Od kilku lat przeżywam
zapaść piśmienniczą (jeśli tak to można nazwać). Pamiętam
czasy, kiedy dopiero co założyłam bloga, to to podekscytowanie
towarzyszące mi za każdym razem, gdy kończyłam czytać kolejną
książkę – znów mogłam usiąść i Wam o niej opowiedzieć.
Ekscytacja wciąż mi towarzyszyła, gdy dopadło mnie Dorosłe
Życie, a potem i ona gdzieś znikła. Zostały wyrzuty sumienia i
coraz bardziej umęczone teksty, z których nie byłam zadowolona.
Czy ten będzie lepszy niż ostatnie kilka wpisów? Tego nie wiem,
ale wiem, że z właściwą książką wrócił dawny entuzjazm. Bo
właśnie skończyłam czytać Red, white & royal blue Casey
McQuiston, i muszę komuś o niej opowiedzieć. I większej ilości
ludzi, tym lepiej.
Nie
wiem, od czego zacząć – ilość pozytywnych słów, jakie mam na
określenie tej powieści zdecydowanie przerasta format tego bloga,
ale się postaram. Usłyszałam o tej książce po raz pierwszy kilka
miesięcy temu, kiedy zawojowała anglosaski Booktube, a następnie
wygrała plebiscyt Goodreads w kategorii Romans. Co samo w sobie było
zaskakujące, ponieważ większość konkursów w tej kategorii
wskazuje zwykle romanse pomiędzy kobietą i mężczyzną. Tutaj
natomiast mamy opowieść o powoli się rodzącej miłości syna pani
Prezydent Stanów Zjednoczonych i księcia Walii. Alexa i Henry'ego.
Miłości rodzącej się w tajemnicy, pełnej pasji, pełnej
pożądania, pełnej troski i pełnej strachu. Romantycznej i pod
każdym względem wspaniałej.
Taka
opowieść wydaje się naiwna i przekombinowana, i pewnie taka by
byłą, gdyby niekwestionowany talent autorki, która stworzyła
dwójkę nietuzinkowych, pełnych wad ale i cudownych bohaterów.
Casey McQuiston potrafi pisać ludzi, ale i potrafi pisać o
relacjach między nimi – tych romantycznych, tych przyjacielskich i
tych rodzinnych. Ale przede wszystkim potrafi pisać romans. Bo to
jest, moi kochani, najczystszy, najprawdziwszy romans, z urokiem
pierwszych wspólnych chwil, z niepewnością i z obłędem, i sorry
za spoiler, z happy endem. Ostatnio odnoszę wrażenie, że autorzy
cierpią na alergię na dobre zakończenia, i na siłę dopisują w
epilogu jakieś 'ale'. I wreszcie Red, white & royal
blue przełamało tę passę.
Mogłabym
tu pewnie długo jeszcze pisać jak dobrze eto jest napisane, i jak
piękna jest ta historia, i jak bardzo chciało mi się płakać, że
to już koniec, ale chcę zachować trochę miejsca na jeszcze
bardziej osobiste wycieczki. Po pierwsze, pomiędzy wybuchami śmiechu
(serio, wybuchami, nie uśmieszkami – to NAPRAWDĘ jest komedia
romantyczna) książka uderzyła w bardzo czułe struny. Nieco ponad
rok temu odeszła pierwsza i najważniejsza czytelniczka tego bloga –
Moja Mama, a straciliśmy ją w mgnieniu oka przez nowotwór
trzustki. Czytać, jak bohater (teraz już ulubionej) książki
przechodził przez podobną traumę (mimo, iż to bohater fikcyjny)
otworzyło takie miejsce we mnie, które wolę trzymać zamknięte,
żeby móc jakoś funkcjonować, ale też dało mi jakieś dziwne
poczucie może nie komfortu, ale porozumienia. Ludzi, którym ta
choroba odebrała najbliższych, jest więcej.
Do
drugie – to jest komedia, i romans, i z elementami polityki, ale to
wciąż jest powieść LGBTQ+. To ważne, bo chociaż wychodzi coraz
więcej takich powieści (wspomnę chociaż kilka moich ulubionych:
Inne zasady lata, A jeśli to my, Simon oraz inni homo
sapiens, trylogia Zniewolony książę) to wciąż jest ich za
mało. Zwłaszcza tych, gdzie bycie lesbijką lub gejem jest po
prostu częścią życia, która wiąże się ze swoimi trudami
życia, ale też może być źródłem radości i spełnienia. A
piszę te słowa kilka dni po tym, jak prezydent mojego kraju
stwierdził, że społeczność LGBT „jest ideologią, nie ludźmi”.
I chociaż nigdy wcześniej nie pisałam tutaj o polityce, to jak
widzicie czasem nie ma możliwości by to kontynuować. Bo w jednym
miejscu na ziemi ktoś osiąga sukces wydawniczy pisząc romans o
dwóch młodych mężczyznach, który mają wsparcie rodziny,
marzenia, plany, kariery i jednocześnie, tak, są w sobie
bezgranicznie zakochani. A w drugim Alexowi, Henry'emu i takim jak on
odmawia się statusu ludzi. I, przepraszam za słownictwo, ale bardzo
mnie to wkurwia. I wiem, że wkurwiło by również moją Pierwszą
Czytelniczkę.
Wyszedł
bardzo osobisty tekst, chyba najbardziej osobisty ze wszystkich moich
postów. Chyba to jest miarą dobrej literatury – że potrafi
poruszyć w nas wszystkie struny, tak że lekturę kończymy z
uśmiechem na ustach, ze łzami w oczach i entuzjazmem do pisania
recenzji. I to nie musi być literatura godna Nobla, nie musi być
klasyk – może to być świetny przykład literatury rozrywkowej.
Taki jak Red, white & royal blue.
Moja ocena 6/6 (prawdopodobnie
książka roku)
Red, white & royal blue Casey
McQuiston
Tłum.
Emilia Skowrońska
Wyd.
Prószyński i S-ka
Warszawa
2020