwłaszcza, gdy mamy narzucony limit bagażu.

Ale tym razem środkiem transportu był prywatny samochód. Duży prywatny samochód. Na tyle duży, że bez problemu można  w nim upchać jedną czy dwie papierowe książki. Ewentualnie czternaście, jaki niżej podpisana.

Bo czytnik, chociaż kocham go i jest świetny i w ogóle, nie zawsze może nam służyć:
1.       Może być zwyczajnie za gorąco by używać go na zewnątrz przez cały czas.
2.       Niekoniecznie dobrze mu służy piach i woda, chociaż producent zdaje się mieć odmienne zdanie. Ale co on tam wie?
3.       Osobiście nie przepadam za zabieraniem ze sobą na plażę zbyt wielu wartościowych przedmiotów.
4.       Nie po to mam tych papierowych książek od groma, żeby nie wykorzystać długiego wolnego na przeczytanie tak wielu z nich, jak tylko się da.

No dobra, i tak przesadziłam – czternaście książek na czternaście dni wypełnionych zwiedzaniem do dla mnie za dużo, nie przeczytam tyle. Jednakowoż – w chwili, gdy piszę te słowa, na Węgrzech, skąd piszę, jest prawie 40 stopni Celsjusza przy olbrzymiej wilgotności i zerowym wietrze, i tak ma pozostać, zaś wczoraj w Budapeszcie o mało co nie umarłam z gorąca. I mówię to ja, która uwielbia dziko tropikalne klimaty.



Ale my tu gadu gadu, a może by tak co nie co o tym stosiku powyżej? Jak pisałam składa się na niego czternaście książek (w tle zamek w Wyszechradzie dla skali). Jedna z zabranych pozycji to kolorowana Esy Floresy (tak, ja również dałam się wciągnąć w to nowe hobby), pozostałe to powieści. Przede wszystkim obyczajówka: Przyjaciele, kochankowie, czekolada Alexandra McCall Smitha (już przeczytana), Mam twój telefon Sophie Kinselli (na razie zapowiada się nieźle), Kocham Paryż Isabelle Lafleche (bo niedawno czytałam pierwszą część tej serii i podobała mi się), Całodobowa księgarnia pana Penumbry Robin Sloan (bardzo rekomendowana na amerykańskim BookTubie)oraz Jak znaleźć faceta w wielkim mieście Melissy Pimentel (totalny strzał w ciemno). Jakoś ostatnio mam ochotę na takie właśnie książki.

Nie byłabym sobą, gdybym nie przytargała również paru kryminałów. Przede wszystkim Człowiek nietoperz Jo Nesbo, bo chcę przeczytać i bo Ejotek rzuciła mi wyzwanie, ale również: Pani komisarz nie czuje się w klubie jak w raju Georgesa Flipo, drugi tom z cyklu o francuskiej policjantce, Bazyliszek Tomasza Konatkowskiego (jak ja długo czekałam na jego kolejną książkę!) i Zaliczyć czwórkę Janet Evanovich (wakacje bez Śliwki węgierki, no bez żartów!).

Jest też coś z nurtu YA: Do wszystkich chłopców, których kiedyś kochałam Jenny Han oraz Pocałunek w Paryżu Stephanie Perkins, uśmiechające się do mnie z półki już od początku roku.

Poza tym jeden kosmiczny i zabawny thriller Marsjanin Andy Weira, którego już kończę (naprawdę świetny) i oczywiście jedna przedstawicielka węgierskiej literatury – Magda Szabo i jej Świniobicie.

Reportaże przyjechały na czytniku, szczególnie te z Czarnego czyta mi się wyśmienicie w formie ebooków. Oprócz tego w tej formie mam kilka obcojęzycznych, trochę różności, trochę literatury motywacyjnej (akurat tego chyba nie będę czytać na urlopie) i ostatnio dodaną do kolekcji książkę mojego promotora. Bo urlop to też idealny moment na nadrabianie zaległości w nieco (bardzo) poważniejszej tematyce.


Znacie którąś z pozycji ze stosika? Co zabieracie ze sobą na wakacje/urlopy? I przede wszystkim – pozdrowienia z Węgier!

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Znów Maria Wern.. czy aby na pewno?

Kiedy polubię jakiegoś bohatera, lub atmosferę, jaka autor stworzył w swoich powieściach, zwykle pozostaję wierna danemu cyklowi. Tak jest również w przypadku książek Anny Jansson, których główną bohaterką jest komisarz Maria Wern, którą miałam okazję poznać poprzez lekturę Ofiar z Martebo oraz Kruchego lodu, w zeszłym roku. Nie tylko szczególnie przypadł mi do gustu klimat tych kryminałów – powolny, spokojny, a jednak przeniknięty grozą. Polubiłam również Marię. Dlatego chętnie sięgnęłam po kolejny tom, który ukazał się po polsku – Czarny motyl.

Tym razem autorka skupiła się na życiu i przemyśleniach bohatera, który dotychczas stanowił tło dla Marii Wern. Per Arvidsson, nie mogąc dłużej znieść życia w pobliżu kobiety, którą kocha, a która nie chce dla niego opuścić męża, decyduje się na przeprowadzkę do innego miasta. Jednocześnie dowiaduje się, iż jego rodzice są naprawdę rodzicami adopcyjnymi, a gdzieś niedaleko żyje siostra Pera. Udaje im się spotkać, i powoli nawiązać rodzinne więzy. Per prowadzi w nowej pracy śledztwo w sprawie podpaleń, jednocześnie nawiązuje romans z „kobietą swoich marzeń”. I w pewnym momencie te dwa wątki zaczynają się łączyć.

Nie podobało mi się to tak bardzo, jak poprzednie tomy. Owszem, wciąż wyczuwalna jest atmosfera z poprzednich tomów, jednak przez ponad połowę książki Maria Wern w ogóle się nie pokazuje, za to czytelnik ze szczegółami poznaje wewnętrzne rozterki Pera. Które nie są jakoś przesadnie wciągające. Tu się kocha w jednej babie, tu zakochuje się w drugiej, i myśli o niej „o jaka ona dobra, jaka piękna itd.” Trzecia baba sama mu się ładuje do łóżka, czwarta jest jego nowo poznaną siostrą, a kolejna partnerką z którą trudno jest pracować. Biedny Per. W dodatku dochodzą do tego problemy zdrowotne rodziców Pera, no i oczywiście, od czasu do czasu, śledztwo. A tu mamy i podpalenia, i pobicia, i zabójstwa – czym chata bogata. Wprawdzie autorce udaje się połączyć te wszystkie wątki, i koniec końców ma to wszystko sens i nawet wciąga, ale nie jest to to, z czym miałam do czynienia w poprzednich tomach cyklu.

Myślę, że i tak sięgnę po kolejne tomy, jeśli tylko ukarzą się po polsku. Każdemu autorowi zdarza się słabszy moment, i trzeba umieć im to wybaczać. Ale jeśli jeszcze raz będę musiała czytać o życiu wewnętrznym Pera Arvidssona, to chyba się rozstaniemy. Na dobre.

Moja ocena: 3,5/6

Anna Jansson  Czarny motyl
Tłum. Magdalena Wiśniewska
Wyd. Dolnośląskie

Poznań 2015

czwartek, 6 sierpnia 2015

Podsumowanie lipca

Lipiec zaczął się nie tylko zawirowaniami w sferze prywatnej, ale i tymczasowym brakiem chęci do czytania, która chyba każdego z nas dopada od czasu do czasu. Do tego dołożymy kilka imprez okolicznościowych (imieniny taty, ślub koleżanki) i czasu na czytanie zrobiło się bardzo mało.  Co jednak pokazuje, że bycie molem książkowym nie oznacza bycia totalnym odludkiem, wielu z nas potrafi czasem poświęcić czas na cos innego niż czytanie (o ile potem może z kolei poleżeć  i poczytać).

W lipcu przeczytałam zatem jedynie 5 pozycji, z czego 4 powieści i jedno przemówienie. 3 z tych powieści to kryminały, jedna obyczajówka. 3 autorów pochodzi ze Szwecji, jedna z Francji i jedna (tu nowość) z Nigerii. Były to zatem:

1.       Dziewczyna w tunelu – A. Roslund i B. Hellstrom  - kryminał skandynawski zalegający na półce od
dawna. Miał być super, wyjątkowy, bowiem połowa tego duetu to dziennikarz, a drugie pół – były przestępca. Nie wiem, może z punktu widzenia marginesu ze Sztokholmu jest to realistyczna książka, ale jeśli idzie o styl pisania, to niestety nie porwało mnie. Zarówno sama historia zdawała się mdła, dosyć z resztą przewidywalna i niepotrzebnie się dłużąca, ale i żaden  bohaterów nie wzbudził we mnie emocji. Jakoś się to czytało, ale szału nie ma. Ocena: 3,5/6
2.       Kocham Nowy Jork – Isabelle Lafleche – kolejna książka Z Półki, która uratowała trochę moje czytanie w lipcu. Lekki, sympatyczny chicklit, bohaterka może nie przesadnie mądra, ale czegoś takiego mi właśnie było trzeba. Ocena: 4,5/6
3.       Czarny motyl – Anna Jansson  - odkąd w zeszłym roku zapoznałam się z dwoma tomami cyklu o komisarz Marii Wern, stałam się jej wierną fanką. Toteż oczywiście sięgnęłam po kolejną część cyklu, która ukazała się na polskim rynku. Niestety, akurat Czarny motyl jest tomem wyraźnie słabszym od poprzednich (jakiś w ogóle słaby miesiąc), głównie skupiającym się na dotychczas drugoplanowym bohaterze Perze Arvidssonie. Jakoś nie mogę się przekonać do romansideł z punktu widzenia faceta, a tyle z tego wyszło. Na szczęście pod koniec akcja przyspiesza i robi się nawet trochę strasznie. Ocena: 3,5/6

4.       We should All be feminists – Chimamanda Ngozi Adichie – zakupione w ebooku i od razu skonsumowane słynne przemówienie nigeryjskiej autorki, które wygłosiła na konferencji TEDx Euston. Jedno z tych ważnych wystąpień, które obdziera feminizm z negatywnych konotacji i dotyka faktycznego problemu. Adichie robi to jednocześnie z humorem, wdziękiem, olbrzymią wiedzą, jej wypowiedź jest piękna, mądra i niesamowicie do mnie przemówiła. Zanim przeczytałam ebooka, kilkanaście razy oglądałam jej wystąpienie na YouTube, i będę to robiła jeszcze wiele razy.
5.       Głuchy telefon – Arne Dahl  - gdy Arne Dahl pojawia się na rynku, ja zaraz tam jestem krzycząc „Weźcie moje pieniądze!”. Po szczegóły odsyłam do recenzji. 6/6