Kiedy dowiedziałam się, że „Lista nieobecności” istnieje, to już kilka godzin później była w moim posiadaniu – znając Michała, nic choćby odrobinę odstającego od perfekcji nie mogło mieć miejsca, więc obaw nie było żadnych. Pojawiły się, kiedy przeczytałam, o czym powieść traktuje, i dlatego na kilka miesięcy wylądowała na stosiku do przeczytania, a nie na tym z przeczytanymi książkami. Nie dlatego jednak, żeby coś było nie tak z samą „Listą”, tylko raczej z czytelniczką.
Trudno w skrócie opisać, o czym jest fabuła, aby nie zdradzić za dużo, a jest to na pewno lektura, w którą warto wejść nie wiedząc zbyt wiele. Z początku wydaje się, że poznajemy zwyczajną rodzinę, jakich wiele, których dotknęła tragedia. Jednak z każdym kolejnym rozdziałem dowiadujemy się o jej członkach coraz więcej i więcej, chociaż na początku wydawała się to bardziej przypadkowa zbieranina scenek rodzajowych, która jednak w miarę czytania przeobraża się w bardzo precyzyjnie skomponowany gobelin, złożony z ludzkich losów, a zwyczajna początkowo rodzina okazuje się być bardzo skomplikowanym organizmem. Aż sam narzucał się słynny cytat „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”.
W nieszczęścia tej rodziny wprowadzają nas naprzemiennie Zuzanna i Krzysztof, a że robią to z różnych poziomów czasowych, przez sporą część powieści czułam się, jakbym byłą na obiedzie u obcych ludzi, którzy niekoniecznie przejmują się, ile rozumiem z ich rozmowy, ale z których opowiadań powoli wyłania się obraz pełen smutku, żałoby, depresji i niezdrowej odmiany miłości, która bardziej niszczy niż buduje. Bohaterowie nie należą do takich, których można łatwo polubić, ale są napisani w takich sposób, że nie możesz przestać o nich czytać, i do pewnego stopnia, im kibicować. A przeplatające się ze sobą wątki tworzą meandry, z których nie można się wyplątać inaczej, jak doczytując „Listę” do końca.
Więc dlaczego tak długo po nią nie sięgałam? Dlaczego momentami byłam rozdarta między przeczytaniem kolejnych 100 stron i odłożeniem tej książki na wieczne niedokończenie? Przeraził mnie temat, jako że od dwóch lat z różnym skutkiem sama walczę z żałobą, więc muszę mieć szczególnie „silny” moment w życiu, aby poszukiwać tego tematu w literaturze. Ale chyba dzięki temu jestem w stanie jeszcze bardziej docenić, jakim kunsztem posłużył się autor, by opowiedzieć tą historię. Bo emocje, towarzyszące Zuzannie po śmierci męża, były wielokrotnie odbiciem moich własnych, zaś opisy depresji, na którą cierpi inny z bohaterów, również trafiły mnie prosto w serce. Dlatego przeczytałam „Listę obecności” w kilka ponurych lutowych wieczorów, ale przeżywam ją do dziś.
Zatem jeśli lubicie pięknie napisane, emocjonalne ale nie łzawe opowieści o nieszczęśliwych rodzinach, to właśnie znaleźliście swoją kolejną lekturę.
Michał Paweł Urbaniak „Lista nieobecności”
Wyd. Mova
Białystok 2020