O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

środa, 31 grudnia 2014

Podsumowanie 2014 roku

Do licznych podsumowań książkowych dołączę dziś swoje – za kilka godzin Stary Rok odejdzie do historii i już tam pozostanie, raczej stan licznika się już nie zmieni, zatem mogę spokojnie napisać, iż w tym roku przeczytałam 58 książek, czyli o 4 więcej niż w zeszłym roku, ale wciąż o dwie mniej, niż założyłam na 2014 rok. Na 2015 nie będę już zakładać żadnej liczby, gdyż zauważyłam, że wtedy rzadziej sięgam po trudniejszą literaturę, bo jej przeczytanie zajmuje mi więcej czasu. Na 2015 rok stawiam na jakość!

Co do bardziej szczegółowego podsumowania: najwięcej, bo aż 20 książek, to zakupy tegoroczne, na bieżąco czytane, co mnie cieszy, bo ewidentnie kupuję teraz najczęściej to, co faktycznie chce od razu przeczytać, i nie tworzę takich zaległości jak w poprzednich latach. Kolejne grupy to: książki recenzenckie – przeczytałam w tym roku 10 takowych, oraz pożyczki – 8 książek. Słabo poszło mi wyzwanie Z Półki – w 2014 roku przeczytałam tylko sześć pozycji zalegających na moich półkach od 2013 roku. Liczę, że 2015 rok przyniesie tu przełom.

Jeśli chodzi o formę, w jakiej czytałam, to wciąż przeważającą częścią są to książki papierowe – ebooków w 2014 roku przeczytałam zaledwie 10, co każe się zastanowić nad sensem kupowania ich w takich ilościach (taaaa, na pewno się nad tym zastanowię).

Głównymi dwoma gatunkami, po które sięgałam, była literatura faktu (szczególnie reportaże oraz literatura motywacyjna) oraz kryminały. Chyba pierwszy raz od lat kryminałów jest mniej – 19, obok 23 książek non-fiction. Nie zmienił się natomiast odsetek książek polskich w stosunku do zagranicznych – 49 przeczytanych przez mnie w mijającym roku pozycji pochodziło spoza naszego kraju.: głównie z USA, Wielkiej Brytanii, Szwecji, po jednej lub dwie z Niemiec, Włoch, Francji, Ameryki Południowej, jedna azjatycka. Czyli w zakresie różnorodności geograficznej nie popisałam się szczególnie.

Oprócz tego były dwie książki, których nie doczytałam do końca: Strajk na Boże Narodzenie  Sheili Roberts oraz Dowód Ebena Alexandra.

A teraz najlepsze, i jednocześnie najtrudniejsze – 10 najlepszych książek 2014 roku:
1.       Nomen Omen – Marta Kisiel – za wywołanie donośnego rechotu, mimo, że wokół było nie do śmiechu.
2.       Sztokholm Stiega Larssona – Wojciech Orliński – za to, że ponad rok po wizycie w tym mieście mogłam się do niego wybrać ponownie, nie ruszając się z fotela.
3.       Myszy i ludzie – John Steinbeck – za najpiękniejszą i najsmutniejszą opowieść o przyjaźni.
4.       Jej wszystkie życia – Kate Atkinson – za to, że porwała mnie i tłumy innych.
5.       Smażone zielone pomidory – Fannie Flagg – za niezapomniane ciepełko podczas czytania.
6.       Jutro przypłynie królowa – Maciej Wasielewski – za opis zła w najczystszej postaci.
7.       PS Kocham Cię – Cecelia Ahern – za mądrą, nie-cukierkową, nieprzewidywalną historię o miłości.
8.       Włącz się do gry – Sheryl Sandberg – za kilka lekcji, jak radzić sobie w zawodowym życiu.
9.       Źle urodzone – Filip Springer – za olbrzymią wiedzę i zrozumienie politycznie źle widzianej architektury.
10.   Gwiazd naszych wina – John Green – za chwile wzruszeń bez sztucznego wyciskania łez.

Nie jestem w stanie powiedzieć, która z powyższym pozycji zasługuje najbardziej na miano Książki Roku, i podziwiam tych, którzy potrafią dokona takiego wyboru. Każda z ww. pozycji jest wyjątkowa na swój sposób, a tak inna od pozostałych, że samo ustawienie ich na jednej liście jest już grubym nietaktem, a porównywanie między sobą byłoby zbrodnią. To był bardzo dobry czytelniczo rok, właściwie łatwiej byłoby mi wymienić te kilka pozycji, które mi się nie podobały, niż dokonanie sztucznego wyboru 10, bo początkowo było tych najlepszych co najmniej 18.


O swoich postanowieniach noworocznych w temacie książek pisałam już przy okazji posta o Wyzwaniach, tutaj tylko pragnę życzyć sobie i Wam samych wspaniałych lektur, i przygód w życiu, które będą lepsze niż najlepsza książka.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

12 książek na 2015 rok

Niedawno pisałam o wyzwaniu, zaproponowanym przez Kaś z bloga Achy Ochy z Książką, a które polega na dokonaniu wyboru 12 pozycji ze swoich półek, które leżą tam nieprzeczytane już zbyt długo, a następnie wyborze po jednej każdego miesiąca (i oczywiście przeczytaniu).



Jest to taka odmiana znanego wyzwania Z Półki, która wydaje mi się, nadaje mu trochę ram, i może ułatwi mi zapoznanie się z chociażby tymi 12 pozycjami, patrzącymi z wyrzutem z regałów.

Do tej pory takich wyborów dokonywałam bez pomyślunku, łapiąc to, co się rzuciło w oczy, lub coś, co z jakiś powodów generowało większe wyrzuty sumienia niż inne. Tym razem uznałam, że jeśli ma mi się powieść, muszę dać sobie większy wybór, przemyśleć swoją listę, biorąc pod uwagę, iż niektóre miesiące mogą być cięższe dla czytania niż inne. Umieszczanie na liście samych ambitnych dzieł mnie osobiście nie pomaga w ich przeczytaniu.

Zatem, mając powyższe na względzie, prezentuję wam moje 12 książek na 215 rok:

Od góry patrząc:
1.       Sztukmistrz z Lublina – Isaac Bashevis Singer – to niejako ciąg dalszy Miejskiego Czytania, może bez oddechu wyzwania za plecami wreszcie się zabiorę za tą cienką w gruncie rzeczy książeczkę.
2.       Prime time – Lisa Marklund – cykl szwedzkich kryminałów o Anicce Bengzton bardzo lubię, ale jednocześnie generuje ona we mnie duże pokłady wyrzutów sumienia. Przeczytałam bowiem 3 tomy, zaś na półce zalega ich w sumie… 7. Dlatego koniecznie pragnę wrócić do tej bohaterki, nie tylko dlatego, że bardzo ją lubię, ale i dlatego, że emocjonalnie podeszłam do przecen ;).
3.       21:37 – Mariusz Czubaj – bardzo chciałam przeczytać ta książkę zaraz po kupieniu, ale właśnie tego dnia ukradziono mi w autobusie dokumenty. I jakoś tak mi się ta książka nieciekawie kojarzy, i nawet autograf samego Czubaja w środku do tej pory nie pomógł. Ale trzeba umieć walczyć ze swoimi demonami, prawda?
4.       Heban – Ryszard Kapuściński – najbardziej znany polski reportażysta zasługuje, by znać jego dorobek w całości. Każda jego książka to niesamowite wydarzenie dla czytelnika, a ta konkretna pozycja jest uznawana za jedną z jego najlepszych, zatem koniecznie muszę ją wreszcie przeczytać.
5.       Gottland – Mariusz Szczygieł – zaraz za Kapuścińskim idzie Szczygieł, którego znaj już z innych jego tekstów, ale tej kluczowej dla jego kariery książki jeszcze nie przeczytałam (możliwe, że jestem ostatnią taką osobą w kraju). Następnym razem, gdy udam się za nasza południową granicę, chcę na Czechy spojrzeć oczami Szczygła.
6.       Siostrzyca – John Harding – ta powieść zbierała swego czasu bardzo pozytywne recenzje, ja jak zwykle odkładam taka lekturę na „po burzy”. Mam pewne obawy, czy mi się spodoba, ale cóż, jest tylko jeden sposób, by się przekonać.
7.       I góry odpowiedziały echem – Khaled Hosseini – to jest właśnie książka z kategorii „nie mogę się doczekać premiery, a potem leży przez rok”. Każda powieść tego autora to majstersztyk, zarówno Chłopiec z latawcem jak i Tysiąc wspaniałych słońc wywołały we mnie podczas lektury silne emocje i jednocześnie pozostawiły głód takiej właśnie literatury.
8.       Dziewczyna w tunelu – A. Roslund i B. Hellstrom – część cyklu szwedzkich kryminałów, które nie są szczególnie u nas rozpowszechnione, ale mają dobre recenzje oraz wysokie noty czytelników. Teraz, kiedy Drużyny A już nie ma, będę poszukiwała kolejnego cyklu, który będę mogła z takim samym zaangażowaniem śledzić. Może to będzie ten?
9.       Trociny – Krzysztof Varga – książka doczytana do połowy dwa lata temu, bardzo mi się podobała, jednak trafiła akurat na okres, kiedy żadnej czytanej książki nie mogłam skończyć. Chcę dać sobie jeszcze jedną szansę, bo lubię styl tego autora.
10.   Intryga małżeńska – Jeffrey Eugenides – efekt impulsywnego kupowania i jednocześnie ponoć dobra powieść. Mam spore braki jeśli idzie o współczesną prozę amerykańską, która nie jest kryminałem lub chic litem, więc liczę, że uda mi się ją w tym roku nieco nadrobić.
11.   Helena Rubinstein. Kobieta, która wymyśliła piękno – Michele Fitouss – postać Heleny Rubinstein, która urodziła się na krakowskim Kazimierzu, fascynuje mnie od lat. Ilekroć przechodzę ulicą Szeroką, zawsze spoglądam na niepozorny domek, gdzie mieszkała jej rodzina, i myślę o tej niezwykłej karierze, jaką zrobiła. Wypadałoby wreszcie ubrać te wyobrażenia w wiedzę.

12.   1000 lat wkurzania Francuzów – Stephen Clarke – czytałam kiedyś jego Paryż na widelcu, śmiałam się i jednocześnie uczyłam o Paryżu, zatem sporo się spodziewam po tej sporej pozycji. Podczytałam już parę razy fragmenty, i zapowiada się naprawdę królewska uczta.

I jak Wam się podoba moja lista? Czytaliście którąś z tych pozycji? czekam na komentarze i zapraszam na kolejnego posta z tego cyklu, mianowicie "12 ebooków na 2015 rok", czyli odgruzowywanie Kindla.

niedziela, 28 grudnia 2014

Czy to "Gwiazd naszych wina"?

Są tematy, o których pisać jest wyjątkowo ciężko, co nie znaczy, że wielu się na to nie porywa. Do takich tematów na pewno należy starość, i tutaj zwykle trudno jest autorom odejść od schematu człowieka-babci lub człowieka-dziadka. Inną kwestią poruszaną w wielu książkach jest choroba nowotworowa. Tutaj szkoły są dwie – albo depresyjna, kiedy diagnoza „rak” automatycznie prowadzi do planowania pogrzebu, albo optymistyczna walka, ze zwycięstwem na końcu. Rodzajów nowotworu jest wiele, niektóre prawie zawsze niosą śmierć, inne są operowalne, ale oferują życie z wyrokiem w zawieszeniu, jeszcze inne nie przeszkadzają w długim życiu. Jest ich coraz więcej w naszym życiu – zapewne każdy z nas znało co najmniej kilka osób, które przedwcześnie odeszły z tego właśnie powodu. Ale mimo to wciąż niewielu pisarzy potrafi o tym pisać bez patosu, ale pięknie, wzruszyć, nie popadając w demagogię. John Green jest jednym z niewielu, którzy potrafią.

Bohaterami powieści Gwiazd naszych wina jest Hazel, która ma przed sobą nieograniczoną ilość życia, jako, że nowatorski lek zahamował rozwój jej nowotworu płuc, oraz Augustus, NEC (No evidence of cancer – brak oznak raka), któremu ognisko choroby usunięto wraz z nogą. Jest jeszcze jeden bohaterpowieść Czas udręki – która zafascynowała oboje nastolatków i która odegra olbrzymie znaczenie w tej historii. Green pisze z humorem, ironią, bez demagogii i patosu, a jednak wzbudza w czytelniku szereg silnych emocji: smutek, gniew, nadzieję. Pomaga docenić życie takie, jakim jest. Nie ma w tej powieści nic na wyrost, nic niepotrzebnego, jest to chyba jedna z niewielu powieści, jakie w życiu czytałam, które byłyby tak starannie obmyślane.

Gwiazd naszych wina jest zaliczana do powieści młodzieżowych, co każe mi się zastanawiać nad kryteriami, jakie są używane przy takich okazjach. Czy powieścią młodzieżową jest każda, w której bohaterami są nastolatki? Czy bardziej chodzi o sposób pisania, właściwy dla nastoletniego czytelnika? Trudno powiedzieć, bowiem opisywana tutaj powieść jest dla mnie naprawdę świetnym przykładem współczesnej amerykańskiej literatury, i zastanawiam się ile jeszcze takich genialnych książek ukrywa się przede mną, gdyż zwyczajnie nie zaglądam na regały z literaturą dla młodzieży, postawione przeważnie z dala od tej dla dorosłych. Jednocześnie cieszę się, że książki przeznaczone przez wydawców dla młodszych odbiorców to nie tylko wampiry i Pretty Little Liars, ale i tak głębokie i pięknie napisane historie. Ja dzięki niej nauczyłam się zaglądać na te wzgardzane zwykle półki w księgarni.

Moja ocena: 5,5/6

John Green Gwiazd naszych wina
Tłum. Magda Białoń-Chalecka
Wyd. Bukowy Las

Wrocław 2013

sobota, 27 grudnia 2014

Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść...

Sześć lat przed aferą Snowdena Arne Dahl zadaje pytanie, ile jesteśmy gotowi poświęcić w imię bezpieczeństwa. Czy naprawdę przeszkadza nam skanowanie przez rząd naszych komputerów i telefonów, jeśli sami używamy ich tylko do zbożnych celów, a takie monitorowanie może zapobiec atakowi terrorystycznemu? Czy wręcz przeciwnie, do zbiorowych aktów mordu w imię religii czy ideologii będzie chodzić i tak, a jeśli zrezygnujemy z prawa jednostki do nieskrępowanej wolności, to równocześnie przekreślimy dorobek ostatnich dekad?

Problem powszechnej inwigilacji obywateli przez władze oraz sens demokracji zadaje autor w swojej kolejnej powieści Oko nieba, która, co ze smutkiem skonstatowałam, okazuje się być ostatnia regularną książką z cyklu o Drużynie A. Ci z Was, którzy zaglądają tu wystarczająco długo, wiedzą, że ten cykl należy do moich ulubionych, a premiera każdego tomu stanowiła zawsze wielkie wydarzenie. A tu z zaskoczenia – koniec. Jednak jaki koniec. Dahl wybrał rozwiązanie trudniejsze dla czytelnika, ale jednocześnie lepsze – zakończył cykl, kiedy był on jeszcze równy i dobry, nie męczył tematu do chwili, gdy nawet tacy entuzjaści Drużyny A jak ja wykruszą się do innych cykli.

Ale zanim Drużyna zakończy swoją pracę, czeka na nich ostatnie, mroczne zadanie. Zadanie w stylu pierwszych tomów. Morderczy wyścig z czasem. Po latach wstydu anorektyczki wychodzą na światło dzienne i głoszą doktrynę „pro ana” – głodzenia się jako sposobu na idealne ciało, a nie jako choroby. Kobiety cierpiące na tą dolegliwość są podstępem ściągane do jednego ze sztokholmskich mieszkań, gdzie poddawane są torturom, a następnie zabijane. Morderca jest sprytny i dobrze przygotowany, a wszelkie ślady, które pozostawia, prowadzą donikąd. Jak szybko Kerstin, Arto, Gunnar, Jon, Lena, Jorge i Sara zdołają powiązać ze sobą wątki i uratować te, które jeszcze można uratować?

W tym samym czasie były członek Drużyny – Paul Hjelm – znów awansuje. Staje przed nim zadanie wyjaśnienia zagadki zniknięcia najlepszego szwedzkiego szpiega. Paul musi wykorzystać swój detektywistyczny talent, a jednocześnie odkryć w sobie odwagę, by zejść do podziemia i odnaleźć nie tylko Tore Michaelisa, ale i odpowiedzi na pytania z pierwszego akapitu tego tekstu.

Tak naprawdę czytelnik już od początku przeczuwa, że to już koniec Drużyny A. Autor splata w tej powieści wspomnienia z poprzednich tomów, łączy luźno pozostawione w nich wątki, i prowadzi nas do grand finale. Ważne będą śledztwo w sprawie zabójcy biznesmenów z Misterioso, Europa Blues Arto Soderstedta i wydarzenia ze Wstrząsów wtórnych. Dlatego zdecydowanie nie polecam lektury tej książki tym, którzy jeszcze nie czytali poprzednich tomów cyklu, powiem szczerze, że nawet mnie trudno było uchwycić niektóre szczegóły w locie, gdyż czytałam pierwsze tomu kilka lat temu, gdy się pojawiły.

To było idealne zakończenie. Nie takie, jakie ja bym wymyśliła, nie mówiąc o tym, że część mnie chce czytać o Drużynie A i moich ulubionych bohaterach jeszcze przez wiele, wiele lat, ale tak naprawdę nie można tego było zakończyć inaczej, niż zrobił to Arne Dahl. Teraz pozostaje mi tylko czytać cały cykl od nowa, i czekać na inne książki tego świetnego autora.

Moja ocena: 5/6

Arne Dahl Oko nieba
Tłum. Robert Kędzierski
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2014

piątek, 26 grudnia 2014

Wyzwania, wyzwania, wyzwania…

Już od początku grudnia pojawiają się na blogach, portalach książkowych i Facebooku wyznaniowe posty. Wygląda na to, że samo czytanie już nam nie wystarcza, albo że nie jesteśmy do końca zadowoleni ze swoich wyborów. A może chcemy uczynić hobby typowego samotnika, jakim jest czytanie, sport zbiorowy? Jakie by nie były nasze powody, coraz więcej z nas od lat angażuje się w kolejne wyzwania, a niektórzy (w tym moja skromna osoba) dokładają do tego ruchu swoje skromne trzy grosze. Niektóre wyzwania żyją własnym życiem od kilku lat (na przykład bardzo popularnie wyzwanie Z Półki), niektóre dogorywają (miłosiernie spuszczę zasłonę milczenia na ich nazwy ;)), a inne od początku były zarysowane na pewien określony czas a ich twórcy byli bardzo konsekwentni w tej kwestii.

Nie ukrywam, iż ja również uwielbiam wyzwania. Bawiłam się w nie sama, kiedy jesze nie posiadałam bloga, a kiedy założyłam Krakowskie Czytanie, dobieranie i opisywanie wyznaniowych książek i wklejanie ich linków do podsumowań zyskało dodatkowy promil frajdy (bo którzy z nas nie lubi tych wszystkich podsumowań). Nieco gorzej wyszło mi organizowanie własnego wyzwania, przekonała się bowiem, jak wiele pracy trzeba w nie włożyć. Pracy, na którą nie miałam czasu ani ochoty, by być zupełnie uczciwym. Takie doświadczenie jednak też sobie cenię, a każda przeczytana przez Was książka w ramach Wyzwania Miejskiego przywoływała uśmiech na mojej twarzy. Dlatego na najbliższym czasie doczekacie się zbiorczego podsumowania tego wyzwania, z podziałem na miasta, zatem jeśli ktoś chce się do niego dołączyć, to jest to oficjalnie ostatnia szansa.

Ostatni rok nie był łatwy, nie tylko czytelniczo, ale o książkach tu mowa. Zmiana obowiązków służbowym, coraz większe zmęczenie dojazdem na drugi koniec miasta, zajęcia i egzaminy na aplikacji – ostatnie, czego pragnęłam, to zadane lektury. Więc przestałam realizować wyznaniowe kategorie. Czuję jednak, że w Nowy Rok wkraczam z większym entuzjazmem i zaangażowaniem, niż rok temu, i czuję, że chcę się znowu naprawdę pobawić w Wyzwania. Jednocześnie wiem, na ile mnie stać, i to wpłynęło na moje tegoroczne wybory. A oto one:

1.       Wyzwanie z Półki – po raz drugi już nie udało mi się zrealizować założonej liczby własnych książek, które zalegają na półkach. Ale dalej próbuję, a dodatkowo pomoże mi w tym genialny pomysł Kaś by wybrać dwanaście „przykurzątek” i co miesiąc losować jedną. Clue całej zabawy będzie odpowiedni wybór – do tej pory szłam w kierunku albo zbyt grubych tomiszcz, albo niemalże samej trudnej literatury, albo rzeczy, które znalazły się na moich regałach nie wiadomo kiedy i po co. Dlatego już od tygodnia starannie, bez pośpiechu, układam swoją listę „zalegaczy”, licząc, że wreszcie zda ona egzamin, a ja nie będę musiała żyć z wyrzutami sumienia.
http://achyochyzksiazka.blogspot.com/2014/12/zapraszam-do-wyzwania.html

http://www.wrotawyobrazni.com/2014/01/z-poki-wyzwanie-czytelnicze-2014.html

2.       Wyzwanie z Kindla – nie ma chyba czegoś takiego, ja tez absolutnie nie zamierzam nadawać mu ram organizacyjnych. Z resztą chyba nie ma takiej potrzeby, bo jest to zasadniczo wersja elektroniczna powyższego wyzwania. Każdy właściciel czytnika wie, że mimo, iż ebooki zajmują o niebo mniej miejsca niż książki papierowe, a nakłady się nie wyczerpują, to nie powstrzymuje nas to od kolekcjonowania ich na zasadzie „kiedyś muszę przeczytać”. Dlatego druga lista dwunastu tytułów, jaką tworzę, opiewa na mojej zalegające od dawna ebooki.
3.       Na to wyzwanie natrafiłam zupełnie przypadkiem na Kwejku, później ktoś to wrzucił na FB, a mnie na szczęście udało się znaleźć źródło tego cuda, mianowicie blog amelinowa.blogspot.com.  Lista opiewa na 29 punktów, z których każdy zachęca do przeczytania innego rodzaju książki: czasem chodzi o gatunek, czasem o autora, a czasem o chwilę w życiu, kiedy nie daliśmy rady jej przeczytać. 29 wydaje się być rozsądną liczbą, kategorie są niezwykle interesujące i wzbogacą na pewno mój rozwój jako czytelnika, a ja z ciekawością przekonam się, ile punktów udało mi się zdobyć. I czyż ta grafika nie jest urocza?

http://amelinowa.blogspot.com/2014/12/ksiazkowe-wyzwanie-na-rok-2015.html?showComment=1419595785320#c7297359074051545237


I to chyb a tyle na ten rok, może będę dorzucać linki tu i tam, ale po 2014 roku wiem, na ile mnie obecnie stać czasowo, i że kiedy mam mało czasu, czytanie na wyścigi „zadanych” pozycji trafi dla mnie cały urok, który takie czytanie niegdyś miało. Trzeba brać siły na zamiary, i w tonie różnych podsumowań nie trafić tego, co najważniejsze – przyjemności z samodzielnie wybranej lektury.

czwartek, 25 grudnia 2014

Świąteczne filmy

Było już o książkach, dziś natomiast mam parę inspiracji filmowych, które może się Wam przydadzą, jeśli tak jak ja jesteście rozczarowani programem TV (chociaż o ile wiem, niektóre poniższych filmów będzie można zobaczyć w telewizji w te Święta). Są to moje ulubione filmy, a nie wszystkie filmy o Świętach, jakie znam. Liczę, że znajdziecie wśród poniższych tytułów coś dla siebie. A jakie są wasze ulubione świąteczne obrazy?


1.       To właśnie miłość – do dziś uważam, że jest to najmądrzejszy film o miłości, jaki kiedykolwiek powstał. Może dlatego, że miłość romantyczna jest tu tylko jednym z epizodów, obok miłości pomiędzy przyjaciółmi, miłości do kogoś, kto odszedł, miłości zakazanej, miłości rodzicielskiej, siostrzanej, miłości wbrew okolicznościom, barierom językowym, kulturowym, społecznym. Typowy brytyjski humor i genialnie zagrane postaci, w które wcielają się moi ulubieni aktorzy, tacy jak Alan Rickman i Emma Thompson, a to wszystko z udekorowanym na Boże Narodzenie Londynem jako wisienką na torcie. Nie można nie kochać tego filmu.
2.       Masz wiadomość – to nie jest film typowo o Świętach, chociaż kilka scen, i to chyba tych najbardziej poruszających, toczy się w bożonarodzeniowej scenerii. Ale zawsze, w każde Święta, towarzyszy mi ten cudowny film. Chociaż komedie romantyczne z lat 90. Są zwykle cukierkowe, ta ma w sobie mądrość i głębię, liczne odwołania do literatury, Nowy Jork w tle… Bohaterowie skradli moje serce lata temu, podobnie jak urocza księgarnia, wokół której toczy się akcja. Dla mnie to obowiązkowy seans!
3.       Holiday – trafiłam na ten obraz trochę przypadkiem, odnoszę wrażenie, że przeszedł bez większego echa, a dla mnie jest to chyba najlepsza rola Cameron Diaz i Juda Law (bo Kate Winslet wielką aktorką jest nie od dziś), a przy tym niezwykle ciepły i zarazem zabawny film o miłości. Iris, Brytyjka, oraz Amanda, Amerykanka, zamieniają się domami na Święta. Iris udaje się do słonecznej Kalifornii, gdzie leczy serce po nieszczęśliwej miłości, Amanda zaś w małej, zimnej chatce zaczyna doceniać to, co ma, oraz znajduje, obok romansu, również cel w życiu. Naprawdę polecam!
4.       Kraina lodu – nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakikolwiek film Disneya tak mnie oczarował. Odnoszę wrażenie, że po latach wytwórnia ta wraca do tworzenia mądrych i zabawnych baśni, na których dorastały pokolenia dzisiejszych dorosłych. Jest to luźna adaptacja baśni o Królowej Śniegu, która w piękny sposób mówi o miłości między siostrami, i która jednocześnie była pierwszą od lat opowieścią, która mnie totalnie zaskoczyła w trakcie oglądania. Mamy tu również coś, z czym przez lata kojarzyły mi się disnejowskie bajki – piosenki, które same się nucą przez kolejne miesiące, a nawet i lata. Do dziś z chęcią słucham takich hitów jak „Can you feel the love tonight” czy „Colors of the wind”, a teraz do tej grupy dołączyła piękna „Mam tę moc”.
5.       Listy do M – to tak naprawdę „To właśnie miłość” w polskiej wersji, ale o dziwo, bardzo udana. Podobnie jak w ww., i tutaj poznajemy kilka miłosnych historii, które gdzieś się o siebie zazębiają, i odmalowują wszystkie barwy miłości, jakie są znane ludzkości. Nie wszystko, moim zdaniem, odpowiada polskiej rzeczywistości, ale na tym też chyba polega magia tego okresu w roku, że wierzymy w niemożliwe. Mimo, iż o komedia, to jest to film mądry, ciepły, czasem smutny, taki, po którym można poczuć się lepiej i stać się lepszym.
6.       Emma – ten czas, który przeżywamy, jest nie tylko wyjątkowo dobry na czytanie klasyki, ale i na oglądanie jej ekranizacji, w szczególności zaś obrazujących powieści Jane Austen. Z jakiegoś powodu najchętniej sięgam w te dni po „Emmę” z Kate Beckinsale w tytułowej roli (może dlatego, że powieść czytałam po raz pierwszy właśnie w okolicy Świąt). Eleganckie ubranie, porcelana, światełka – wszystko to tworzy przyjemny nastrój dawnych czasów, a dzięki temu nie tyle oglądam film, ile autentycznie czuję się jego częścią. Amerykańska wersja zupełnie tak na mnie nie działa.
7.       Opowieści z Narnii. Lew, czarownica i stara szafa – z podobnych powodów jak powyżej. Twórcom udało się stworzyć dokładnie taką Narnię, jaką przez lata pielęgnowałam we własnym umyśle. Trudno mi sobie czasem wyobrazić, jaka inna opowieść może nauczyć młodego czytelnika odwagi, odpowiedzialności za swoje czyny, miłości i wyobraźni. Pokazuje, jak smutna, chociaż piękna,  byłaby zima, gdyby nie było Bożego Narodzenia, i jaką nadzieję przynosi nadejście tego radosnego Święta. W tym mrocznym czasie (wszak dopiero teraz dzień powoli zaczyna się wydłużać) potrzebujemy tego uroczystego czasu, by odkryć w sobie to, co najlepsze, i z odwagą kroczyć dalej, póki światło nie nadejdzie.

Co Wy lubicie oglądać w Święta? Jest taki film, który obowiązkowo oglądacie całą rodziną, albo którego wasza rodzina już nie może ścierpieć, ale Wy i tak puszczacie go co roku?


Mam nadzieję, że te Święta upływają Wam w radosnej i pełnej nadziei i odpoczynku atmosferze.

środa, 24 grudnia 2014

Wesołych Świąt

Blake William

Boski wizerunek

Gdzie Dobroć, Litość, Pokój, Miłość-
Tam płyną nasze modły:
Żadnej znękanej ludzkiej duszy
Te cnoty nie zawiodły. 

Bo Dobroć, Litość, Pokój, Miłość
To Bóg, co włada w świecie
I Dobroć, Litość, Pokój, Miłość
To człowiek-Jego dziecię. 

Dobroć ma bowiem ludzkie serce,
Litość-ludzkie wejrzenie,
Miłość-człowieka postać boską,
Pokój-jego odzienie. 

W każdej krainie każdy człowiek
W udręce swej i znoju
Przyzywa ludzki kształt Miłości,
Litości i Pokoju. 

Miłuj kształt ludzki w poganinie
I Żydzie, i Cyganie:
Gdzie Dobroć, Miłość, Litość mieszka,
Tam Bóg ma swe mieszkanie.





Kochani, z okazji Bożego Narodzenia pragnę Wam wszystkim życzyć
rodzinnych, ciepłych i radosnych Świąt,
podarków pod choinką, które świadczyć będą o miłości i trosce innych o Was,
pysznych potraw na wigilijnym stole, którymi będziecie się dzielić z najbliższymi,
a wszystkim tym, którzy za kimś tęsknią lub na kogoś czekają -
aby ten szczególny wieczór przyniósł cud i posadził tego Kogoś
na dodatkowym, pustym krześle.

W Nowym Roku zaś życzę Wam szeregu sukcesów i kilku porażek, 
byście nigdy nie popadli w pychę, i tym chętniej nieśli pomoc innym, wspaniałych książek,
które jednak nigdy, ale to nigdy nie będą tak fascynujące jak Wasze życie i szczęścia, bo jak wiecie, na Titanicu wszyscy
zdrowi byli, tylko im szczęścia zabrakło ;).

http://my-nata-li.tumblr.com/post/104404900587

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Świąteczne książki

Święta to, oprócz obżarstwa i Kevina samego w domu również czas, kiedy możemy nadrobić zaległości w lekturze. Za oknem zimno, toteż za długo nie da się spacerować, siedzenie od 9 rano do 10 wieczorem z rodziną może się skończyć wielką awanturą (przyznajmy, kochamy się, ale 13 godzin razem może wykończyć każdą rodzinę), pracować nie wolno, a w TV leci to samo od dwudziestu lat.

Osobiście zdarzało mi się czytać naprawdę różne rzeczy w czasie Świąt, i przez wiele lat nie dobierałam sobie specjalnie lektur na ten konkretny czas. Jednak przez lata zauważyłam pewien trend, który z czasem się nasilił – jeśli w Boże Narodzenie nie czytam tego, co akurat dostałam pod choinkę, naturalnie grawituję w kierunku dwóch rodzajów książek: tych o tematyce bożonarodzeniowej i zimowej lub klasyki. Gdybyście zatem poszukiwali inspiracji w swoich poszukiwaniach czegoś do czytania w czasie wolnym, pozwolę sobie polecić parę tytułów, które oscylują wokół tych dwóch rodzajów, i które w większości sama czytałam w czasie Świąt.

Książką, która łączy dwie wyżej wymienione grupy, jest oczywiście Opowieść wigilijna Charlesa Dickensa. Znana nam wszystkim z filmowych wersji, warta jest jednak przeczytania, w oryginale czy tłumaczeniu. Klasyczny klimat towarzyszący wszystkim książkom tego autora, plus coś na zastanowienie się, plus dobre  zakończenie. Czegóż chcieć więcej?

Dla wielbicieli kryminałów mam kilka tytułów, które łączą zbrodnię ze świątecznym nastrojem (połączenie, że mucha nie siada, co nie?). Na czele stoją dwie pozycje autorstwa królowej kryminału, Agathy Christie: Morderstwo w Boże Narodzenie i Tajemnica gwiazdkowego puddingu. Pierwsza to powieść, druga – zbiór opowiadań, które łączy przede wszystkim osoba mojego ulubionego detektywa – Herkulesa Poirot, oraz kunsztownie opracowana zbrodnia w świątecznych dekoracjach. Inną warta polecenia pozycją o bardzo podobnym charakterze jest Zajazd Jerozolima Marthy Grimes. Ta amerykańska autorka tworzy bardziej brytyjskie kryminały niż niejeden Brytol. Wiejska rezydencja, odcięta od świata przez śnieżycę, i trup. Nie brzmi to jak klasyka? Ale jaka! Anglicy w ogóle lubią zabijać na Święta, bo i kolejna warta uwzględnienia książka – Frost i Boże Narodzenie R. D. Wingfielda zabiera czytelnika do malej angielskiej miejscowości, gdzie pod pierzyną śniegu i dobrego wychowania czają się upiory. Na koniec tej kawalkady najsłynniejsza chyba autorka na świecie, J. K. Rowling, pod pseudonimem Gilberta Galbrighta napisała powieść Wołanie kukułki. Tutaj sytuacja trochę naciągana – tylko do morderstwa dochodzi, gdy na chodnikach leży śnieg, jednak śledztwo rozciąga się już na dalsze, nie zimowe miesiące.

Ale nie tylko Anglicy, jak wiemy, lubią mordować. Również Szwedzi, a może nawet w szczególności oni, kojarzą się nam z mrocznymi kryminałami, lodem, zimnem…  Na pewno na zimowy okres mogę polecić powieść Anny Jansson Kruchy lód, chociaż naprawdę przykra tematyka podejrzeń o molestowanie uczniów przez nauczycieli karze się zastanowić, czy nie lepiej odłożyć tą lekturę na po Świętach. Na pewno sympatyczniejsza pod tym względem jest Księżniczka z lodu Camilli Lackberg, bodajże najpopularniejszej szwedzkiej autorki kryminałów. Chociaż mamy tu tradycyjne skandynawskie smaki, bo jednak książka ta bardziej przypomina atmosferą swoich brytyjskich odpowiedników. Możemy również zaszaleć i przenieść się nie tylko do ośnieżonego kraju naszych sąsiadów przez morze, ale i powędrować na jego północny kraniec, do Kiruny, i wraz z bohaterką Burzysłonecznej spróbować rozwikłać zagadkę rytualnego mordu na przywódcy lokalnego kościoła.

Święta to ze wszech miar magiczny okres, dlatego wtedy, jak nigdy indziej w całym roku, chętnie sięgam po fantastykę. Światełka, mrok za oknem, przy odrobinie szczęścia śnieg pokrywający powoli okolicę – czyż nie łatwiej wtedy uwierzyć w elfy, czarodziejów, a nawet gadające bobry? Chyba żadna książka tak nie wpisuje się w ten nastrój, żadna nie przynosi swoim zakończeniem takiego ciepła i jednocześnie tęsknoty, jak Lew, czarownica i stara szafa C.S. Lewisa – pierwszy tom Opowieści z Narnii. Jakże straszna wizja – wieczna zima, ale żadnego Bożego Narodzenia… I jak niewielka z pozoru dawka dobra potrafi zwalczyć złą czarownicę. Innym cyklem, który nieodmiennie towarzyszy mi w tym magicznym okresie, to seria o Harrym Potterze. Piękne obrazy Wielkiej Sali Hogwartu przystrojonej na Święta i małej grupki czarodziejów, którzy nie mają dokąd pojechać… Albo rodzinne Święta przy Grimmaud Place. Albo w Norze… Ach, już nie mogę się doczekać! A mając w pamięci, iż właśnie w te Święta pożegnamy już chyba na dobre obraz Petera Jacksona, gdy udamy się do kin na ostatniego Hobbita, warto może sięgnąć po książkowy pierwowzór, by móc później z wyższością szeptać teatralnie „To nie tak było!”.

Ale chyba najoczywistszą, obok baśni, jest powieść obyczajowa. Taka, co i rozśmieszy, i wzruszy, i natchnie nadzieja na lepsze czasy, i pozwoli spojrzeć życzliwszym okiem na bliźniego. Taka jest książka Fannie Flagg Boże Narodzenie w Lost River, która może nie podobała mi się tak bardzo jak Smażone zielone pomidory tej autorki, ale do dziś kojarzy mi się przyjemnie. Podobnie Noelka, jedna z moich ulubionych powieści Małgorzaty Musierowicz. Bohaterka Elka przez przypadek staje się w Wigilię Aniołkiem i dzięki temu wygląda ze swojej pewnej siebie skorupy i widzi, ale naprawdę widzi, innych ludzi. No i cudny wiersz Williama Blake’a na zakończenie, może nie najbardziej wyrafinowany, ale jakże piękny – idealny na Boże Narodzenie.

Jak już wspomniałam, lubię też w Wigilię, po wielkim obżarstwie, oraz w Boże Narodzenie, po wielkim obżarstwie, zasiąść w fotelu z czymś niekoniecznie świątecznym w treści, i niekoniecznie świeżym jak pierniczki, ale na pewno sycącym duszę. Niektóre książki, mimo, iż napisane ponad 100 lat temu, wciąż, przemawiają do czytelnika tak jak wtedy, gdy zostały napisane. A czas świąteczny z definicji jest, hmmm, jakby poza czasem. Macie to wrażenie, jakby co roku 24. grudnia Czas stawał w miejscu, technologia traciła na znaczeniu, a wam łatwiej niż kiedykolwiek indziej wyobrazić sobie, że żyjecie w innym czasach, w innym miejscu, dawno, dawno temu… ja tak mam, a klasyczne powieści dodatkowo ułatwiają mi te podróże w czasie. Nie wiem, jak to jest, ale tutaj również prym wiodą Anglicy: przede wszystkim zaś Charles Dickens. Już o nim wspominałam, co nie? Poza Opowieścią wigilijną w Wigilię czytałam kiedyś Davida Copperfielda, zaś na tegoroczną planuję Opowieści o dwóch miastach. Również Oscar Wilde zasługuje na uwagę – nie tylko jego najsłynniejsze dzieło – Portert Doriana Graya, ale i opowiadania, jak moje ulubione – Upiór rodu Canterville’ów, najzabawniejsze opowiadanie, jakie kiedykolwiek czytałam. Jeśli jesteśmy przy humorze, to zdecydowanie warto rozważyć Trzechpanów w łódce nie licząc psa Jerome K. Jerome’a. Tak głośno w autobusie chyba jeszcze nigdy się nie śmiałam. Innym typem klasyki, który szczególnie przypadł mi do gustu na święta, to powieści Jane Austen, szczególnie Emma, oraz siostry Bronte – kiedyś w Boże Narodzenie przeczytałam AgnesGrey, zaś na tegoroczny okres świąteczny przygotowałam sobie Wichrowe wzgórza.
 

Trochę się rozpisałam. Tak naprawdę do końca nie wiem, co będę czytać w te Święta, wybór jest po prostu zbyt duży. Mam nadzieję, że zainspirowałam Was do znalezienia idealnej lektury na ten piękny czas. Ale przede wszystkim, mimo powyższego tekstu, nie zapomnijcie, że najważniejsze, by Święta spędzić w gronie najbliższych.

niedziela, 21 grudnia 2014

Bo bez pracy nie ma... sami wiecie czego

Większość z nas musi pracować, by żyć. Chociaż, jakby pomyśleć szerzej, każdy z nas pracuje, nawet jeśli jest to praca w domu czy ogrodzie. I wielu z nas pracować chce, chociaż nie każdy tam, gdzie pracuje, a nawet jak pracuje tam gdzie chce, to często się zdarza, że rzeczywistość nie przystaje do naszych wyobrażeń o wymarzonym zawodzie, i kończy się to wszystko niezadowoleniem, niestrawnością i ogólnie złym samopoczuciem.

Ja pracuję w zawodzie, który sama sobie wybrałam, więc  trochę szczęścia w życiu miałam. Okazało się, że nie do końca jest tak, jak mi się wydawało, że będzie, ale staram się robić dobrą robotę przy pomocy takich narzędzi, jakie mam. Jednak ostatnio pewne wydarzenia zachwiały moim dobrym samopoczuciem zawodowym – okoliczności się zmieniły, współpracownicy i ja zareagowaliśmy na te zmiany dosyć negatywnie, i w sumie jeszcze nie wiadomo, jak to wszystko wyjdzie w praniu. I po raz kolejny, kiedy w moim życiu natrafiłam na trudności, Regina Brett wstrzeliła się ze swoją książką idealnie w temat.

Na przełomie 2013 i 2014 roku moje samopoczucie pikowało w dół średnio dwa razy dziennie, ogólnie wspominam ten czas jako bardzo mroczny fragment życia. Jednymi z niewielu światełek w tunelu w owym czasie okazały się dwie poprzednie książki tej autorki: Bóg nigdy nie mruga i Jesteś cudem. Obie zawierają po 50 esejów na temat życia, jego dobrych i złych stron, i chociaż nie wszystkie jednakowo do mnie przemawiały, nie ze wszystkimi się zgadzam, to jednak zawdzięczam Reginie Brett spory zastrzyk pozytywnych wibracji wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. I teraz, kiedy po naprawdę świetnym roku znów źle zaczęło się dziać, na rynku pojawiła się kolejna pozycja jej autorstwa: Bóg zawsze znajdzie ci pracę. W 50 tekstach nie tylko poznajemy trudną i krętą ścieżkę kariery autorki, ale i wiele życiorysów ludzi, o których pewnie nigdy byśmy nie usłyszeli, którzy swoją pracą zmieniali nie tylko siebie ale i świat wokół, na lepsze. Brett za pomocą tych esejów inspiruje do ponownego zakochania się w swojej pracy, lub w do podjęcia świadomej decyzji o jej zmianie. Do szanowania pracy innych, choćby niewiadomo jak mała była, i do nie przeceniania pracy tych, którzy głównie gadają, ale ich praca niewiele zmienia.

To dobra lektura dla tych, którzy dopiero stoją przed wyborem kariery, którzy są gdzieś po środku i nagle stwierdzili, że chyba trzeba było skręcić na poprzednim skrzyżowaniu, dla tych, dla których ścieżka się skończyła, a nie mają odwagi zawrócić, i dla tych, od których zależy zawodowe życie innych.

Mam wszystkie trzy pozycje autorstwa Reginy Brett na półeczce na biurkiem. Leżą tam lekko przykurzone, gdy czasy są dobre, i jednocześnie napełniają mnie poczuciem bezpieczeństwa, bo wiem, że gdy znów zrobi się źle, otworze jedną z nich w przypadkowym miejscu, i jakimś tajemniczym zrządzeniem losu okaże się, że tytuł rozdziału to jednocześnie odpowiedź na moje problemy. Albo chociaż właściwe pytanie.

Moja ocena: 5/6

Regina Brett Bóg zawsze znajdzie ci pracę
Tłum. Olga Siara
Wyd. Insignis

Kraków 2014

niedziela, 14 grudnia 2014

Ostatni przystanek świata

Nie potrzebuję jechać na Spitsbergen aby zrozumieć czym jest noc polarna. Wychodzę rano do pracy – ciemno, wychodzę po pracy – ciemno. W pracy światła zapalone cały czas, kawałek dnia zobaczę czasem przez paski żaluzji. I trwa to kilka miesięcy. Co jednak nie znaczy, że życie na tej zimnej, białej wyspie mnie nie fascynuje. Bo chociaż nie lubię zimna, bo chciałabym choć raz ujrzeć ten nieprzyjazny człowiekowi krajobraz i poczuć atmosferę ostatniego przystanku świata.

Ilona Wiśniewska od kilku lat mieszka na wyspie, która podlega administracyjnie Norwegii, ale dostępna jest dla wszystkich obywateli świata. Która przez pół roku pokryta jest kołdrą nocy, a drugie pół stale oświetlona dziennym światłem. Gdzie najwyższa rejestrowana temperatura to 8 stopni Celsjusza. Gdzie populacja niedźwiedzi polarnych przewyższa populację ludzi. Gdzie nic nie rośnie. Gdzie nikt się nie rodzi – ciężarne chwilę przed porodem muszą udać się na stały ląd, i gdzie nikt nie umiera – znaczy, umrzeć, owszem, umiera, ale potem odbywa swoją ostatnią podróż na ląd na najbliższy cmentarz.

Dochodzę do wniosku, że to mój ulubiony rodzaj reportażu – zaskakujące miejsce, o którym się kiedyś słyszało że jest, ale nie bardzo wiedziało, gdzie i po co. Najlepiej wyspa, i ludzie na niej żyjący. Bo pomimo wszelakich środków transportu, które stale dostarczają potrzebne dobra ze stałego lądu, życie na wyspie wciąż rządzi się swoimi prawami, a społeczność, która na wyspie się tworzy, zawsze będzie inna od tej ze stałego lądu. Wyspy fascynują. Przekonałam się już o tym, kiedy wraz z wydawnictwem Czarne zwiedzałam WyspyOwcze, następnie Pitcairn, a teraz Spitsbergen.

Na pierwszy rzut oka niewiele się w tej książce dzieje, ale jest to dokładne przełożenie sytuację na wyspie. Z wierzchu wydaje się być martwą, zmarzniętą ziemią, ale pod tą kołderką wyspa tętni życiem. W książce zaś obok statycznych opisów dosyć monotonnej przyrody czytamy o fascynujących losach mieszkających tam ludzi. Przybyli z wielu zakątków świata: Meksyk, Argentyna, Ukraina, Indie, Polska, każde szukając czegoś innego – spokoju, przygody, bezpieczeństwa, zagrożenia, życia, śmierci. I każde z nich znalazło to, czego szukało.

Ilona Wiśniewska Białe
Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2014

niedziela, 7 grudnia 2014

Książka o książkach

To, jak książka do mnie trafiła, ma dla mnie przeważnie takie samo znaczenie jak to, czy mi się podobała. Większość czytanych przeze mnie tytułów to wynik polecenia mi ich przez znajomych książkoholików, przeważnie blogerów. Czasem zdarzy mi się zainspirować recenzją znalezioną poza Internetem, jeszcze rzadziej jest to rekomendacja od osoby postronnej, zawsze zaś sięgam po książkę zanim obejrzę film na jej podstawie (chyba, że nie wiem, iż film jest na podstawie książki). Z tego wszystkiego niezwykle rzadko biorę się za książki, o których nie wiem zupełnie nic. Mówi się, żeby nie oceniać książki po okładce, ale właśnie takie wybieranie lektur daje to drobne ukłucie niepewności i przygody. Inne mamy odczucia wobec znajomego naszego znajomego, a inne wobec zupełnie obcej osoby, o której nasi przyjaciele nic nam nie powiedzą.

Przed erą blogów zwykle wybierałam książki właśnie metodą chybił-trafił – okładka, blurb na tylnej okładce, nic więcej nie było. Dzięki temu trafiłam na wiele bzdurnych pozycji, ale i na wiele perełek. Mimo to wybieranie książek ot tak wiąże się z ryzykiem, i dlatego zwykle sięgam po polecone mi tytuły. Nie tym razem. Na targach Książki w Krakowie chwilę przed opuszczeniem hali porwałam z półki pozycję, o której nic nie wiedziałam, opis z tyłu książki obiecywał powieść obyczajową, tytuł zacny, a w portfelu jeszcze coś się z funduszu targowego kołatało. To wzięłam, mając jednocześnie świadomość tego, że ostatnia pozycja z książkami w tytule, którą o mało co nie nabyłam, okazała się, sądząc po jednolicie negatywnych recenzjach, skokiem na kasę (mowa o Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę). Okazało się, że zupełnie przypadkiem trafiłam na jedną z najwspanialszych książek o książkach, jakie kiedykolwiek czytałam.

Po pierwsze, nie jest to powieść, bardziej eseje wspomnieniowe opowiadające historię autorki, Wendy Welch, i jej męża Jacka, którzy zmęczeni wyścigiem szczurów kupują dom w niewielkim mieście w Virgini, i zakładają tam księgarnię używanych książek. Brzmi jak najbardziej oklepany scenariusz ze wszystkich, jednak tą historię kupuję w całości z  przyległościami. Wendy opisuje z humorem nie tylko finansowe problemy, walkę między miłośnikiem książek a przedsiębiorcą, trudności ze znalezieniem wystarczająco dużej klienteli, ale i drobiazgi związane z prowadzeniem księgarni, o których nawet byśmy nie pomyśleli. Ludzie z Big Stone Gap nie byli wobec nich wrodzy, ale też nie przyjęli Jacka i Wendy z otwartymi ramionami – stosunki między mieszkańcami a nowoprzybyłymi można określić jako ostrożne. Księgarzom zajęło trzy lata, by zostać zaakceptowanymi przez lokalną społeczność, i pięć lat, by faktycznie stać się ich częścią. W międzyczasie z księgarni Opowieści Samotnej Sosny musiały stać się centrum rozrywki, kawiarnią, gabinetem psychoterapeutycznym, ośrodkiem wymiany książek, zamiejscowym klubem weteranów wojennych, składem bibliotek ludzi zmarłych i źródłem u którego pogorzelcy odbudowują swoje spalone kolekcje. Pod kołderką ciepłej, zabawnej i sympatycznej opowiastki o książkach i małych miasteczkach Wendy dotyka też, a może przede wszystkim ludzi, z ich problemami, słabościami, trudnymi charakterami. Pisze o ukochanych książkach i ukochanych klientach, którzy stali się częścią rodziny, o tym jak dwa kot i dwa psy pracują ramię w ramię w przemyśle używanych książek, i o wpływie ebooków na małe i duże księgarnie (bardzo zaskakujące jest to, że rozwój książki elektronicznej doprowadza do plajty wielkie, bezosobowe sieci sklepów, jak Barnes&Noble, ale jednocześnie małe, prywatne księgarenki notują wzrost sprzedaży).

Czytając Wendy Welch nie sposób mi było nie przypomnieć sobie o esejach Ann Fadiman. Jeśli zatem podobały wam się teksty tej drugiej pani, o Księgarenka w Big Stone Gap was zachwyci.

Moja ocena: 5,5/6

Wendy Welch Księgarenka w Big Stone Gap
Tłum. Paweł Lipszyc
Wyd. Black Publishing

Wołowiec 2014

środa, 3 grudnia 2014

Dobra architektura, ale źle urodzona

Mam nadzieję, że Filip Springer nie postanowi, że od jutra tworzy tylko i wyłącznie instrukcje obsługi mikrofalówek. Bo wtedy ludzie zaczęli by masowo kupować po kilka, tylko po to, by poczytać instrukcję a potem sprawdzić w praktyce, czy jest tak, jak to autor opisał. A mikrofalówki ponoć są bardzo niezdrowe.

Niezależnie od tego, z jakim tematem Springer się mierzy, i jak bardzo jest on oddalony od moich codziennych zainteresowań, wiem, że będzie to nie tylko bardzo pouczająca, ale i fascynująca lektura. Moja przygoda z autorem zaczęła się kilka miesięcy temu od Wannyz kolumnadą, w której rozprawia się on architektonicznymi koszmarkami Nowej Rzeczpospolitej, i generalnym bałaganem w przestrzeni publicznej. Może nie rozprawia, bo bałagan dalej jest, ale urządza im takie zbiorcze, rodzinne zdjęcie. Po tej książce wyszukałam z Internecie inną pozycję Filipa Springera pod tytułem Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u i natychmiast zapragnęłam ją przeczytać. Potem ujrzałam cenę i witki mi trochę opadły, ale kilka miesięcy cierpliwości, przyjaciółka bibliofilka i urodziny to idealne połączenie, gdy się chce położyć łapki na czymś takim. I powiem jeszcze tylko w tym miejscu, że jest to jedne z niewielu przypadków na polskim rynku, kiedy cena jest absolutnie adekwatna do jakości, bo nie tylko tekst jest genialny, ale i cała rzecz tak obłędnie wydana, tak piękna, że nie mogę przestać jej macać, mimo, że już przeczytana.

Nie przypuszczałam dawniej, że po 27 latach mieszkania w wielkiej płycie i całej edukacji szkolnej spędzonej w „tysiąclatkach” będę miała w sobie choć odrobinę zainteresowania dla architektury Rzeczpospolitej Dwa i Pół. Pierwsze oznaki fascynacji to wykłady pana Maciej Mieziana i jego autorskie spacery po Nowej Hucie. Wprawdzie ich tematem był głównie socrealizm, ale na obrzeżach starej Nowej Huty znalazło się też parę „nowszych” okazów. Książka Springera zaś skupia się głównie na tych „nowszych”. Autor sam architektem nie jest, może dlatego tak łatwo przyszło mu wyjaśnić podstawowe założenia najbardziej charakterystycznych budowli PRL-u, ale najciekawsze w tej książce, to historia, jaka kryje się za tymi budowlami. I nie mówię tutaj o historii politycznej, ale o tej czysto ludzkiej – kto komu załatwiał zlecenia, kto komu nogę podstawiał, kto uginał trochę karku by przeforsować swoje projekty, mimo, iż nie były one politycznie poprawne, a kto był tak nieugięty, że zlecenia przestały doń napływać. Jakie było zdanie społeczeństwa i partyjnej „góry” na powstanie Spodka czy Superjednostki w Katowicach, dlaczego Dom Igloo we Wrocławiu to najwygodniejszy dom jednorodzinny, czemu warszawiacy tak chętnie przeprowadzają się na Sadybę, a na Białołękę już nie tak chętnie. Kto dał ciała gdy wyburzano Supersam, kto projektował polskie dworce i jak udało się przetrwać Warszawie centralnej. Jak miało być, a jak zostało zrobione. Jak nieograniczona była wyobraźnia i innowacyjność polskich architektów, i jak wiele limitów nakładała na nich gospodarka nakazowo-rozdzielcza. Cóż, kunszt pisarski autora podsumować może choćby to, że niemalże płakałam przy opisie wyburzania katowickiego dworca PKP.

Obok świetnego tekstu są jeszcze genialne zdjęcia. Niektóre przedstawiają obiekty, które już widziałam nie raz, a jednak po przeczytaniu poświęconego im rozdziału patrzę teraz na nie zupełnie inaczej. Są też zdjęcia archiwalne budynków, których już nie ma, tylko dlatego, że zostały „źle urodzone”. Zaskoczeni bylibyście wiedząc, jak wiele w czasie PRL-u powstało u nas rzeczy, o których do dziś uczą się zagranicą studenci architektury, a które u nas wyburzono, bo powstały przed 1989 rokiem. Jak bardzo wciąż musimy nienawidzić tamtego okresu, by z takim pietyzmem pozbywać się nawet tego, co dobre, tylko dlatego, że przypomina nam o czymś, czego nie chcemy pamiętać. Źle urodzone nie tylko edukują, ale i otwierają oczy – ja w każdym bądź razie trochę inaczej dziś patrzę na relikty słusznie minionej epoki. Obyśmy nigdy nie wrócili do tamtych czasów, ale wrócili do tamtych architektów, bo było się czym chwalić.

Moja ocena: 6/6

Filip Springer Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u
Wyd. Karakter

Kraków 2011

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Co się stało z wish-listą?

Na początek tego roku opublikowałam post zatytułowany „Wish-lista,czyli co by się chciało gdyby się miało”. Tekst ten był wynikiem sporego zaskoczenia, kiedy przeglądając zapchane do granic możliwości schowki w różnych księgarniach internetowych oraz portalach książkowych, uzmysłowiła sobie, że tak naprawdę większości z tych książek nie chcę. Znaczy, może i chcę, owszem, przeczytać, ale niekoniecznie teraz zaraz, i niekoniecznie muszę je mieć. Z kilkuset pozycji umieszczonych w różnych schowkach, tak naprawdę pragnęłam… sześciu.

Tamten post nie miał żadnych podtekstów, nie stworzyłam go, żeby dyskretnie (lub mniej dyskretnie) wyżulić chciane książki. Nie planowałam również szybkich zakupów tychże pozycji, tylko po to, aby mieć je zgromadzone i czekające na półce niewiadomo na co. Rok zbliża się ku końcowi, a ja odkryłam, z równie sporym zdumieniem jak początkowo ich niewielką ilość, że prawie wszystkie pozycje znalazły sobie do mnie drogę – w swoim czasie, w nieraz zupełnie zaskakujących okolicznościach, czasem w formie papieru, czasem elektronicznej. I wiecie co? Każda z nich sprawiła mi olbrzymią przyjemność. Nie było to zwykłe „o, książka”, tylko tytuł, o którym naprawdę marzyłam, i którego posiadanie odkładałam w czasie, co chyba podsyciło zachwyt, jaki towarzyszył ich wejściu w moje życie.

Czy w związku z faktem, iż chciałam tylko 6 książek, kupowałam w tym roku mniej? Trudno powiedzieć, nie prowadziłam dziennika zakupionych pozycji (wielki błąd!), ale wydaje mi się, że faktycznie było ich mniej, ale co ważniejsze, były to bardziej świadome wybory. Zdarzyły mi się ze dwie „pocieszki”, impulsywne zakupy na zły humor, i jedno większe szaleństwo na Targach Książki w Krakowie, ale liczba książek kupionych i przeczytanych niemalże od razu znacznie wzrosła w porównaniu z poprzednimi latami. Czyli jak już kupuję, to często po to, by faktycznie to zaraz przeczytać.

Ale wracając do wish-listy – poniżej przedstawiam ją po raz kolejny, wraz z krótkim opisem jak do mnie trafiła:
1.       Trup z Nottingham – Sasza Hady – autorkę znam osobiście, toteż pożyczanie jej książki zamiast dokonania zakupu nie wchodziła w grę. Ten tytuł trafił do mnie niedawno, w formie ebooka, i czeka na dogodną chwilę, by ją przeczytać. Pierwszy tom tego kryminalnego cyklu bardzo mi się podobał, więc jestem spokojna o jakość tego.
2.       Wybory – Ruta Sepetys – ta pozycja trafiła do mnie w zaskakujący sposób, jest to bowiem prezent od zaprzyjaźnionej blogerki, i jednocześnie wyraz wdzięczności za drobna przysługę, za którą absolutnie nie trzeba mi się było odpłacać. Bardzo lubię autorkę, bardzo lubię blogerkę, toteż książka ta ma dla mnie duże sentymentalne znaczenie.
3.       Źle urodzone – Filip Springer – zamarzyłam o tej pozycji po przeczytaniu innej książki autora, Wanna z kolumnadą. Teraz jestem po lekturze obu, recenzja Urodzonych za chwilę pojawi się na blogu, a ja już teraz wiem, że Springer moim ulubionym reportażystą jest. Książka trafiła do mnie jako prezent urodzinowy od przyjaciółki.
4.       Opowiadania nowojorskie – Henry James – jedyna pozycja z wish-listy, które jeszcze nie mam. Wciąż kolekcjonuję moją nowojorską biblioteczkę, a ta pozycja wydaje mi się kluczowa. No i ta piękna okładka…
5.       Ameryka nie istnieje oraz 6. Route 66 – Wojciech Orliński – tą pierwszą udało mi się ostatnio dorwać w formie ebooka, nie jest to może najlepszy sposób, gdyż książka pełna jest kolorowych zdjęć (na Kindlu one kolorowe nie będą), ale za to cena była okazyjna, a te książki są niestety drogie (zważywszy na ich format). Druga pozycja to znów prezent od koleżanki Biblionetkowiczki, która przeglądając półki zorientowała się, że jakimś cudem ma dwa egzemplarze czegoś, co u mnie wisi na wish-liście. Teraz zatem jestem szczęśliwą posiadaczką ich obu J.

Spodobała mi się na idea wish-listy, i sprawdzanie po wielu miesiącach, jak się ją udało zrealizować. No i przeglądanie schowków pod kątem tego, co faktycznie by się chciało mieć, a co wisi tam tylko „dla zmyłki” działa bardzo terapeutycznie na kogoś, kto wciąż jeszcze kupuje za dużo książek. Zatem poniżej przedstawiam moją nową listę:

1.       Zdarzyło się Włodzimierz Kalicki – chodzę sobie wokół tej pozycji już dobrą chwilę, pochodzę
jeszcze pewnie długo, jako, że pragnie mi się wersja papierowa. A tu ani dżingusów nie ma, ani miejsca na półkach. Więc jest to takie życzenie na za parę lat.
2.       7 nawyków skutecznego działania Stephen R. Covey – przez ostatni rok można było zauważyć na Krakowskim Czytaniu spory ruch w zakresie tego typu literatury. Bardzo polubiłam mądre poradniki, książki psychologiczne i takie, które inspirują i motywują. I widzę zmiany, jakie pomagają mi wprowadzać w życie.
3.       Listy Tolkiena J.R.R.Tolkien – tu może być problem, bo chyba nakład już się wyczerpuje (o ile już to nie nastąpiło). Przy okazji oglądania Hobbitów przypomniałam sobie, jak wielkie znaczenie ten człowiek i jego twórczość miała dla mnie, właściwie cały okres gimnazjum i liceum spędziłam mentalnie w stworzonym przez niego świecie. Dzięki nowym filmom Jacksona ta pasja odżyła, a wraz z nią chęć przeczytania tej pozycji.
4.       Bóg zawsze znajdzie ci pracę Regina Brett – bardzo, bardzo pomogły mi jej
pierwsze dwie książki w trudnym dla mnie okresie. Jakimś cudem otwarte na przypadkowej stronie zawsze dają mi konkretną odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. I tym razem tytuł wstrzelił się akurat w temat.


I tak to wygląda – zobaczymy za około rok, czy i jakimi drogami te książki do mnie trafią. No i znów mam wyczyszczone ze zbędnych tytułów schowki !

sobota, 29 listopada 2014

Zdecydowanie najważniejsza książka, którą przeczytałam w tym roku

Przez cały okres studiów z niesamowitym zaangażowanie mówiłam każdemu, kto tylko chciał słuchać, że nie jestem feministką. Jak wielu innym, feminizm kojarzył mi się z paleniem staników i nieogolonymi łydkami, a tak na serio – uważałam, że obecnie nie występują nierówności między traktowaniem kobiet i mężczyzn, a brzydkie słowo na F to sposób tłumaczenia się dla tych, którzy nie osiągnęli sukcesu. Bo faktem jest, że na moim kierunku studiów było minimalnie więcej kobiet niż mężczyzn, a zawód, który wtedy planowałam wykonywać, jest mocno sfeminizowany (a sensie, że w większości wykonują go kobiety). Studentki miały na ogół lepszy wyniki niż studenci, a jeśli wykładowca chciał mieć cos zrobione na pewno i dobrze, zwykle kierował się z tym zadaniem do dziewczyny niż do chłopaka. Tak z resztą było przez całą moją edukację – dziewczynki miały lepsze wyniki edukacyjne i częściej pełnimy funkcje w szkolnym samorządzie niż chłopcy. Nigdy nie czułam zatem, że moja płeć ma jakikolwiek wpływ na moje zawodowe osiągnięcia.

Potem zaczęło się tzw. dorosłe życie, i mimo, iż mam bardzo przyjazne środowisko pracy, to krótko mówiąc, przekonałam się, iż wnioski wynikające z pierwszego akapitu tego tekstu nie zawsze są prawdziwe. Nie jest to problem jedne firmy czy jednego sektora rynku, czy jednego kraju. Z niesprawiedliwym traktowaniem i dodatkowymi trudnościami w osiąganiu sukcesów w pracy borykają się bowiem kobiety zarówno w krajach o bardzo tradycjonalistycznym podejściu jak i w tych określanych jako nowoczesne. Europejka, Amerykanka, Azjatka i Afrykanka mają dziś dokładnie takie same trudności w drodze na szczyt kariery, mimo, iż ich kulturowe otoczenie jest różne. Duże korporacje mniej lub bardziej świadomie uruchamiają mechanizmy, które spychają kobiety na drugi tor, podobnie jak pięcioosobowa spółka Pan Władek i Wspólnicy. Branża IT, prawnicza, medyczna i setki innych – odsetek kobiet na wysokich stanowiskach w każdej z nich wciąż jest zatrważająco mały.

Sheryl Sandberg jest prezesem Facebooka. Kobietą-prezesem Facebooka. Wydaje mi się, że bycie prezesem Facebooka jest wystarczająco dużym wyzwaniem, tymczasem Sheryl ma te same problemy co wiele z nas – jest świetna w tym co robi, ale i tak musi odpowiadać stale na te same pytania – czy nie rani swoich dzieci, tyle pracując, jak godzi życie rodzinne z życiem zawodowym. Jest jedną z najbardziej wpływowych kobiet świata, działa na rzecz tych mniej wpływowych, żyje w USA w XXI wieku, a i tak od czasu do czasu ktoś urządza polowanie na czarownicę-Sheryl.  A teraz najlepsze – nigdy nie było w historii innego prezesa Facebooka niż ona. Prezes-facet Facebooka nie istnieje w historii.

Sheryl napisała książkę, który wszyscy, ale to wszyscy powinniśmy przeczytać. Kobiety wiele się z niej dowiedzą, nie tylko to, jakie techniki czy metody zastosować w karierze, by piąć się do góry, jak spróbować połączyć karierę z rodziną i dlaczego nigdy nie da się tego zrobić w 100%, dlaczego nie jesteś beznadziejną matką dlatego, że zapomniałaś ubrać syna w zieloną bluzę na dzień Św. Patryka, ale i zrozumiesz, dlaczego kobiety wciąż muszą walczyć o coś, co mężczyźni dostają za free. Spośród wielu wiadomości, jakie autorka dla nas ma, najważniejsze są: usiądź przy stole (czyli nie bój się zabrać głosu w dyskusji), uczyń partnera swoim prawdziwym partnerem (czy wiecie, że większość kobiet, które osiągnęły sukces, ma kochających mężów, którzy w pełni je wspierają? Mit zimnej, samotnej bizneswoman po rozwodzie zostaje obalony!) i nie odchodź, zanim odejdziesz (nie sabotuj swojej kariery dziś dlatego, że za 5 lat chcesz mieć dziecko).  Jej książka napakowana jest wynikami setek badań psychologicznych i społecznych, z których wynikają bardzo smutne konkluzje – to społeczeństwo, a nie sami mężczyźni, spychają kobiety do kuchni, a społeczeństwo to w połowie… kobiety. Dopóki nie zaczniemy wspierać siebie nawzajem, cała walka nie ma sensu. Dzięki Sheryl zrozumiałam też, że nie wszystko to moja wina – niektóre mechanizmy zadziałają przeciwko mnie, niezależnie od tego, jak się zachowam. Niezależnie co zrobię, zawsze będzie grupa niezadowolonych ze mnie.

Ale jest to też ważna pozycja dla mężczyzn. Nie wszyscy bowiem (osobiście uważam, że duża grupa nie jest) są męskimi szowinistami, wielu z nich podobnie jak ja w pierwszym akapicie, nie dostrzega, że kobiety wciąż mają większe trudności, niż mężczyźni, by awansować na upragnione stanowisko. Panowie, przeczytajcie książkę Sheryl, bo tylko tak się dowiecie, z czym my się tu musimy zmagać każdego dnia, i dlaczego nie mówimy o tym otwarcie. Panie, zacznijcie mówić otwarcie, bo Panowie NIE WIEDZĄ, o co chodzi. Bo kobiety i mężczyźni różnią się, i tylko komunikowanie pomoże nam się nawzajem zrozumieć. Jeśli mężczyźni też przeczytają Włącz się do gry, zrozumieją, jakiej pomocy oczekują nich partnerki, dlaczego ich podwładne boją się awansu i dlaczego ich uczennice w pewnym momencie milkną i pozwalają się przegonić. Dalej nie będziemy się w pełni rozumieć, ale przynajmniej będziemy próbować. Poza tym autorka opisuje też ważne zjawisko, z którego nie zdawałam sobie sprawy – nie tylko kobiety padają ofiarą podziału ról. Również mężczyźni są osądzani za swoje wybory – wystarczy chociażby spojrzeć na społeczne reakcje na urlop tacierzyński (w trakcie pisania autokorekta zmieniła automatem na „macierzyński”). Jeśli kiedyś na stanowiskach kierowniczych mają być pół na pół kobiety z mężczyznami, nie tylko kobietom należy dać wybór – bo o to walczyły pierwsze feministki, nie o karierę dla każdej z nas, ale o prawo wyboru, czy wykonujemy ciężką i ważną pracę  domu czy w korporacji, ale i dać ten wybór facetom.

Gdybym miała zakwalifikować książkę Sheryl Sandberg do jakiegoś gatunku, byłoby mi ciężko. Nie jest to na pewno poradnik, nie jest to książka psychologiczna, ani nie biografią, chociaż elementy każdego z nich można tu odnaleźć. Po wielu latach Sandberg po prostu usiadła i spisała, co wiedziała, a wie sporo, bo siedzi w biznesie już dobrą chwilę. Nie udaje, że jest najlepsza, opisuje błędy, które popełniła w ciągu swojej kariery, i czego ją one nauczyły. A teraz my możemy się na nich uczyć, z czym należy walczyć, a z czym nawet nie należy próbować.

Zdecydowanie jest to najważniejsza książka, jaką przeczytałam w tym roku, i prawdopodobnie jedna z najważniejszych w życiu.


Moja ocena: 6/6

Sheryl Sandberg Włącz się do gry
Wyd. Sonia Draga

Katowice 2013

wtorek, 25 listopada 2014

Ulubieńcy nieksiążkowi ostatnich miesięcy

Nie pamiętam, kiedy ostatnio był post o nieksiążkowych inspiracjach i ciekawostkach, co chyba wiele mówi o ich częstotliwości. Ja jednak jestem takim stworem, który potrafi przesiedzieć w jaskini kilka miesięcy, czytając książki, pijąc kawę, pracując i śpiąc, nie oglądając filmów, seriali, spektakli, słuchając w kółko tej samej muzyki i odwiedzając te same strony. Brzmi jak opis jakiejś poważnej choroby psychicznej, ale spokojnie, po prostu duża ilość pracy plus nauka plus kijowy transport zbiorowy zmuszają mnie czasem do ustalania priorytetów. Jednak przez te ostatnie kilka miesięcy coś tam jednak udało mi się zobaczyć, posłuchać i doświadczyć, i dziś będzie właśnie o tym.

Filmy
Poczułam ostatnio dosyć silną potrzebę zobaczenia filmu o księgarni (wow, wiem, wyszłam poza
sferę komfortu). Ponieważ moje ukochane „Masz wiadomość” znam na pamięć, a „Notting Hill” jakoś nigdy mnie nie zachwycało, zaczęłam googlować w celu znalezienia czegoś nowego. Odnalazłam sympatyczny film pod masakrycznie słabym tytułem „Ja cie kocham, a ty z nim”. Sam wątek księgarni był, jak się okazało, ubogi (jedna scena!), ale sam film nie rozczarował. Samotny ojciec, autor rubryki z poradami, w czasie rodzinnego zjazdu zakochuje się w kobiecie, która okazuje się być dziewczyną jego brata. Trochę mnie denerwowało, jak wszyscy wieszali się na głównym bohaterze, a potem i tak on musiał przepraszać, ale generalnie film i śmieszny, i smutny, i mądry zarazem, toteż mogę polecić.

Drugiego filmu jeszcze nie widziałam, bowiem do kin wchodzi dopiero 26 grudnia. Na razie zatem odtwarzam sobie jego zwiastun, i jaram się szyszka w ognisku. Mowa oczywiście o ostatnim „Hobbicie. Bitwa Pięciu Armii”, który zapowiada się na obłędne widowisko. O ile jedynka mnie znudziła, drugi film przypomniał mi za co kocham Tolkiena, i dlaczego Peter Jackson wielkim filmowcem jest. Na trójce chyba przypnę się pasami do fotela, żeby nie zlecieć. Oby tylko nie okazało się, że kilkuminutowy zwiastun to jednocześnie zbiór najlepszych scen, jak to kiedyś było w przypadku „Harrego Pottera i Zakonu Feniksa”.



Seriale
„Halt and catch fire” to dziesięcioodcinkowy amerykański serial z Lee Pace w roli głównej, który zabiera widza nie tak znowu daleko w przeszłość, bo w lata 80. XX wieku. Joe MacMillan opuszcza świetną pracę w IBM by przenieść się do niewielkiej firmy Cardiff Electrics. Tam korzystając ze swojego talentu oratorskiego przekonuje załamanego sobą geniusza, by ten pomógł mu stworzyć pierwszy laptop, a w wyniku zawirowań prawnych do ich zespołu dołącza 22-letnia specjalistka od oprogramowania. Cały serial to trzymająca w napięciu historia technologicznych odkryć, walki o władzę i pieniądze w dopiero rodzącej się branży IT oraz rywalizacji pomiędzy pracownikami korporacji. Ciekawe jest nie tylko obserwowanie świata tak niedawnego, a jednocześnie tak przeterminowanego, oraz fakt iż główni bohaterowie stale ze sobą antagonizują, i żaden nie może tak naprawdę zaufać drugiemu.

„Gdzie pachną stokrotki” to znów serial z udziałem Lee Pace (tak,
moja nowa obsesja), ale w zupełnie innym stylu. Główny bohater, Ned, ma szczególny dar – potrafi jednym dotknięciem ożywić martwą istotę. Jednak każdy kij ma dwa końce, bowiem kolejne dotknięcie ożywionej osoby powoduje jej zgon na dobre, zaś ożywienie kogoś na więcej niż minutę prowadzi do zgonu kogoś innego. Ta szczególna umiejętność wystarcza jednak, by za pieniądze pomagać prywatnemu detektywowi w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych – cóż prostszego, obudzić ofiarę morderstwa, w ciągu minuty dowiedzieć się, kto go zabił, a potem zgarnąć nagrodę? Serial jest zrealizowany w cukierkowej, baaardzo sztucznej scenografii, a cały świat w nim wykreowany przywodzi na myśl „Alicję w krainie czarów” – jest zakręcony, nierealistyczny, momentami straszny. Jest jednak również mnóstwo humoru, ciepła i zaskakujących zwrotów akcji. Zdecydowanie polecam go jako polepszacz nastrojów na jesienne wieczory.


Muzyka
W tym temacie spektakularnych odkryć nie zanotowałam. Od jakiegoś czasu stale bujam się w autobusie w rytm piosenki Eda Sheerana „Don’t”, a niedawno zauroczyła mnie piosenka „Say you love me” Jessie Ware, i to twórczość tej artystki chciałabym w najbliższym czasie zgłębić.




Aktor
źródło:http://en.wikipedia.org/wiki/Lee_Pace#mediaviewer/File:Lee_Pace_-_Guardians_of_the_Galaxy_premiere_-_July_2014_(cropped).jpg



Lee Pace odgrywa rolę króla leśnych elfów, Thranduila, w trylogii Petera Jacksona na podstawie powieści „Hobbit, czyli tam i z powrotem”, i to właśnie dzięki tej roli miałam okazję zapoznać się z tym świetnym aktorem. Urodzony w Oklahomie, kształcił się w jednej z najbardziej prestiżowych szkół artystycznych – Julliard School w Nowym Jorku. Następnie zdobywał szlify na deskach Broadway’u, grał również w wielu filmach i serialach telewizyjnych. Kiedy dostał rolę Thranduila, miał już za sobą nominację do Złotego Globu za serial „Gdzie pachną stokrotki”.  Niedawno można go było podziwiać w kinach w filmie „Strażnicy Galaktyki”.

Inne

Jeśli obecnie ginę gdzieś w odmętach Internetu na długie godziny, to zapewne pływam na fali Pinterest. Trafiłam tam odrobinę przypadkiem i przepadłam – to istna skarbnica inspirujących, pomysłowych lub zwyczajnie pięknych zdjęć oraz linków do ciekawych artykułów. I co najlepsze – Pinterest się kiedyś kończy, raczej nie skroluje się do czasów Adama i Ewy, w pewnym momencie po prostu kończy się tablica, na której są przypięte oglądane zdjęcia. Dzięki temu jest jednak nadzieja na wyłowienie i spożytkowanie reszty dnia na czymś pożytecznym, do czego ta strona bardzo zachęca.